Dzisiaj będzie nudnawo.
Ponieważ w realu jestem od kilku dni w Tokio, a moja podróż ogranicza się do hasania rowerem po ulicach i chodnikach w promieniu dziesięciu kilometrów...
Zaraz, zaraz! Nie mogę tego nie powiedzieć - jazda rowerem po Tokio to wspaniałe, nowe i wielowymiarowe doświadczenie! Nie miałem pojęcia, jak to megapolis skurczy się do rozmiarów obejmowalnych ludzkim rozumem, kiedy zacznę je przemierzać powierzchniowo zamiast podziemnie. Inny wymiar to frajda z uprawiania slalomu pomiędzy samochodami i pieszymi. Oczywiście uczę się tego od innych rowerzystów, którzy są tu świętymi krowami. Dla roweru nie ma żadnych ograniczeń poza tym, że niemal cały porządek uliczny, cała organizacja ruchu formalnie stara się rowerów nie zauważać. Rowerzyści burzą konsekwentnie to, że ich nie ma. Starają się być wobec tego wszędzie. Ulicą można jechać po dowolnej stronie, również pod prąd. Chodniki stanowią pole darwinowskiej walki o przetrwanie silniejszego gatunku. I nie ma znaczenia, że na części chodników naniesiono oznaczenia stref pieszych i rowerowych. Nikt na to nie zwraca uwagi! Ani piesi, ani MY. :))) Chcesz dostrzec tę dziką, nieujarzmioną Azję w Japonii - poobserwuj styl jazdy rowerzystów w Tokio. Dodatkowa korzyść z jazdy rowerem to możliwość strzelania zdjęć na każdym postoju i w czasie jazdy. Mam wiele fajnych ujęć Tokijczyków dzięki temu. Nagrałem również filmy z mojego piractwa, ale to wmontuję, jak już będę w domu.
Wracam do drugiego zdania. Podróż, ta duża podróż, się zakończyła. Nie znaczy to, że nie będzie z niej wspominków. Po drodze "zgubiłem" wiele ciekawych miejsc i wydarzeń, ponieważ nie wyrabiałem się z pisaniem. Zostały białe plamy, które trzeba będzie ubarwić. Nadchodzi jednak czas sedymentacji wspomnień, poukładania w warstwy, stworzenia struktury poziomej i pionowej - czegoś w rodzaju supermacierzy. Taką mam potrzebę i muszę z nią powalczyć, żeby nie zrobić ze wspomnień jakiejś chorej encyklopedii. Trochę chaosu przecież nie zawadzi, nie? Przez całe trzy miesiące unikałem jak diabeł wody święconej encyklopedycznej wiedzy, minimalizując ją, unikając, zniekształcając. Wyszedłem z założenia, że w dzisiejszych czasach sucha rzetelna wiedza jest na tyle powszechna, że każdy, kogo zainteresuje jakiś termin lub zjawisko, z łatwością ich definicje odnajdzie. W związku z tym posuwałem się również do małych prowokacji, które ku mojej radości działały, dając odzew. To, czego znaleźć się nie da w encyklopediach, to nastrój, emocje, unikatowe wydarzenia i zwykłe (lub niezwykłe) trudy podróży. To ludzie, których spotykasz niemal na pewno tylko raz w życiu, ale kontakty z którymi odciskają małe, trwałe ślady. To z tego powodu zaczynając drogę, kształtujesz jej rysy, ale wkrótce to ona zaczyna rzeźbić ciebie. Staje się celem samym w sobie i procesem twórczym zarazem. Jeśli na nią wkroczysz, pożre cię w całości i przetworzy na swoją modłę. A że jest nieobliczalna i krnąbrna, oswoić ją można jedynie przez wykluczenie własnego ego i pełne, bezwarunkowe oddanie.
Ludzie są tym elementem podróży po Japonii, który stał się dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem. Wiele tez na temat Japończyków, znanych mi z literatury, potwierdziło się. Ale olbrzymim zaskoczeniem są te ich cechy, które wywołują autentyczną radość z obserwacji ich relacji i bezpośredniego obcowania z nimi. Będę jeszcze o tym pisał w tym lub kolejnym życiu.
Co do tez potwierdzonych - dwa małe przykłady, jak wyraźny podział na strefy prywatną i publiczną wpływa na kontakty z Japończykami.
Jako pierwszy z pamięci wypływa dialog z panią z recepcji, kiedy pytałem ją o czerwone trójkąty na szybach budynków, a ona odpowiedziała, że są to oznaczenia dróg ewakuacyjnych. W tym obrazie z rozmowy istotna jest jej postawa, a mimika w szczególności. Zastanawiałem się, co mnie w jej twarzy porusza, a jest bardzo charakterystyczne dla Japończyków i, o ile mnie pamięć nie zawodzi, również dla Chińczyków, których twarze i wyrażanie emocji mogłem obserwować wielokrotnie przez prawie dziesięć lat. Składa się na tę postawę jakiś rodzaj chłodu i nieprzenikniony, zastygły wyraz twarzy. Pierwsze określenie, jakie mi się nasuwa, to neutralność, ale czuję, że to jest niewystarczające. I wtedy... bum! Przypomina mi się pani w punkcie odpraw pasażerów z filmu "Poznaj mojego tatę". Ten jej uśmiech. Maska! To jest maska do kontaktu z klientem. Za nią kryją się wszystkie emocje, grymasy, a nawet słowa, które należą do prywatnego zbioru. To strefa osobista - ura. Strona, której alegorią może być Morze Japońskie. Maska jest filtrem, który zatrzymuje to, co może być niepożądane w kontakcie z obcą osobą. Zachodzi społeczna osmoza. Na zewnątrz wydostaje się stonowany uśmiech, spokój, neutralność - wszystko, co buduje nieprzeźroczystość. To jest sfera publiczna - omote. Strona, której alegorią będzie Pacyfik. Filtrowaniu podlega również rodzaj języka. Oczywiście jeśli w użyciu jest japoński. Z recepcjonistką rozmawiałem po angielsku, więc ten filtr był do pewnego stopnia zbędny. Zastanawiam się, jaki proces wychowawczy prowadzi do perfekcji w rozdzielaniu tych stref. W szkołach chyba tego nie uczą. Czy wynoszą to z domu? Jest to fascynujące nie mniej niż obserwacja i opis zjawiska. Nie znam niestety na dziś odpowiedzi. Postaram się ją odnaleźć.
Przykład drugi. Wielokrotnie zachodziłem w głowę, dlaczego Japończycy mają olbrzymi problem z używaniem angielskiego. Wszyscy się uczą tego języka i niemal wszyscy uciekają od jego używania. Piszę - uciekają, ponieważ ich reakcje przypominają ucieczkę. W pierwszym odruchu niemal zawsze zaprzeczają znajomości języka lub zaniżają ją do minimum, pokazując charakterystyczny gest pozostawiający wąziutką szczelinę między palcem wskazującym i kciukiem, dodając "chotto" (trochę) lub "sukoshi" (mało). Być może jedną z przyczyn lęku przed angielskim jest zawarta w tym języku jednoznaczność i bezpośredniość, która stoi w opozycji do wielopoziomowych, niejednoznacznych i niebezpośrednich form komunikowania się właściwych japońskiej kulturze, w tym językowi. Angielski w swojej naturze jest destrukcyjną bronią, dziurawiącą tak ważny dla Japończyków mur stojący pomiędzy ura (prywatnością, prawdziwą twarzą) i omote (strefą publiczną, maską). Nieszczelność tej bariery zaburza skomplikowany, ale ściśle zdefiniowany japoński system komunikacji. Statystyczny Japończyk nosi więc w sobie lęk przed angielskim. Żaden inny język nie pozwala na tak powszechne używanie zaimków "ja" oraz "ty" jak angielski. Używając tego języka, praktycznie od momentu poznania jakiejś osoby niejako przechodzisz z nią na "ty", że użyję polskiego określenia. Rzadkością, sprowadzoną do relacji między osobami o bardzo różnym statusie, jest używanie grzecznościowego, nieco archaicznego "sir" (używa się go w rozmowie np. z prezydentem), ale nawet w takich przypadkach bezpośrednie "you" musi być również w użyciu, bo taka jest konstrukcja tego języka.
Japoński leży dokładnie po przeciwnej stronie skali bezpośreniości. Na określenie "ja" lub "ty"/"pan" użyć można kilkunastu słów i należy dobrać je stosownie do relacji lub sytuacji, a najlepiej ich w ogóle nie używać. Chcesz się napić herbaty? Powiedz "ocha ga hoshii desu" (herbata jest chciana) lub "ocha o kudasai" (prosi się o herbatę). W obu tych zdaniach zaimki nie występują. Ze zdań wyciętych z kontekstu nie wiadomo, kto chce tej herbaty, a kto ma ją przygotować i ewentualnie podać. Japoński jest językiem kontekstowym, nie tylko i nie przede wszystkim z powodu zaimków, ale również.
Nic więc dziwnego, że moi rozmówcy mają prawo czuć silny dyskomfort, a nawet lęk przed niechcącym urażeniem mnie, kiedy angielski odziera ich z bezpiecznej, półprzepuszczalnej błony utrzymującej komunikacyjny dystans. Nieliczne przypadki w miarę płynnego używania angielskiego kojarzą mi się z osobami, które przeszły przez tę rzekę społecznych lęków na drugi brzeg i doświadczyły tego, że familiarne zwracanie się do drugiej osoby po angielsku nie uraża jej, a w zamian może dostarczyć innych korzyści. Najtrudniejszy pierwszy raz!
Japonia to kraj sprzeczności i kontrastów? Przykład na bezpośredniość? Ależ proszę uprzejmie!
Jest 25 lipca rano. Jestem na Tsukiji - tokijskiej giełdzie i targu zawładniętym, w charakterze towaru, przez wszystko, co żyje w morzu. Straszny skwar. Temp. rzeczywista 36 st. C, odczuwalna 46 st. C. Obszedłem targ. Nie daję rady. Zasiadłem w jakiejś knajpeczce, jakich tu są setki i zamówiłem danie z udziałem sashimi i kawioru. Pani kelnerka zrobiła mi fotkę. Siedziałem przy kontuarze. Po jakimś czasie przysiadły się rozgadane cztery starsze kobitki. Dosyć głośne. Ta najbliższa mnie, zawadiacka, zaczepiła, czy pyszny ten ryż, co go jem, a zaraz potem a skąd jestem. Z Polski??! Aaaaaaa!! I tu mieszkam czy gdzie? I następne pytania. No jak giez wokół konia! Nie było wyjścia, musiałem kontratakować! A wy panie to gdzie mieszkacie? Aaaa? Chachacha, my w pref. Miyagi w mieście Sendai. Sendai? A to znam, znam, bywało się! Naprawdę? Tak, i w Matsushimie się bywało! Ooooo!!! Rowerem się jechało! Aaaaaaa!!! A poetę haiku Bashō znają panie? Znamy, a ty znasz, chłopcze? A znam, i to nie raz znam! A wiedzą panie, co on napisał o Matsushimie? Nie.... I tu zarecytowałem z pamięci to, co radiosłuchacze już znają: "Ach! Matsushima..." itd. Chachacha! Naprawdę?!? Naprawdę to, miłe panie, w przewodnikach tak piszą. Chahachaha! A wiedzą urocze panie, że w Sendai jest pół miliona pięknych kobiet?! Eeeeeeeee?!? A ponieważ szanowne panie się do tego grona absolutnie i z pewnością, jak 2 dodać 3, kwalifikują, to zrobię wam teraz fotkę!
I tu dopiero, po tej dyplomatycznej rozgrywce, wygrałem! Ileż zapierania było i wycofywania, szczególnie u tej pierwszej, upierdliwej. Niech tym panom tam obok zrobi!!! Ależ kochanie, oni nie są tak piękni! Panowie to słyszeli i na szczęście uśmiechnęli się tylko. Ale ja taka gruba jestem! Trzeba by mnie odchudzić! Hahahaha! Hrrrr! Szanowna pani, ja w komputerze wszystko mogę! No, ustawić mi się i patrzeć tu na ptaszka! Raz, dwa iiii trzy!
I nie było, że nie będzie, tylko było się zrobiło pamiątkową fotografię sendajskich piękności.
Smacznego!
Czuj,
OdpowiedzUsuńFajna teoria dot. niechęci Japończyków do używania angielskiego. Zauważyłem dokładnie to samo u Holendrów. Może to dalecy potomkowie Japończyków? A może odwrotnie? A może tak jak inni, np. Polacy, Niemcy itd. nie lubią korzystać z języka, którego dobrze nie znają?
Buziaki,
Wuj
Czyta się i podziwia niezmiennie, a najlepsze własnie to, że w Twoich opowieściach nie ma śladu nudy i przewodnikowego sztywniactwa. Mam nadzieję na nieustający cd.
OdpowiedzUsuńJa też jestem zachwycona !...
OdpowiedzUsuńA toś podszedł kobitki :)
OdpowiedzUsuńWcale, ale to wcale się nie nudzilam !
Panie R, bo nauka języka ro mało, 'cza' też poznać kulturę. Większość Japończyków (innych też) uczy się jałowego języka, nie czuje go, stąd opory przed używaniem. Angielski (takie abc języka szkolarskiego) to frazy powszechnie grzecznościowo-informacyjne ... ech! Takie bezduszne, potrzebne dla 'nie-ury' (jaki zbieg okoliczności: po fińsku 'ura' znaczy kariera/droga w życiu zawodowym a więc publicznym i wyuczonym - absolutna odwrotność japońskiego?)
OdpowiedzUsuńBiałe plamy chyba lepsze od czarnych dziur, co :).
Oswajanie drogi jest przyjemniejsze niż jej oswojenie :D
たのしそう!XD
OdpowiedzUsuńわたし せいかつ いそがしい・・・mailおそくて ごめんなさい;O
Ale zmyłka! Nudy nie było wcale.
OdpowiedzUsuńNastępny odcinek serialu jest chciany. Nie spać więc, tylko pisać w pionach i poziomach.
Dobranoc! :)
Trochę kojarzy mi Japonia i Chiny z uprawianym powszechnie w Azji sposobem porozumiewania się z obcymi, ten sposób został nazwany i opisywany jako ketman. Pisał o nim Czesław Miłość w książce "Zniewolony umysł":
OdpowiedzUsuń"Czym jest Ketman? Opis jego znalazłem w książce Gobineau "Religions et Philosophies dans "Asie Centrale". Gobineau spędził szereg lat w Persji (od 1855 r. do 1858 r. był sekretarzem poselstwa francuskiego, od 1861 r. do 1863 r. - posłem francuskim(...)". Obserwacje i wnioski dotyczą co rpawda Persji, ale i sporo cech wspólnych znajduję w sposobie kontaktowania się z innymi nacjami w Japonii i w Chinach. Nikt nie może mnie poznać, mojej wiary, moich myśli, ani moich emocji - mniej więcej tak. Kiedyś wielkie wrażenie na mnie zrobił ten opis jak i sama książka.
Twoja podróż też na mnie wielkie wrażenie zrobiła, dzięki Tobie odkrywam tamten świat i ludzi którzy w nim żyją, także poprzez zdjęcia. :)
Podoba mi się Twoja definicja podróży i drogi, kształtowania podróżnika. Bo kraj to nie tylko widoki, to właśnie ludzie.
OdpowiedzUsuńWcale nie są nudne Twoje relacje, nie piszesz przecież przewodnika. Czekam na dalsze relacje, te białe plamy tez.
Dzisiaj wcale ale to wcale, nie było nudno :)) Było bardzo interesująco, bardzo :)
OdpowiedzUsuńKomu nudno, ten nie zagląda :)
OdpowiedzUsuńJęzyk, jak wiadomo determinuje nasze myślenie; często nawet słowa określające to samo mają różny zakres znaczeniowy. Miałam bardzo dobrego nauczyciela angielskiego; on zawsze mówił, że język znamy dobrze dopiero wtedy, kiedy możemy w nim swobodnie myśleć. Osobiście żałuję, że - z różnych powodów - nie udało mi się wykorzystać tego, czego nas nauczył. Czytam, rozumiem, czasem nawet tłumaczę, ale gorzej z mówieniem; permanentny brak okazji :)
oj, wcale nie było nudnawo :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe spostrzeżenia , a Panie urocze ;)))
OdpowiedzUsuńRewelacyjny wpis. Pozdrawiam, Rafał.
OdpowiedzUsuńWszak kulturę i obyczajowość kraju poznaje się w drodze. W takim miejscu, gdzie te przemiłe panie!
OdpowiedzUsuń