sobota, 5 lipca 2014

Erimo cd.

Na na na na naaaaaaa, la lala laaaaaa....
Szszszsz....sz sz szyszy...ssssssszyszy...
Tak sobie podśpiewując, wyruszyliśmy wreszcie w drogę. Ja bardziej Szopenem leciałem, Kuruma zaś "morza szumem" z Czerwonych Gitar jakby, a może widokami natchniona. Kto ją wie, to w końcu wietnamski samochód.


Hokkaido jest jak nieprzetrzepana poduszka po kilku nocach z koszmarami. Jechaliśmy właśnie na południowy cycek - Erimo - jeden z jej czterech końców świata.
Po drodze minęliśmy kilka typowych rybackich miejscowości, gdzie rdza i solne naloty stanowią główny koloryt. W pewnym momencie wjechaliśmy jednak do miasta-makiety. No szok! Wszystkie, ale to WSZYSTKIE domy jak spod igły! I, co ciekawe - ciekawe! Architektonicznie ciekawe. Zacząłem snuć domysły, że jakaś wystawa międzynarodowa, że tsunami wszystko stare zmyło, więc naród ufundował nówki pobratymcom... Zobaczcie sami:







Nazywa się to Urakawa. Szukałem później jakiejś informacji w necie na temat tego iście szwajcarskiego wystroju, ale nic! Jedynie to, że jest to lokalne centrum administracyjne oraz że wielu tu zagranicznych specjalistów od hipologii. Musi tu być jakieś drugie dno, ale to już słuchacze-wikipedyści na pewno rozgryzą. ;)
Za Urakawą widoki zapierające! Kuruma rozszumiała się znowu jak te wierzby płaczące...


Pogoda - drut! Błękit w górze, błękit w dole, zieleń po lewej, beton.... aaa tam beton!
Gdzie te wiatry, gdzie ten chłód, którym mnie straszyli rano w sallooonie?
Ano, poczekajmy!
Ano, tu są!!!


Wiałło i dułło bowiem od Waszyngtonu, zatem jechaliśmy sobie południowym wybrzeżem bezpiecznie osłonięci przez półwysep, którego zwieńczeniem jest właśnie Erimo.
Już na kilkanaście kilometrów przed cyplem zaczęły się dziać przecudowne i niesamowite spektakle z kolorami i światłem. Na Erimo próbowałem je trochę uchwycić, ale jak to bywa, ciężko jest to oddać fotopstrykiem.



Widać było wyraźnie pod kołdrą rozrywanych wiatrem chmur, że tam, na zachodzie jest wciąż piękna pogoda.



Tu chmury wisiały, a raczej pędziły tak nisko, że nawet niewielki maszt radiowy zanikał na wysokości kilku metrów.




Sam koniuszek Erimo to magiczne miejsce, gdzie skalny ląd majestatycznie, krok po kroku, zstępuje w morze, chyląc czoła przed żywiołem szarpiącym wściekle kamienne przyczółki w nieustannej walce o to, czyje na wierzchu.



Byłem tam, na najdalej wysuniętej części lądu dostępnej dla turystów, całkowicie sam.


Mocno czułem swoją nieistotność, a także ułomność w zrozumieniu tego, co dzieje się tutaj od milionów lat, a w tej sekundzie, przez maleńkie mrugnięcie czasu, na moich oczach.


Kiedy wróciłem na punkt obserwacyjny, na którym umieszczono kamienny kontur wyspy z kierunkami świata, był tam inny człowiek. Skinęliśmy sobie głowami. Obyło się bez słów. W tak świętym miejscu dwóch ludzi to już tłum, a w tłumie się nie rozmawia.
Słowa są zbyt ulotne, chyba że uwieczni się je w kamieniu.
Pobyłem tam jeszcze kilka minut i pojechałem w stronę najbliższego kempingu, leżącego już po wschodniej stronie wyspy. Będzie wiało całą noc. Nie jest to zapowiedź spokojnego snu w namiocie.
Po wschodniej stronie krajobrazy zachmurzone,


ale od czasu do czasu, kiedy wiatr rozpędzał deszczowe towarzystwo, zachodzącemu słońcu udawało się jeszcze przebić i powiedzieć: "Ja tu jeszcze jutro zajrzę". "Aaaaaa, irasshaimase!" - odkrzykiwałem mu z nadzieją.


Dojechawszy na kemping. Kameralny, schludny, tani i... są ludzie! Dwa namioty już stały, kiedy przyjechałem. Zajmowali je: małżeństwo zmotoryzowane dwuśladowo i samotny jednośladowiec harleyowiec.



 Na tutejszych kempingach posiłki można przygotowywać pod takimi wiatami.

Tu już się grzeje woda na moją herbatę.
Tak się złożyło, że jednośladowy poczuł głód wtedy, kiedy ja, więc pichciliśmy sobie i pitoliliśmy razem pod wiatą. Przez godzinę chyba odbyłem z nim rozmowy o Polsce i Japonii, o podróżach, o motorach i rowerach i czasem o czymś, czego albo ja, albo on kompletnie nie rozumieliśmy. Gadało się wyśmienicie, a że ręce były zajęte sztuką kulinarną, sprawy wyjaśniały się wyłącznie systemem oralnym. Jak do tego doszło?!? Ani on po angielsku, ani ja po japońsku! Nie nauka, lecz chęć szczera... drodzy telewidzowie!
Na koniec, ale to już przy wspólnym śniadaniu, pamiątkowa fotencja w stylistyce "Solidarność zwycięży!".


Dobranoc i smacznego!
PS. Gdyby ktoś mnie pytał, czy byłem w Japonii w burdelu... Tak, codziennie.

6 komentarzy:

  1. Ten Twoj namiot od srodka wcale nie jest czerwony! A to niespodzianka!
    Ogladajac Urakawe, mialam wrazenie, ze widze niemiecka wioske. To miejsce jest bardzo europejskie z wygladu.
    A wiatru nie lubie jak nie wiem czego. :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Widoki przepiękne, niesamowite, budzące zachwyt!!! Kuruma, Urakawa - aż chce się tam być, właściwie byłam...
    Dzięki. T.

    OdpowiedzUsuń
  3. wszystko pięknie, ale skąd Ty tam wietnamski samochód wziąłeś?? na zdjęciach wcześniej był Nissan, a jak podaje wiki: "Nissan Jidōsha Kabushiki-gaisha) – marka samochodów należąca do japońskiego koncernu Nissan Motor Co. Ltd." ;) czepiam się, bo mocno się zdziwiłam, że być może nie jeżdżę "japończykiem" ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. sam na końcu świata :) piękny ten świat, zdjęcia klimatyczne

    OdpowiedzUsuń
  5. Burdelik przytulny. I zdjęcia piekne, aż poczułam za kołnierzem tę wilgoć ni to chmur, ni to mgły. Taka pogoda zdarza się czasem nad Bałtykiem. Jakby zawieszenie między dniem, a nocą.

    OdpowiedzUsuń
  6. W Urukawie nie było napowietrznego nagromadzenia przewodów i kabli. Zupełnie inaczej wygląda.
    Samotność na końcu świata musi być niesamowita.

    OdpowiedzUsuń