środa, 24 lutego 2016

O tym, co jest na końcu drogi.

Zostałem masażystą. :)


Dzisiaj, w ostatnim dniu pobytu w Tajlandii, zdałem egzamin praktyczny - bez pomyłek. To ciekawe doświadczenie, bo egzamin polega na... masowaniu egzaminatorki. Tak więc nie ma jak ściągać! Dobrze ją wymasujesz - zdałeś. Źle - wypadasz z gry. Przez całe 90 minut gapiła się to na mnie, to na masującą obok koleżankę. Na szczęście życzliwa była. Zdarzyło się ze dwa razy, że moje dłonie zawahały się na ułamek sekundy, w którą stronę i w jakiej konfiguracji powinny się posuwać, a wtedy ona błyskawicznie poruszała biodrem lub nogą, podpowiadając mową ciała, sensu stricto.
Oprócz wiedzy praktycznej miałem obowiązek opanować etykietę usługi, a także cały zestaw przeciwwskazań i zagrożeń. Nawet modlitwa była uwzględniona.
Jak wcześniej wspomniałem, wystarczy jeszcze kilka lat praktyki i z czeladnika stanę się profesjonalistą. Otworzę warsztat masażu, czy jakoś tak...

Kilka obrazków ze szkoły.









Po zakończeniu szkoły przyszła naturalna kolej na wakacje, czyli powrót do domu. 

Jestem właśnie na lotnisku. Kończy się mój pobyt w Bangkoku. Kończy się kolejna przygoda z niesforną drogą. Oswajanie jej jest jednak możliwe i sprawia mi nieodmiennie wielką radość. Tym razem, mimo kłopotów zdrowotnych, udało nam się z Krzyśkiem, w pierwszej części, a z Kaeru i Jizo w drugiej części, zrealizować prawie wszystkie plany. Właściwie składały się one wyłącznie z długiej listy mocno rozrzuconych po mapach Tajlandii i Kambodży punktów, które warte były zobaczenia. Logistyka wyjazdu przewidywała co prawda użycie rowerów, ale pewne było, że wszystkich dystansów rowerami nie pokonamy. Cała reszta była improwizacją. Szczegóły przejazdów planowaliśmy właściwie z dnia na dzień, na bazie pokonanego już dystansu i przewidywanego tempa osiągania kolejnych punktów. Wieczorem obliczaliśmy, gdzie i w jaki sposób powinniśmy się znaleźć kolejnego dnia. Do takiej formy zabawy z drogą potrzebne są mocne nerwy, dobra kondycja i pełne nastawienie na niespodzianki. Każdą przeszkodę, niedogodność warto wtedy widzieć jako wyzwanie, zew ku przygodzie. Przy takim nastawieniu przeszkody łatwiej się pokonuje lub obchodzi, a niedogodności stają się luksusem smakowania egzotyki w jedyny i niepowtarzalny sposób. 
Oprócz rowerów naszymi środkami transportu były pociągi (w części solowej), autobusy, minibusy, wynajęte motory, statki, łodzie, promy, ryksze, taksówki zwykłe i taksówki jednośladowe (w części solowej). Na słonie nie wsiadaliśmy, bo nam ich żal było. Woleliśmy się z nimi pieścić w Mondulkiri Sanctuary. Pokonaliśmy razem niecałe cztery tysiące kilometrów, a ja, w drugiej części, dołożyłem do tego ponad tysiąc. To trasa z Wrocławia do Madrytu i z powrotem.

Spotkałem po drodze dziesiątki ciekawych ludzi, zawarłem nowe znajomości w środowiskach podróżujących, medytujących i masujących. Obserwowałem z fascynacją i życzliwością, jak żyją przeciętni ludzie w miastach i prowincjach obu krajów. Z przyjemnością słuchałem jak (w obu krajach) odnoszą się do siebie z dużą bezpośredniością, ale i z szacunkiem, przy niemal zawsze obecnym uśmiechu. Podróżowałem wśród nich z dużym poczuciem bezpieczeństwa, zarówno swojego, jak i o dobytek. 

Spotykałem po drodze również siebie. Pozbawionego otoczki domowej rutyny i powtarzalności. Borykającego się z nieprzerwanym ciągiem zmiennych, unikatowych wydarzeń, każdorazowo wymagających podejmowania nowych decyzji - zero możliwości jazdy na automatycznym pilocie. Załatwiającego wszelkie sprawy z użyciem języka angielskiego, strzępów tajskiego, khmerskiego, migowego i obrazkowego. Nie ukrywam, że lubię te spotkania z sobą w drodze. Uczą mnie elastyczności, odporności i wiary w to, że nie ma takiej rury, której się nie da odetkać. Dają też możliwość spojrzenia z dalekiej perspektywy, niejako z lotu ptaka, na swoje codzienne domowe troski, i ujrzenia ich o wiele mniejszymi, niż wydają się z bliska. Niczym magiczne szkiełko potrafią pokazać za to, które z wartości są w moim życiu najważniejsze. Są zdolne do powiększenia ich do właściwych rozmiarów. Dla tych spotkań lubię się błąkać po świecie.

W rwącym nurcie wydarzeń w podróży, szczególnie jeśli trwa ona kilka miesięcy, nie do przecenienia są chwile, w których zapada wewnętrzny spokój. Nie jest istotne wtedy, jak duże zamieszanie dzieje się wokół. Niczym w oku cyklonu, jak w Wat Kow Tahm, odnajduję wtedy w sobie ciszę, która pozwala z radosną uważnością obserwować ludzi, zwierzęta, wsie, miasta i miejsca pełne turystów, ale w taki sposób, jakbym nie brał w tym udziału. To może być odpoczynek na stopniu jednej z setek świątyń, kawa na tarasie przydrożnej knajpki, krajobraz przesuwający się za szybą autobusu, widok na zatokę z wysokości skałki w Kow Tahm, czy wreszcie, spojrzenie w siebie wieczorem, po zgaszeniu światła, z poczuciem radości, że jutro o szóstej rano znowu wyruszę w trasę. Te chwile to spokojny, refleksyjny oddech - bezcenna przerwa w zadyszce włóczęgi.

Pytam się siebie, dokąd ta droga mnie zaprowadzi. Co znajduje się na jej końcu. I wiem, że tego końca nigdzie nie ma. Ta droga nieustannie się zapętla. Nie zmierza do żadnego celu. Ostatecznie zmierza do samej siebie i jest celem sama dla siebie. Jest sposobem na życie. Na nieustanne poznawanie siebie. Na pielęgnowanie dziecięcej umiejętności dziwienia się, ciekawości i fascynacji. Na radość. Na szczęście. W drodze...

... i w powrocie do domu.


sobota, 20 lutego 2016

Wat Pho

Dawno, dawno temu... bo już drugiego dnia pobytu w Bangkoku, na początku stycznia, odwiedziliśmy wyjątkową i ważną dla tajskiej kultury świątynię - Wat Pho (pisaną też jako Wat Po), położoną w sercu stolicy. Jej wyjątkowość ma dwa wymiary: architektoniczny i naukowy.
Pod pierwszym względem świątynia i klasztor imponują rozmachem i formą. Tomasz Kryszczyński we wspomnianej wcześniej przeze mnie świetnej książce o tajskim buddyzmie - "Wgląd" podaje kilka danych liczbowych. Klasztor zajmuje 80.000 m kw. (8 ha). Na jego terenie znajduje się ponad 90 chedi (stupy lub pagody w kształcie dzwonu o ostrym stożkowym zwieńczeniu, zawierające prochy dostojników lub relikwie) i 4 wihany (pawilony zgromadzeń, ceremonii i spotkań). Stupy wykończone są misterną mozaiką z drobnej kolorowej ceramiki. Są wśród nich monumentalne pagody poświęcone czterem pierwszym królom z dynastii Chakri (panującej do dziś). 







Jednym z symboli świątyni jest posąg odpoczywającego Buddy mierzący 46 m długości i 15 m wysokości, zabudowany niestety przyciasnym, jak na jego rozmiary, pawilonem. Ciężko w nim znaleźć dobrą perspektywę do podziwiania całości figury.


Ciekawostką świątyni jest duża liczba kamiennych figur ludzkich, zwierzęcych i baśniowych porozrzucanych w uroczych kompozycjach z zielenią po całym terenie. Aż trudno uwierzyć, że te misternie wykonane w Chinach rzeźby były jedynie balastem dla pustych statków tajskich wracających z wybrzeży chińskich po sprzedaży towarów. Duża waga i odporność na agresywną morską wodę czyniły z nich dogodne obciążenie układane na najniższym pokładzie, aby statki mogły uzyskać stabilne zanurzenie.




Pod drugim względem Wat Pho jest skarbnicą wiedzy w kategoriach historii, religii, obyczajów i tradycji, literatury i języka, medycyny i przysłów. Olbrzymia wiedza uwieczniona jest w kamiennych inskrypcjach zdobiących ściany świątyni. Świątynię ufundował pierwszy z królów Chakri - Rama I - niedługo po przeniesieniu stolicy z upadłej Ayutthai do Bangkoku w XVIII w. Jednakże to z inicjatywy Ramy III w XIX w. uczeni z różnych dyscyplin podjęli trud zebrania tradycyjnej wiedzy i zapisania jej w naściennych tekstach. W 2011 roku inskrypcje wpisano na listę Memory of the World pod patronatem UNESCO. Tajowie nazywają Wat Pho pierwszym krajowym uniwersytetem.
Część tablic zawiera zebraną przez uczonych wiedzę dotyczącą tradycyjnego masażu tajskiego. Są tu diagramy obrazujące układy punktów i linii na ludzkim ciele, a także opisy terapii masażem dla różnych przypadków zdrowotnych.


Wat Pho jest więc również świątynią masażu tajskiego. Na jej terenie działała od 1955 roku najbardziej prestiżowa szkoła masażu, przeniesiona w latach późniejszych w bliskie sąsiedztwo świątyni - Wat Po Thai Taditional Medical and Massage School.
W tym miejscu zaczyna się ostatni wątek mojej podróży.
Jestem od wczorajszego wieczoru ponownie w Bangkoku (to już trzeci raz). Znalazłem przytulny hotelik położony tuż przy świątynnym murze. Szkoła masażu tajskiego znajduje się zaledwie 100 metrów od moich drzwi.
Dzisiaj rano rozpocząłem w niej kurs klasycznego masażu tajskiego.
Od wielu lat lubię przyjmować różne formy masażu. Wśród nich masaż tajski, który jest na dobrym poziomie dostępny we Wrocławiu, jest jedną z dwóch najbardziej ulubionych. Wiedziony opisem szkoły, zamieszczonym w wymienionej wyżej książce Tomka Kryszczyńskiego, zapragnąłem poznać, jak to jest, kiedy daje się ten magiczny dotyk drugiej osobie. Doświadczam tego od dzisiaj pod okiem instruktorki z 20-letnim stażem.
Klasyczny masaż tajski odbywa się na szerokiej macie rozłożonej na podłodze. Na macie spoczywa osoba masowana, a masujący krąży, najczęściej na kolanach, wokół niej. Osoba masowana ubrana jest w koszulę i spodnie z cienkiej bawełny, bo techniki dotyku przewidują niemal wyłącznie ucisk i naciąganie. Nie ma tu olejków i gładzących ruchów dłoni.
W małej, czteroosobowej grupce studentów przerobiliśmy na 32 techniki, które wykonuje się na osobie leżącej na plecach. To pierwszy z pięciu działów tej szkoły. Kurs trwa tylko pięć dni, więc program jest napięty. Do zapamiętania są pozycje ciała (zarówno masującego, jak i masowanego), sekwencje ruchów poszczególnych technik, układ dłoni, kolan, stóp, a także sposób nacisku i naciągnięć. To dużo. Jest przy tym niezły stres, ale też dużo śmiechu. Nie chodzi bynajmniej o łaskotki, tylko o nieporadność studentów. W piątym dniu odbędzie się egzamin praktyczny i jeśli go zdam, zostanie mi jeszcze do zaliczenia jakieś pięć do dziesięciu lat praktyki. Potem będę miał kolejny fach w rękach.
Na razie jednak, jak każdy student, zakuwam.
Najpierw stopa i trzy linie punktów, które uciskam kciukami skierowanymi ku sobie. Przy pierwszej linii pracuję na kolanach z podniesionym zadkiem, wykorzystuję grawitację i uciskam pionowo. Przy drugiej linii przysiadam na swoich piętach i ucisk zmienia się w skośny. Pamiętam, że tę linię trzeba zacząć od średniego palca i po dotarciu do pięty, wrócić do palca. Każdy ucisk to 3 sekundy lub jeden cykl oddechowy. Przy trzeciej linii...

czwartek, 18 lutego 2016

Ziarno

We wspólnej medytacji, w ciszy zalegającej między kilkudziesięcioma osobami jest niezwykła moc i magia. Najpiękniejsza chwila każdego dnia nadchodziła po szóstej rano. Grupa była już po dwóch godzinach medytacji, recytacji i jogi uważności. O 6:15 zasiadaliśmy do ostatniej części medytacji podczas pierwszej sesji. 
Sala jest przestronna i z dużym zapasem mieści się w niej 60 osób. Wzdłuż wszystkich ścian ciągnie się rząd dużych przesuwnych okien, a w każdym narożniku znajdują się szklane uchylne drzwi. Wszystkie drzwi i okna są pootwierane. Jest ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Na zewnątrz ciemności. W środku skąpe żółtawe światło oświetla jedynie podium, na którym do medytacji zasiada starszy mnich ubrany w kasavę o pomarańczowym odcieniu. Siada w półlotosie, twarzą do nas. Jego pozycja z dłońmi ułożonymi wierzchem do dołu na skrzyżowanych łydkach, swobodnie opadającymi ramionami, szeroko rozstawionymi kolanami, będącymi dwoma punktami podparcia, jest stabilna i ma w sobie dostojny spokój. Każdy z uczestników również powoli znajduje swoją optymalną pozycję i wszyscy zamierają w cichym bezruchu. Siedzę na końcu sali, więc mam przed sobą ciemne kontury moich towarzyszy i postać mnicha w żółtopomarańczowych barwach.
Spokój, bezruch, cisza, mrok. 
Kojące poczucie bezpieczeństwa.
Jednocześnie czuć niesamowity potencjał. Energia wydaje się być namacalna. Kiedy zamykam oczy, jestem sam w gęstym ośrodku, który podtrzymuje moją równowagę i sprzyja koncentracji.
Wtedy, codziennie, rozpoczyna się cud.
Za oknami, minuta po minucie, zaczyna budzić się jasność. Zdecydowanie szybciej niż na naszych szerokościach geograficznych, ale wciąż wystarczajaco powoli, aby zachwycać magią narodzin poranka; wyłania się scenografia bujnej zieleni i prześwitów bladego nieba. Nie ma jeszcze błękitu. Za wcześnie. Słońce jeszcze nisko pod horyzontem. 
Scena ożywa z każdą chwilą. Lekki wiatr porusza wielkimi liśćmi palm i małymi listkami drzew. Z całkowitej ciszy dochodzą pierwsze śpiewy ptaków. Jest ich coraz więcej. Płyną w przestrzeń na podobieństwo zbiorowej pieśni dziękczynnej za kolejny dzień dla życia. Wnikają z ostrością do naszej sali. Niedaleko, w zabudowaniach klasztornych odzywa się swoją mantrą pierwszy kogut. Zaraz wtóruje mu następny. I kolejny. One również chwalą dzień.
W sali robi się coraz jaśniej. Ciemne kontury medytujących nabierają kształtów i barw. Podium mnicha i jego szata zaczynają tracić swoje żółte nasycenie. Codziennie o tej porze nie jestem w stanie utrzymać zamkniętych oczu. Medytuję, a raczej kontempluję to cudowne misterium narodzin. W atmosferze zgromadzonej w sali energii mam wrażenie, że to właśnie owa zbiorowa moc medytacji wprawia w ruch będący hen za widnokręgiem mechanizm, nakazując słońcu rozpocząć swoją wędrówkę. Nie gwar ludzki, nie zagłuszający wszystko jazgot, ale pokorna cisza ma w sobie tę potężną moc. 
Przepełnia mnie szczęście. Nie muszę się śpieszyć z jego delektowaniem. Czas jest wystarczająco długi, a obietnica codziennej powtarzalności prawie pewna.
O siódmej, kiedy jest już całkiem jasno, a bladość świtu zastępuje błękit dnia, z rąk mnicha rozlega się dzwonek oznajmiający nam, że zapracowaliśmy na nasz pierwszy tego dnia posiłek. Wstajemy ze swoich miejsc i nie wydając ani jednego dźwięku, ruszamy powolnym, uważnym krokiem w stronę klasztornej stołówki.
Te czterdzieści pięć minut między 6:15 i 7:00 każdego dnia zabieram stąd jako najcenniejszą pamiątkę.

Jeszcze dwie refleksje:

REGUŁY
Życie, choćby kilka dni zaledwie, zgodne z regułami obowiązującymi w Wat Kow Tahm to duże wyzwanie. Nie bez powodu organizatorzy uprzedzają, że przystępując do programu, trzeba być w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Od pobudki o 4. rano do dzwonka kończącego o 21. ostatnią sesję medytacyjną, czyli przez 17 godzin każdego dnia, czas upływa na medytacjach siedzących i chodzonych oraz naukach dhammy (sedno buddyzmu). W tym czasie są zaledwie trzy przerwy - dwie po półtorej godziny i jedna dwugodzinna. W ich czasie spożywamy posiłki, wykonujemy przydzielone obowiązki, kąpiemy się, pierzemy, i to, co zostaje, a zostaje niewiele, można wykorzystać na odpoczynek. Jedyne miejsce, w którym można się położyć, to prycza we własnej celi. W pozostałych miejscach jest to zakazane. Mimo że nie wykonuje się w trakcie programu większego wysiłku fizycznego, to sam fakt ciągłego stanu koncentracji w pozycjach, które z czasem stają się niewygodne, staje się powodem wyczerpania. Sen po godzinie 21 jest szybki i twardy.
Każdy uczestnik przyjmuje osiem zasad postępowania w czasie pobytu w klasztorze. Dotyczą one unikania: odbierania życia, kradzieży, relacji seksualnych, fałszywego języka (kłamstw), wszelkich używek, jedzenia przed świtem i po południu, rozrywek i upiększania się, używania wysokich i wygodnych siedzisk i łóżek.
Na początku szczególnie dotkliwy jest głód wynikający z szóstej reguły. Drugi i zarazem ostatni posiłek, oczywiście wegetariański, rozpoczyna się o 11. i należy skończyć go przed południem. Sama świadomość, że kolejny posiłek nastąpi dopiero o 7. rano następnego dnia, jest lekko przerażająca. Uczestnicy próbują zjeść jak najwięcej, ale żołądki przyjmują ilości pokarmu zgodne z wcześniejszymi przyzwyczajeniami. Nie da się najeść na zapas. Chociaż rekordzista, który często siadał przy mnie, potrafił zmieścić w sobie trzy, a nawet cztery kopiaste talerze (głębokie, jak do zupy). Nie mam pojęcia, gdzie on to mieścił. Zresztą nie wytrzymał do końca. Odpadł z przejedzenia? Ja w połowie drugiego talerza traciłem ochotę na kontynuację. Mniej więcej na trzeci dzień organizm przyzwyczaja się jednak do takiej diety. Wieczorem i rano głód jest w sam raz taki, aby spożyć śniadanie z apetytem. W następnych dniach problem głodu, wynikający być może głównie z nastawienia, zanikł całkowicie.

LUDZIE I CISZA

Sześćdziesiąt osób to niezły tłumek. Kiedy pierwszego dnia młodzi w większości ludzie gromadzili się w stołówce w celu rejestracji, towarzyszył temu narastający jazgot. Są z całego świata, więc zaczynają standardowo - skąd jesteś, jak masz na imię, co cię tu sprowadza, czy to twój pierwszy raz itp. Z każdą minutą narastały gwar, śmiech, dynamiczna gestykulacja. Wieczorem i następnego dnia "stołówkę" było słychać na terenie całego niewielkiego klasztoru. Ożywienie uczestników w poczuciu nadchodzącego odosobnienia sięgało zenitu. 

O 17:00 drugiego dnia rozbrzmiał mały dzwonek o wielkiej mocy. 

Jazgot ustał. 

Od tej chwili przez siedem dni głosy uczestników były słyszalne tylko podczas recytacji. 
Zostały przelotne spojrzenia, uśmiechy, skinienia głową, oszczędne gesty dłońmi. Reguła odosobnienia zaleca unikanie kontaktu wzrokowego. Jednocześnie zachęca się, aby w przypadku nawiązania przelotnego kontaktu, uśmiechnąć się, skinąć głową, nie zatrzymując wzroku na dłużej.
Pierwszy szok w milczącym tłumie to pierwsza medytacja chodzona. Polega ona, w skrócie, na tym, aby swoją uważność przenieść na motorykę nóg i odczucia płynące z kontaktu bosych stóp z podłożem. Prowadzić ma to do wyciszenia myśli i wyostrzenia koncentracji. Ruch osoby medytującej w spacerze jest w związku z tym powolny. Głowa skierowana w ziemię przed sobą. Ręce zwieszone wzdłuż tułowia. Medytacje chodzone odbywają się na terenie placu przy sali medytacyjnej i wokół niedalekiej kaplicy. Każdy obiera swoją krótką ścieżkę, po której wykonuje kilkanaście kroków, po czym, nie tracąc uważności, odwraca się i rozpoczyna wędrówkę powrotną. Wyobraźcie sobie rozemocjonowaną sześćdziesięcioosobową grupę, która godzinę później zamienia się w spowolnione do granic bezruchu nieme zombie, kręcące się po okolicy jakby w oczekiwaniu na swoją krwawą ofiarę. Było to doświadczenie zarówno przerażające, jak i komiczne. Oczywiście wraz z upływem czasu i przyzwyczajeniem do ciszy obraz zombie został zastąpiony widokiem wyciszonych, medytujących ludzi. Byłem jednym z nich...
W stołówce między jedzących w milczeniu ludzi weszły kury i spokojnie krążyły pośród ławek, pogdakując i popiskując cichutko. Wcześniej było to absolutnie niezauważalne. Kręciły się między nami również lokalne pieski i dwa rude koty. 
Doświadczenie z przebywania w dużej grupie osób milczących jest niesamowite. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego, jak wiele subtelności przysłanianych jest przez kontakt werbalny, śmiech i ożywioną mowę ciała. Trudno to opisać. Chyba można tylko doświadczyć. Dla mnie ludzie stali się prawdziwi, odarci z teatralności, naturalni. Milcząc pośród nich, odczuwałem silną więź, o wiele silniejszą niż podczas wcześniejszych płytkich dialogów. W ograniczonym kontakcie, ustępowaniu sobie z drogi, zapraszaniu do przejścia przez drzwi, przelotnym uśmiechu było więcej pokory, uprzejmości i życzliwości niż w wypowiadanych wcześniej słowach. Po odjęciu mowy i języków wszyscy stali się równi sobie. Cofnięto klątwę wieży Babel. Uproszczony język oczu, gestów i uśmiechów okazał się wystarczający do wspólnego bycia. I jeszcze to silne poczucie energii podczas wspólnej medytacji, budujące poczucie więzi.

Doświadczenia płynące z odosobnienia w Wat Kow Tahm są bardzo bogate i wielowątkowe. Nie mogę ich tu wszystkich opisać. Zresztą, jak w przypadku wszystkich ważnych życiowych wydarzeń, warto potraktować je jak zasiane ziarno. Nie śpieszyć się. Dać im czas na wzrost i dojrzewanie. Prawdopodobnie plony z nich będę zbierał do końca swojego życia.

wtorek, 9 lutego 2016

Kręgi

Wczoraj pożegnałem Krzyśka. Spędziliśmy razem 32 dni, 7 dni w tygodniu i 24 h na dobę, z krótkimi, nielicznymi przerwami na samotne przechadzki. Być razem tak długo i tak intensywnie to trudna próba. Cieszę się, że po raz kolejny sprawdziliśmy się jako drużyna, dając sobie oparcie i motywację.
Dzięki, Krzychu!

Jego podróż dobiegła końca. Moja wchodzi w drugą fazę. Samodzielną i skierowaną do wnętrza. Jeśli zwiedzanie, to własnych zakamarków. Jeśli poznawanie, to własnych uczuć i emocji.
Rozmowy wyłącznie z samym sobą.

Mogę tę podróż śmiało nazwać "Śladami Tomka w Krainie Uśmiechu".
Nie to, żeby Alfred Szklarski napisał kiedykolwiek powieść o tym tytule. Tytułowy Tomek to Tomasz Kryszczyński, autor książki "Wgląd", która stała się dla mnie inspiracją do odbycia drugiej części podróży. Książka poświęcona jest przede wszystkim buddyzmowi. W przystępny sposób, klarownym językiem wprowadza czytelnika w abc tej religii ze szczególnym uwzględnieniem therawady, która jest odmianą buddyzmu dominującą w Tajlandii. Autor w ciągu kilkunastu lat odwiedził wiele klasztorów buddyjskich, praktykując w nich, obserwując ich życie i notując obowiązujące w nich reguły. W książce opisuje szczegółowo kilka swoich doświadczeń, łącznie z adresami klasztorów i dziennym rozkładem zajęć.
Tomek mieszka pod Wrocławiem. Dzięki temu miałem okazję poznać go osobiście. Jest psychologiem i nauczycielem uważności. Przed wyjazdem do Tajlandii/Kambodży wziąłem, wraz ze swoją Muzą, udział w prowadzonym przez niego kursie. Bardzo wzbogacające doświadczenie. Polecam każdemu, kto szuka pogłębienia kontaktu z sobą i otaczającą rzeczywistością.
Z opisanych przez Tomka tajskich doświadczeń wybrałem dla siebie dwa. Jedno z nich jest tuż przede mną. Zaledwie kilometr od miejsca, w którym piszę te słowa.

Od wczoraj jestem na Ko Phangan, mniejszej siostrze znanej Ko Samui. Niewielka wyspa na całym swoim obwodzie otoczona jest szczelnym wiankiem ośrodków wczasowych, restauracji, barów, klubów i wszelkich innych przybytków, które mogą sprawić frajdę żądnym rozrywki turystom z całego świata. Wieczorem, kiedy spacerowałem wzdłuż wybrzeża, cała linia brzegowa wypełniona została intensywnym światłem i rytmicznym basowym dźwiękiem. Prawdziwy cyklon.

Zaledwie kilometr od brzegu w głąb wyspy, na niewielkim wzniesieniu, znajduje się oko tego cyklonu. Oaza ciszy i medytacji - klasztor Wat Kow Tahm. Jutro zamelduję się tam i, jeśli pomyślnie przejdę rozmowę kwalifikacyjną, poddam się siedmiodniowemu odosobnieniu, które rozpocznie się pojutrze.
Odosobnienie odbywa się przy całkowitym zakazie komunikacji werbalnej i wzrokowej. Przez siedem dni nie wypowiem ani jednego słowa. Nie nawiążę kontaktu wzrokowego z żadnym innym uczestnikiem programu. Nie będę korzystał z żadnych urządzeń elektronicznych. Nie będę miał jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym. Będę uczestniczył w codziennych naukach dotyczących buddyzmu i medytacji. Będę medytował z użyciem różnych technik - na siedząco, stojąc lub spacerując. Uprawiając jogę. Przez tydzień zanurzę się całkowicie w kontakcie z odczuciami, emocjami, dźwiękami i obrazami, które będą we mnie i wokół mnie. Będę starał się wyłączyć przeszłość i przyszłość. Jeśli nawet będę wspominał lub projektował, to postaram się przy tych myślach nie zatrzymywać, tylko pozwolę im swobodnie odpłynąć.
Osią medytacji buddyjskiej jest TU i TERAZ. To mój cel. Buddyzm nie jest dla mnie religią. Nie szukam żadnej boskiej pomocnej ręki. Ani tu, ani w żadnej innej religii. Nie rozważam więc zagadnień dotyczących cyklu samsary, czy boskości Buddy. Nie jestem zresztą pewien, czy On by sobie tego życzył. Buddyzm jest dla mnie oświeconą szkołą życia. Budda został oświecony, kiedy poczuł bijące serce życia, kiedy poczuł, czym jest pustka, czym jest przemijanie i jakie w związku z tym potrzebne są człowiekowi zachowania, aby mógł osiągnąć zrozumienie i spokój. Jest więc dla mnie buddyzm odpowiedzią na poszukiwanie spokoju i przez to - szczęścia. Do tego spróbuję zbliżyć się za murami Kow Tahm.

Milczenie nie jest dla mnie całkiem nowym doświadczeniem. Szykując się do odosobnienia w Kow Tahm, przypomniałem sobie, że w okresie licealnym przeprowadzałem różne eksperymenty. Poszukiwania. Jednym z nich był ślub milczenia przez tydzień lub dwa (nie pamiętam). Nikt mnie do tego nie namawiał ani mi nie towarzyszył. Sam sobie go złożyłem. Chciałem doświadczyć tego, jak to jest, kiedy nie można mówić.
Wytrzymałem ten okres, wprawiając w zatroskanie moją mamę, rozbawiając rówieśników i zbierając dwóje w szkole, bo wzywany do tablicy nie odpowiadałem na pytania. Potem na kilka dni przestałem chodzić do szkoły, żeby nie pogarszać sytuacji.

Pomyślałem, że właśnie zatoczyłem koło. Wracam do tego samego projektu, tylko ubranego w inną formę. Myślę - czy zatrzymałem się w rozwoju? A może życie jest spiralą, po której wspinając się coraz wyżej, zataczamy kolejne kręgi, wracając do tych samych miejsc, tylko na innym poziomie? To tak ładnie, kusząco brzmi...
Ale, nie! Dochodzę do wniosku, że jednak zatrzymałem się w rozwoju. Przecież wciąż się dziwię, fascynuję, poszukuję i eksperymentuję! Od wtedy przybyło mi czterdzieści lat, ale w tym względzie nie zmieniłem się! Ale fajne odkrycie. :)))
Jeśli kiedyś przestanę się dziwić i zachwycać, chcieć poznawać i kochać, to będzie znaczyło, że jestem trupem. Spokój mej duszy dopiero wtedy i tylko wtedy. AMEN.


Przypomina mi się jeden z genialnych tekstów Jonasza Kofty. Odszukuję go szybko w necie. Oto on:

Błogi spokój wyrówna mi tętno
Gdy się życia nauczę na pamięć
Wiosny czułej bolesne piękno
Pożyczoną poezją zakłamię
I nic we mnie, i nic koło mnie
Kiedy się dziwić przestanę
Kiedy się dziwić przestanę
Będzie po mnie.

Wyłączam się.
Over and out.
for a while...



niedziela, 7 lutego 2016

Dwie perły - dwa wspomnienia

Jak upiec dwie wielkie pieczenie na jednym małym ogniu?
Dwie pieczenie to dwie historyczne perły dwóch sąsiadujących ze sobą krajów. Każda z nich z osobna to temat na długą opowieść i setki zdjęć w moim aparacie.
Mały ogień to czas na opisanie wydarzeń w obu miejscach i pojemność formy, jaką jest blogowy post.
Spróbujmy...
My mamy swoją bitwę pod Grunwaldem, Kazimierza Wielkiego i Polskę od morza do morza. Tam i wtedy umacniała się i kwitła polskość. To silne mury naszej tożsamości narodowej. 
Dygresja - mamy też, o czym być może nie wszyscy chcą pamiętać, Rzeczpospolitą - ojczyznę wielu narodów. Dom wielu uchodźców. Wspólną przestrzeń Polaków, Litwinów, Żydów, Niemców, Ukraińców i Rusinów. Przestrzeń utraconą bezpowrotnie. Zhomogenizowaną. Nudną. Może dlatego, z tej dławiącej nudy, sami sobie skaczemy do gardeł.
Dla mieszkańców Kambodży takim miejscem w czasie jest Imperium Khmerów. W przestrzeni zaś - Angkor - stolica imperium.
Imperium Khmerów narodziło się w IX w. przez zjednoczenie kraju i uniezależnienie od Jawy dokonane przez króla Jayavarmana II. W okresie swojej świetności imperium obejmowało niemal cały obszar Indochin z terenami dzisiejszych Laosu, Tajlandii i południowej części Wietnamu. Królowie imperium pozostającego pod wpływem hinduizmu uważani byli za devarāja - wcielenie hinduskich bogów. Kolejni władcy fundowali potężne kompleksy świątynne, przenosząc jednocześnie centra władzy w obrębie terenu zwanego Angkor (dosłownie - "miasto").
Obszar zajmowany przez ówczesne miasto wraz z pomniejszymi świątyniami i systemem nawadniającym obejmuje 1000 km kw. (dzisiejsza Warszawa zajmuje połowę tej powierzchni). W szczycie rozwoju zamieszkiwało je około miliona mieszkańców. Dla porównania Londyn w XII wieku liczył ok. 20 tys. mieszkańców, a liczbę miliona przekroczył dopiero w XIX w. Wielu historyków uważa, że Angkor był największym miastem na świecie właśnie aż do czasów rewolucji przemysłowej XIX w. Zachowywał miano największej metropolii, mimo że od kilku wieków nie istniał!
Angkor upadł w XV w. po długotrwałych wojnach z sąsiadem z zachodu. Dodatkowymi czynnikami upadku było przeniesienie wagi religii z hinduizmu na buddyjską Therawadę i zaniechanie prac publicznych utrzymujących skomplikowany system nawadniania i produkcji rolnej. Państwo Khmerskie nie przestało istnieć, ale stolicę przeniesiono daleko na południe, w miejsce dzisiejszego Phnom Penh.
W byłej wyludnionej stolicy rozpoczął się proces, którego efekty do dzisiaj stanowią o atrakcyjności kambodżańskiej perły. Drewniana zabudowa, która była domem miliona mieszkańców, stopniowo zanikała. W jej miejsce rozrosła się tropikalna dżungla, która całkowicie oplotła popadające w ruinę kamienne świątynie, tarasy i pałace. Stan taki trwał do początku XX w., kiedy francuscy archeolodzy rozpoczęli oczyszczanie ruin z porastającej je roślinności i podjęli konserwację pozostałości Angkoru. Można zazdrościć pierwszym badaczom z Zachodu, którzy zastali to niesamowite miejsce zapomniane i zdziczałe.
Dzisiejszy urok Angkoru polega na widocznych wszędzie pozostałościach mariażu kamiennych konstrukcji i tropikalnej dżungli. Świadectwem wieków wyludnienia i ekspansji roślin są powszechne deformacje konstrukcji, przechyły czy zawały. Na dłuższą metę kamień przegrywał z dżunglą.
Oto mały ułamek Angkoru, jakim widzimy go dzisiaj:


Prerub - niewielka świątynia, którą odwiedziliśmy o świcie.
Ta Phrom - świątynia z zarostem
- najbardziej tajemnicza, zawłaszczona przez dyniowce i figowce.
 Tu kręcono sceny do filmu Thomb Raider.
Na tych zdjęciach występuje często moja osoba (180 cm w porywach)
 w celu oddania skali tych monstrów.
W Ta Phrom było jeszcze luźno, ponieważ o świcie większość turystów pędzi do Angkor Wat
 uwieczniać blaski pierwszych promieni słońca.
Tego dnia wygraliśmy - pierwsze blaski były schowane za chmurami.

Jedna z mniejszych świątyń - Ta Kev.


Brama Zwycięstwa.
Tarasy Słoni.
Bayoan - świątynia 2000 twarzy.


Współcześni rezydenci Angkoru.



Jedna z bram do kompleksu świątyń Angkor Thum.
Angkor Wat - największa i najsłynniejsza świątynia (hinduistyczna) Angkoru. Zdjęcie zrobione z dużego dystansu, bo wielkość wież i gęstość zabudowy utrudniały kadrowanie z bliska.

Częsty obrazek w Kambodży - ofiary min przeciwpiechotnych. Tutaj zarabiają jako zespół muzyczny. Zatrzymywali się przy nich przewodnicy, objaśniając swoim grupom problem min w Kambodży. Grosz sypał się gęsto. To dobrze.
 Wspomniałem wyżej, że główną domniemaną przyczyną upadku Angkoru były wojny z zachodnim sąsiadem. Chodzi o królestwo Ayutthai, przodka dzisiejszej Tajlandii.
Ayutthaya, zwana na Zachodzie Syjamem, zamieszkana była przez ludność nazywającą siebie Tai. Po wcześniejszych podbojach sąsiednich królestw okres jej hegemonii nastąpił po złamaniu dotychczasowej potęgi, czyli Królestwa Khmerów. Było to w XV w.
Królestwo Ayutthai kwitło do drugiej połowy XVIII w. i ugięło się pod naporem sąsiadów z... zachodu - Birmy. Birmańczycy obrócili stolicę kraju w kompletną ruinę. Zasada domina.
Birmańczycy, których własnej stolicy zagrażała armia chińska, wycofali się z Ayutthai, ale miasto nie podniosło się już z ruin. Po krótkim okresie rozbicia dzielnicowego, kilkanaście lat później, generał, a później król Taksin zjednoczył kraj ponownie ze stolicą w nowym miejscu.
Wiem, że ten ciąg dat i wydarzeń może męczyć. W każdym razie ja jestem już wykończony.
Dopowiem więc tylko, że Taksina zdekapitował wkrótce generał Chakri, założyciel dynastii Ramów. Przeniósł stolicę w miejsce dzisiejszego Bangkoku. Dynastia Ramów króluje Tajlandii po dziś dzień. Obecny Rama, którego portrety i zdjęcia wiszą w całym kraju mniej więcej co 100 m w każdą stronę, jest Ramą IX. Jednym z ważniejszych osiągnięć tej dynastii jest fakt, że dzięki elastycznej i sprytnej polityce Tajlandia jest jedynym krajem Indochin, który nie stał się kolonią francuską.
W Ayutthaya wylądowaliśmy kilka dni po pożegnaniu Angkoru.
Jak wygląda dzisiaj? Zobaczcie:

 Stara stolica zaskakuje inną stylistyką ryksz - to coś ma okrągłą kierownicę.
Wielkość drzew tylko nieco ustępuje tym z Angkoru.
Wizytówka ruin w Ayutthaya - głowa Buddy robiąca "a kuku!".
Świątynia Phra Mahathat - widok ogólny ruin.
Phra Mahathat - detal.
Phra Mahathat - widok ogólny.
Małe liany zaglądają do małych kramów.
 Stupy świątyni Phra Sri Sanphet - jeszcze jeden z symboli Ayutthaya.



Zabytki, w tym Ayutthaya, można podziwiać z grzbietu słonia - są dużo większe od tych z Mondulkiri Sanctuary.
Leżący Budda w Lokkayasutharam (ten z tyłu).
Imponująca Chaiwatthanaram.
W Chaimongkhon wierni ubierają innego spoczywającego Buddę.


Centralna stupa w Chaimongkhon.
Oba zespoły historyczne, upadli wrogowie Angkor i Ayutthaya, funkcjonują dziś pod auspicjami UNESCO i przynoszą swoim współczesnym państwom spore dochody z turystyki. Architektoniczne mumie ściągają co roku miliony ciekawych ich nieodpartego uroku i tajemniczości. Wysyłają w świat memento, które jednakże nie odnosiło, nie odnosi i nigdy nie odniesie żadnego skutku w dziedzinie pokoju.
Kiedy wczesnym popołudniem odpoczywałem w cieniu jednego z wielkich figowców porastających ruiny Angkoru, podszedł do mnie kierowca rykszy i zaczął zadawać pytania dotyczące naszych rowerów.
Ponieważ jego angielski okazał się płynny, szybko przeszliśmy na tematy współczesnej Kambodży. Skarżył się na fatum ciążące nad jego krajem od wielu lat. Kambodża jest szczególnie poraniona przez wydarzenia wojenne i konflikty wewnętrzne. Do dzisiaj władza działa przede wszystkim na własną korzyść, czasem ze szkodą dla kraju.
Mój rozmówca miał nadzieję, że może teraz coś się zmieni, bo poprzedniego dnia przyleciał do Phnom Penh John Kerry, amerykański sekretarz stanu, budujący światową koalicję do walki z terroryzmem.
Zrobiło mi się przykro. Co może dać Khmerom współpraca ich skorumpowanego rządu z USA? Nowy sojusznik i przyjaciel światowego hegemona?
Mówię mu więc - myślę, że pierwsze, co zyskacie, to inwestycje wciąż nieistniejącej u was sieci McDonald's. Oni zawsze wchodzą pierwsi.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.