piątek, 30 maja 2014

Zaślubieni

Przybywając z gór (Koyasan) nad morze do Futami-cho, zamieszkaliśmy kilkaset metrów od jednego z najbardziej rozpoznawalnych widoków Japonii - Meoto Iwa.

Między skałkami zamiast tankowca częściej pokazuje się wschodzące słońce. :)

Jest to miejsce uświęcone, czyli jak to wcześniej opisywałem, mające status yorishiro. Dwie przybrzeżne skały symbolicznie powiązane sznurem shimenawa uosabiają parę bóstw - Izanami i Izanagi, z których działania narodziły się wyspy japońskie. Tak, tak, to pramamusia i pratatuś wszystkich Japończyków!

Owi rodziciele nie byli pierwsi na tym świecie. Mają w mitologii japońskiej swoich przodków liczonych w kilku pokoleniach. Cofając się do pierwszych bóstw shintō, wkraczam w galimatias prapoczątków świata, co do których autorytety nie są zgodne. Czy bogowie byli pierwsi i ustanowili świat materialny, czy też świat już istniał, kiedy pierwsi bogowie otworzyli oczy? Jajko czy kura? Kura czy jajko? Dyskusje trwały, trwają i trwać będą, ponieważ shintō nie jest scentralizowaną i jednoznacznie skodyfikowaną religią, na kształt katolicyzmu, którego dogmaty i procedury ustala zarząd firmy z siedzibą w Watykanie. Shintō jest ludycznym, animistycznym systemem wierzeń, na który składa się wiele szkół, sekt i interpretacji. Mimo że stał się formalnie religią państwową już w drugiej połowie XIX w., kiedy chciano usilnie podnieść prestiż osoby cesarza będącego w prostej linii potomkiem bóstw shintoistycznych, do dziś funkcjonuje jako system rozproszony. Nie będę dłużej przynudzał, tylko przyjmę następującą wersję: pierwszy był świat materialny (czyli jajko, bo taką mniej więcej strukturę miał nieuporządkowany pierwotny wszechświat shintō), a potem przybyli bogowie (czyli przyjmijmy, ta nasza kura, bo nie ma już z dylematu jajko/kura nic więcej do wyboru). Dlaczego ta wersja? Żeby świat był ciekawszy! Bo wszędzie w świecie zachodnim mamy od dwóch tysięcy lat do czynienia z wszechmocnym stwórcą wszystkiego! Tylko potem kupa ludzi drapie się po głowie i marszczy czoło nad pytaniami: a kto i kiedy, i z czego stworzył boga?! W wersji shintō preferowanej przeze mnie nie ma tego dylematu - bóg narodził się z trzciny, a więc najpierw była trzcina. Pierwszeństwo chronologiczne świata nad bogami to także wersja z książki Agnieszki Kozyry "Mitologia japońska". Najpierw wszechświat, potem życie, a na końcu bogowie - to brzmi pięknie i odświeżająco! Jestem przekonany, że również Bóg chrześcijański został stworzony przez Adama i Ewę, ale to teza na inną okoliczność.

Wróćmy do naszych niebiańskich kochanków i rodzeństwa jednocześnie - Izanami i Izanagi. Kiedy pojawili się na świecie, jajka już nie było. Oddzieliły się od siebie czyste niebiosa i nieczysta, ale pokryta wodą Ziemia. Para niezadowolona z niepełnego dzieła stworzenia cisnęła w ten ocean włócznią, a z kropli po impakcie zrodziła się pierwsza wyspa: Ono-goro-jima - centralny punkt Ziemi. Nie trzeba dodawać, że centralny punkt wraz z powstałymi z dalszego nakrapiania kolejnymi wyspami zasiedlili Japończycy.

Nie dziwi zatem, że te dwie skały są tak ważne dla Japończyków. Istnienie i stworzenie zatoczyły tu ciekawy krąg - ci, którzy stworzyli największe wyspy japońskie oraz spłodzili wiele innych bóstw, i w ten sposób, w długim ciągu kolejnych pokoleń dali życie Japończykom, ostatecznie przez swoje odległe w czasie dzieci sami zostali zaklęci w dwie niepozorne, ledwo wystające z wody skałki.

Kilka ciekawostek z Meoto Iwa.

Zaślubione skały symbolizują w szerszym znaczeniu męża i żonę, a łącznie - związek małżeński. We wszystkich informacjach turystycznych znajdziecie ujęcie, które wkleiłem na początku, natomiast rzeczywistość wygląda tak:



Mamy więc tu związane węzłem małżeńskim rodzeństwo oraz wokół nich małą gromadkę dzieci, czyli rodzące się wyspy japońskie.



Wiozący nas dzisiaj na dworzec kierowca hotelowy skarżył się, że współcześnie płci przypisane symbolicznie obu skałom zamieniły się miejscami - duża skała symbolizuje dziś żonę, a malutka (prawdopodobnie szybciej ulegająca erozji) męża. Kierowca niby śmiał się z tego dowcipu, ale w jego oczach wyraźnie kręciły się łzy jakiejś domowej maltretacji.

Codziennie pod oknami naszego hotelu, około godziny czwartej nad ranem, w kierunku zaślubionych skał rozpoczyna się przemarsz wycieczek szkolnych, chcących uchwycić wschód słońca pomiędzy kamienną parą małżonków. To jest moment, kiedy musimy wstać i zamknąć okno, odcinając się od szumu fal i uczniowskiego gwaru, a także chwila, kiedy wydaje się nam, że my też któregoś dnia o świcie tam pójdziemy. To tylko chwila, bo już w następnej, kiedy okno jest zamknięte, powieki stają się cięższe od marzeń i jedyne, na co nas stać, to sen o najpiękniejszym wschodzie naszej wyprawy. Kiedy zaś powieki podnoszą się ponownie, słońce huśta się wysoko na niebie, a uczniowie bogatsi o kilka rewelacyjnych ujęć zasłużenie odsypiają nocne eskapady.

Przy skałach toczy się uświęcone życie, czyli biznes polegający na obecności małej świątynki i wielu kramów z pieczęciami, wróżbami, pamiątkami itp. 




Pieczę nad obrotem i profitami sprawują dziewice miko, czyli niby normalnie, jak w wielu świątyniach shintō. Wokół jest jednak dziwnie dużo kamiennych żab. 


Dlaczego żaby w miejscu symbolizującym święty związek małżeński? Otóż stojąca tu świątynka poświęcona jest kami Sarutahiko, odpowiedzialnemu m.in. za bezpieczną podróż.


Kto zaś bezpiecznie podróżuje, bezpiecznie wraca do domu, prawda? 


W języku japońskim czasownik określający powrót do domu, podobnie jak rzeczownik określający żabę, wymawia się kaeru (mimo że zapisuje się całkowicie inaczej). Ot i zagadka rozwiązana: żaba przez fonetyczną zbieżność stała się tu symbolem bezpiecznego powrotu do domu i zasiada dumnie obok skamieniałych bogów.


My, zaślubieni z morzem, pozdrawiamy serdecznie. :)

wtorek, 27 maja 2014

Gdzie jest mnich?

Kilka słów o pobycie w "świątyni buddyjskiej". Dlaczego w cudzysłowie? Bo po dwóch dniach czujemy się lekko nabici w butelkę. Pobyt w tym, nazwijmy to po imieniu, HOTELU miał swoje dobre i złe strony, ale zakonnego buddyjskiego życia to myśmy prawie nie widzieli, chyba że bycie buddyjskim mnichem polega na byciu niewidzialnym.

Dwa przewidziane przez tę instytucję otarcia się o życie mnichów to udział w porannych modlitwach o godz. 6.00 oraz udział w wieczornych zajęciach z kaligrafii, polegających na kopiowaniu sutr. Z tego pierwszego skorzystałem, budząc się o 5.30. Szorując piaskiem pod powiekami i kapciami po wytartych przez czas deskach, powlokłem się krokiem lunatyka do części leżącej chyba po drugiej stronie miasta. Udział w ceremonii sakralnej polegał na tym, że kilku mnichów zamkniętych w pomieszczeniu modlitewnym recytowało sutry w charakterystyczny śpiewny i mantryczny sposób, a świeccy uczestnicy (głównie Japończycy) siedzieli na tatami na zewnątrz. Mnichów było widać przez drewniane kratki. Co chwilę ktoś z wiernych podsuwał się na kolanach blisko jedynych otwartych drzwi i tam krótko modlił się, wrzucając oczywiście grosz do skrzynki. Po 20 minutach słuchania na klęczkach mnisich przyśpiewów poczułem drętwienie w nogach i w uszach, raczkiem wycofałem się w stronę drzwi wejściowych. I tyle co do kontaktu z życiem zakonnym. Z lekcji kaligrafii nie skorzystałem, wiedząc, że jest to przepisywanie niezrozumiałych sutr w towarzystwie mnicha, który nie mówi ani słowa po angielsku.

Moje nadzieje na porozmawianie i zobaczenie tego, jak wygląda ich codzienność, spaliły na panewce. Cała reszta to było zwykłe życie hotelowe. No, może nie takie zwykłe, bo w końcu to ryokan z onsenem (ciepłym źródłem). Po raz pierwszy więc miałem skorzystać z tradycyjnej furo (łaźni), którą zazwyczaj poprzedza się honoryfikatywnym o: ofuro (choć to nieprzetłumaczalny honoryfikator, to na polski tłumaczy się go jako "szanowny/a", co w tym przypadku daje dziwoląg - szanowna łaźnia). Procedura korzystania z tego przybytku (podobnie jak w publicznym - sentō) jest ściśle określona.

Najpierw szukamy wejścia dla swojej płci, które w hotelu było oznaczone również w języku angielskim:


To małe kanji na górze po lewej oznacza mężczyznę.

Noren wiszące nad wejściem są dla nas zaproszeniem,



zaraz za wejściem ściągamy klapki


i dalej już wędrujemy na bosaka.


Potem rozbieramy się do golutkiej natury, a yukata ląduje w takim koszu:


Następnie odwieszamy ręcznik w miejscu przeznaczonym do późniejszego wycierania:


i w ten sposób docieramy do części zasadniczej i zasadniczo najciekawszej:


należy podejść do ściany, posadzić gołą pupkę na plastikowym taborecie i porządnie się umyć od stóp do głów spłukując z siebie wszystkie brudy (pamiętajmy, że w Japonii woda ma też moc oczyszczającą dla duszy). W tradycyjnych łaźniach spłukuje się ponoć wodą z miseczek, które stoją obok taboretów - archaizm z czasów, kiedy prysznic był nieznany. Mam nadzieję, że będę miał okazję spróbować ablucji w prawdziwej prowincjonalnej sento. Oby nie raz!

Po starannym umyciu nabywamy prawa do moczenia umęczonych mięśni we wspólnym baseniku, gaworząc sobie przyjacielsko z japońskimi golasami (do sesji foto wybrałem oczywiście moment, kiedy wszyscy pielgrzymowali po Koyasan).



Uwaga: wbrew pozorom nie nazywa się to jacuzzi! Jacuzzi był włoskim emigrantem, który w USA opatentował swoją wannę z bąbelkami i nawet nad Japonią nie przelatywał.

Wyjście z onsenu jest prostsze, bo robimy po prostu wszystko (łącznie z opłukaniem pod prysznicem, jeśli ktoś potrzebuje - ja wolałem to robić) w odwrotnej kolejności.
Moczenie się w wielkich wannach jest z pewnością jedną z bardziej rozpoznawalnych tradycji japońskich. Ja jednak nie czułem się komfortowo w baseniku, w którym przebywali inni, a który nie posiada przelewowego filtrowania jak we współczesnych zachodnich basenach. Woda ciurkała co prawda z paszczy kamiennego lwa, jednak urządzeń filtrujących nie widziałem. Za to różnego rodzaju wykwity na ścianach, kaflach i spoinach - i owszem.

Drugi plus świątynnego pobytu to shōjin ryōri - buddyjskie (wg reklam) wegetariańskie jedzenie.



Było wegetariańskie i rewelacyjnie pyszne, ale tak wykwintne i różnorodne, że buddyjscy mnisi oglądają je raczej tylko na obrazkach z reklam hotelu. Kolejny pic turystyczny, chociaż baaardzo smaczny! Fakt, że oba posiłki podawano do pokoju, może wydawać się ekstrawagancko kuszący, ale jednocześnie brak jakiejś wspólnej stołówki (refektarza!) był kolejnym elementem izolowania nas od domniemanego życia klasztornego. Izolowano nas również (segregacja rasowa!?) od turystów japońskich, którzy nocowali w innym skrzydle hotelu i jadali wspólne posiłki! Zdjęcie ich kapci lężących grupowo w nienagannym porządku zamieszczałem w poprzedniej notatce. W naszym otoczeniu kwaterowano wyłącznie gaijinów. Z dotychczasowych kwater, w jakich mieszkalismy, w tym hotelu czuliśmy się najbardziej wyobcowani.

Personel, uczynny i sympatyczny, to były również osoby świeckie (w tym dużo kobiet).

Tradycją Japonii są również cieniutkie papierowe ściany, przez które możesz usłyszeć wyznania miłosne, które sąsiadka wyszeptuje sąsiadowi do ucha. O innych dźwiękach naładowanych większą ilością decybeli nawet nie wspomnę. Basen bez przelewowego filtra i papierowe ściany to dla mnie przykłady tradycji na siłę, sąsiadującej zresztą bez żenady z podgrzewanym sedesem, telewizorem lcd, sejfem na kosztowności i największą ohydą w Fukuchiin - jaskrawoczerwonym jidohanbaiki brutalnie wrzuconym w przepiękne korytarze hotelu.

Jestem pewien, że ying tradycji z yang nowoczesności mogłyby się tu lepiej ułożyć.

A propos korytarzy - przebywanie w tym rozległym obiekcie (wciąż nijak nie mogłem odkryć przestrzeni, w której pochowali się złośliwi mnisi) było ciekawą i przyjemną lekcją rozkładu wnętrz, które znamy choćby z filmów Kurosawy.


Rozległe ,nieumeblowane przestrzenie sal otoczone były otwartymi na wewnętrzne ogrody krużgankami, zwanymi tu rōka, a cały kompleks wnętrz przypominał ogromne puzzle układane z kwadratów i prostokątów.


Nie dziwi to, jeśli weźmiemy pod uwagę jednostkę miary japońskiego wnętrza, czyli jedną matę tatami (dla dociekliwych: 180 x 90 cm). Wymiary pomieszczeń podaje się w Japonii właśnie w liczbie tatami, które można w nich rozłożyć. Pomieszczenia są więc tak projektowane, aby po ułożeniu mat nie została żadna niepokryta przestrzeń (chyba że jest taki cel, jak choćby wąski pasek podłogi pozostawiony na walizki w pokoju u pani Chiaki w Narze). Stosuje się (rzadziej) maty o innych rozmiarach, ale nie komplikujmy tak zwięzłego opisu. :)


Jeśli do opisu powierzchni poziomych dodamy informację, że tradycyjne ściany - fusuma i przesuwane drzwi - shōji  są wykonane z lekkich ram drewnianych i papieru (w drzwiach cieńszego, przepuszczającego więcej światła), to stwierdzimy, że przestrzenny układ tradycyjnej zabudowy japońskiej przypomina monotematyczne obrazy Pieta Mondriana przeniesione w 3D. 


Jeszcze krótko dodam, że cały tradycyjny system ścian jest mobilny - można je usuwać i przenosić w inne miejsca, aranżując przestrzeń według doraźnych potrzeb. Jedynie takie pomieszczenia jak wejście, kuchnia, łazienka i toaleta mają swoje ściśle określone miejsce w przestrzeni mieszkalnej. 


Każde inne pomieszczenie może pełnić dowolną funkcję: salonu, sypialni, pokoju spotkań i narad albo gościnnego. Już nawet z tak wątłą wiedzą robi się jasne, dlaczego nie meblowano wnętrz, a niemal cały przenośny dobytek trzymano w oshiire - części domu przypominającej wielką szafę skrytą w ścianach. 


Na koniec ciekawostka: domy mieszkalne projektowane są na określony, dosyć krótki, czas - drewniane przeciętnie na 20, a betonowe na 30 lat. Najczęściej po tym czasie są stawiane od nowa. Mimo że mowa tu o domach mieszkalnych, to spotkałem się z opisami wielu świątyń, które co jakiś czas rozbiera się do gruntu i stawia od podstaw. Czy takie dziwo można nazwać jeszcze zabytkiem?


Życie Japończyka przesiąknięte jest tymczasowością. Mieszka na, obok lub pod wulkanem, w sąsiedztwie tektonicznego Rowu Japońskiego, który od czasu do czasu, oprócz trzęsień ziemi, przysyła morderczego posłańca - tsunami, w obszarze szalejących regularnie tajfunów oraz mało sympatycznego, przerośniętego zwierzaka - Godzilli. Zapewne dlatego Japończycy jak nikt inny wypracowali w sobie umiejętność nie tylko życia chwilą, ale przede wszystkim zdolność czerpania radości z obserwacji i współczucia wobec każdego ulotnego piękna, czego najbardziej znanym na świecie przejawem jest Hanami - coroczne świętowanie kilkudniowego cudu kwitnących wiśni - Sakury.

Nasza obecna ulotność i tymczasowość objawia się ciągłymi przenosinami w towarzystwie dwóch małych walizek po całej Japonii. Dzisiaj wyprowadziliśmy się z Koyasan. Mamy oboje mieszane odczucia co do pobytu w świątyni - hotelu Fukuchiin (Koyasan broni się sama). Były w nim dobre elementy, ale chyba przeważały te zalatujące niesmakiem. Rano opuszczaliśmy obiekt bez dotychczasowej formuły "żegnaj i dziękujemy, domku", ale raczej z małym "ufff". 

poniedziałek, 26 maja 2014

Na szczytach Koyasan

Dojechaliśmy do Koyasan. :)

Zanim jednak zaczniemy wycieczkę po tym świętym miejscu, nastąpi krótka (obiecuję!) opowieść o podróży.

W Narze żegnały nas piękna pogoda oraz filigranowa i przemiła pani Chiaki.


Na dworcu niespodziewanie trafiłem na dużą grupę rowerzystów, którzy robili to, o czym chciałbym przestać gorączkowo myśleć, a nie mogę - rozpakowywali rowery z toreb o nazwie rinko bukuro.

Ten koszmar czeka mnie i Krzyśka każdorazowo, kiedy zechcemy skorzystać z transportu kolejowego. Należy zdemontować przednie koło, kierownicę i siodełko i zapakować całość do czystej torby. Tylko tak można wejść z rowerem do pociągu, a i tak długość torby będzie wynosiła ok. 150 cm. Jeśli do tego dodamy wszystkie sakwy z manelami zapakowane do torby żeglarskiej, a przede wszystkim fakt, że aranżacja wagonów kolei japońskich nie przewiduje transportu czegokolwiek, co jest większe od małej walizki oraz inny fakt, że bywa w nich często tłoczno, to jest się czego obawiać.
Ale cóż, nie takie problemy się przełamywało w "turystycznych" pociągach zmierzających z Polski do Rumunii w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, więc i teraz damy radę. A jak nie damy rady, to damy radę, tylko inaczej. A jak nie...

W pierwszym etapie naszej dzisiejszej podróży przemieściliśmy się z Nary do Osaki. Ani kawałka zieleni - wszystko ciasno zabudowane. Potem pojechaliśmy na południe do Hashimoto, aby tam przesiąść się jeszcze raz do krótkiego pociągu do Gokurakubashi. Ten odcinek był już bardzo malowniczy.


Pociąg wspinał się dolinami i wąwozami w porośnięte gęstym lasem coraz wyższe góry, a my zachwyceni nimi udawaliśmy, że nie dostrzegamy często i gęsto rozstawionych słupów sieci energetycznych. W tej części Japonii, którą zjechaliśmy do tej pory, niemal cały krajobraz jest mocno przekształcony przez człowieka (konkretnie - Japończyka). Może kiedyś poświęcę temu więcej miejsca.


Tory wiły się pod górę,

mijając coraz mniejsze stacje,



aż w końcu dotarliśmy do Gokurakubashi, której nazwa istnieje chyba tylko jako określenie stacji kolejowej ze ślepym torem,


bo wokół stacji były same drzewa i krzaki oraz wąska drożyna prowadząca gdzieś w głąb lasu.
Stamtąd miała nas zabrać kolejka szynowo-linowa, w której z początku znaleźliśmy się sami,


ale wkrótce przyjechał kolejny pociąg i wysypała się z niego pielgrzymkowa obfitość. Pielgrzymi byli pobudzeni, bardzo ruchliwi i gadatliwi. Nic dziwnego, niedługo mieli się znaleźć w jednym z najbardziej uświęconych miejsc w całej Japonii.


Poniżej moja osoba na pierwszym planie udaje, że niby jej się omyłkowo aparat odwrócił i robi (kompletnie rozmazane) ujęcie temu tłumkowi. Wysiłek na mojej twarzy pokazuje, jak ciężka to praca. :)


Po osiągnięciu szczytu góry zostaliśmy wyrzuceni na plac manewrowy autobusów. Ponieważ stało ich tam kilkanaście, musiałem dogadać się z zawiadowcą tego portu. 


Udało się!


Wskazany autobus zawiózł nas na właściwy przystanek.


Wyobraźcie sobie małe miasteczko, dosyć gęsto zabudowane, z jedną główną ulicą i kilkoma pomniejszymi, bez wyraźnego centrum. Taką miejscowością jest właśnie Koyasan. Teraz należy swoją wyobraźnię przekonfigurować: w Koyasan nie ma domów mieszkalnych. Zdecydowana większość zabudowy to sąsiadujące ze sobą świątynie. Jest też kilka sklepów, głównie z dewocjonaliami i innymi pamiątkami (ani jednego spożywczego), posterunek policji, jedna restauracja (wieczorem była zamknięta). Reszta to świątynie. Jest ich ponad 100! Połowa z nich prowadzi biznes hotelowy, z którego uroków skorzysta również para pielgrzymów z kraju nad Odrą (tego po prawej stronie).

Ojcem miasta świątyń jest Kukai, mnich buddyjski, który w 805 r. n.e. studiując w Chinach buddyzm ezoteryczny (tzw. Sutrę Mahavairocanę), przeniósł go na grunt japoński i założył sektę Shingon. Po długiej wędrówce po całym kraju w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na siedzibę sekty znalazł je właśnie tutaj i w 826 r. rozpoczął budowę pierwszego kompleksu świątynnego zwanego Garan. Dlaczego tutaj? To wyjaśnia legenda. Będąc w Chinach, chwycił pewnego razu sankosho (narzędzie do obrządków buddyjskich), wziął porządny zamach i cisnął tym, dając dziwaczny wyraz tęsknoty, w kierunku Japonii. Kiedy lata później spacerował w poszukiwaniu miejsca na siedzibę swojej sekty, natknął się na sosnę, między gałęziami której tkwiło jego sankosho. Trzeba mu oddać, że miał rzut! Być może popularność baseballu w Japonii to też jego zasługa. Wspomniana sosna ponoć rośnie sobie do dziś - po ponad 1200 latach! Zresztą Kōbō Daishi - takie imię nadano mu później, też żyje do dziś! Uważa się, że udał się do swojego mauzoleum w Koyasan i pogrążył w stanie wiecznej medytacji. Widzieliśmy na własne oczy, jak mnisi na swoich barkach wnieśli do mauzoleum coś w rodzaju arki przymierza. Kiedy spytałem jednego z nich, dyżurującego przy wejściu, co to wjechało do Kōbō Daishi'ego, odpowiedział całkiem poważnie: raanchi desu (lunch). Medytacja medytacją, ale jeść trzeba. Zatroskany dopytałem o inne posiłki. Okazało się, że śniadanie jadł około szóstej rano. No, źle to mu tutaj nie jest! Sankosho było dobrym drogowskazem!

Po przybyciu do hotelu ucieszyliśmy oko otaczającą go zielenią,



złożyliśmy walizki w recepcji (na check in trzeba było poczekać do 15.00), pozachwycaliśmy się wstępnie ogrodem w stylu zen


i poszliśmy na krótki spacer w złą stronę. Nic bardziej wkurzającego, niż być zmęczonym podróżą, nie móc wejść do hotelu, pójść na spacer drogą ostro spadającą w dół, po pół godzinie marszu stwierdzić, że już dwadzieścia minut temu skończyły się wszelkie zabudowania, a nowe się nie pojawiają i ze łzami w oczach stwierdzić, że nie ma innej drogi powrotnej, jak ta pod górę! Zgrzytając butami o żwir i zębami o zęby, powłóczyliśmy się z powrotem.

Dobre wiadomości były takie, że mamy już prawo do wejścia i że za chwilę podadzą do pokoju shōjin ryōri. Mniam!

Ubraliśmy się błyskawicznie w yukata (koniecznie lewa poła na prawej, bo odwrotnie to tylko zmarli mogą!) i już niedługo witaliśmy panią z całym zestawem lakowanych stoliczków zastawionych mnóstwem miseczek i kubeczków! A w każdym inna niespodzianka!


Widać na zdjęciach naszą radość oraz wymianę poglądów kulinarnych z obsługą.


Po naprawdę obfitym wegetariańskim posiłku poszliśmy jeszcze na spacer w przeciwną niż przedtem, właściwą stronę! I ujęliśmy okolicę w kadr.


Nasz hotel w nocnym świetle prezentował klimat rodem z filmu samurajskiego.


A tak wyglądają hotelowe cichobiegi grupy japońskich pielgrzymów, którzy obok spożywają kolację.

Jest porządek, nie?

Po powrocie do pokoju zastaliśmy przygotowane "łóżka", czyli futony i pościel,


a ponieważ było już bardzo późno według zakonnego rozkładu dnia (20.30!), nie pozostało więc nic innego, jak powiedzieć sobie i Wam, czytelnicy...
Dobranoc. :)

sobota, 24 maja 2014

Nara, czyli pożegnanie

Byliśmy wieczorem w centrum, żeby pożegnać się z tym relatywnie spokojnym i niewielkim miastem.


Krzywa zamętu miejskiego spada nam od Tokio (superaglomeracja), przez Kioto (duże miasto, ale do opanowania rowerem) i Narę (rowerem z przedmieścia na dworzec w centrum - z górki w 15 minut).


Jutro, kiedy wylądujemy na świętej górze Koyasan, powinniśmy osiągnąć stan zen. Medytacje, modlitwy i jedzenie shōjin ryōri (wegetariańskie klasztorne). Oby to było kolejne ciekawe doświadczenie.


Podróż będzie krótka, bo ok 3 godz. Dzisiaj już powoli gasimy światła - 22.00.



No to nara, Naro!