Dzisiaj ostatni pełny dzień w Kiotto. Wczorajsze tłumy rozeszły się do szkół i fabryk, ratować upadającą, jak wieszczą niektórzy znawcy wykresów ekonomicznych, gospodarkę japońską. My, korzystając z pracowitości rezydentów, wystartowaliśmy niemal pustym autobusem z "naszego" przystanku autobusowego do centrum miasta.
Pierwszym celem były sklepy turystyczne wskazane nam przez sympatycznego pana z Centrum Informacji Miejskiej. Nawiasem mówiąc, kiedy z nim rozmawiałem na dworcu głównym Kiotto, starając się oczywiście wywrzeć sprawnością językową oniemiające wrażenie, usłyszałem znaną mi z książki Willa Fergusona "W drodze na Hokkaido" formułkę "jōzu desu ne!" (jakiś ty zdolny/sprawny), którą ponoć życzliwi Japończycy obdarzają każdego, kto potrafi sklecić choćby kilka podstawowych zdań. Słyszałem również opinie, że im większą znajomością językową potrafi się wykazać gaikokujin, tym mniej jest uśmiechów, a więcej dystansu. Jakby wyciekały z japońskich rozmówców pewność siebie i zaufanie. Mnie sprawdzenie tego zjawiska zapewne nigdy nie będzie dane. I dobrze. :) Wolę w ich mentalności zdecydowanie tę otwartą stronę, z którą mam do czynienia na każdym kroku. Wróćmy do sklepu i wyjdźmy z niego, ponieważ po dłuższym namyśle, co wybrać, doszło do sprawnie przeprowadzonej (której to już?!?) transakcji zakupu biwakowego kompletu do podgrzewania wody, czyli tego, co w mojej młodości załatwiało się aluminiowym kubkiem, dwiema żyletkami i kabelkiem pakowanym prosto do gniazdka. Współcześnie rzecz ma się po rozłożeniu tak:
a po złożeniu - kompaktowo i lekko - tak:
Wszystkie zupki błyskawiczne, zwane u nas potocznie chińskimi, a w rzeczywistości wynalezione w 1958 roku w Japonii przez pana Momofuku Ando pod nazwą "Chikin Ramen", dostępne tu masowo w każdym sklepie, już się cieszą, że mają we mnie nowego wiernego wrzątkowego zalewacza.
Następnym punktem naszej wizyty w centrum miasta było pomachanie cesarzowi. W tym celu udaliśmy się na rozległe tereny Imperial Park, na których usytuowany jest cesarski pałac. Tuż po wejściu jednak porwani zostaliśmy przez bajeczne widoki z małymi klasycznymi obiektami małej architektury w otoczeniu stawów.
Wody stawu dzielą między siebie żółwie i karpie. Oba gatunki mocno rozleniwione. Na dowód tego nakryliśmy brać żółwią na typowym socjalistycznym podziale pracy. Kiedy jeden wiosłował zawzięcie, choć bez wyraźnie określonego celu (czyż nie jest to już sama w sobie cecha socjalistyczna?),
reszta zajmowała się zajmowaniem jedynego na środku stawu rozgrzanego przez słońce głazu.
Karpie komentowały to z wyraźnym niesmakiem, aczkolwiek całkowicie bezgłośnie (kto rozsądny będzie w socjaliźmie podskakiwał?).
Ktoś szarpnął mnie za rękę! Moja żona. "Mieliśmy iść i machać cesarzowi"! No właśnie! Poszliśmy dalej.
Park z racji swojej długiej historii zarastały potężne stare drzewa, dające, błogosławiony w ten upalny dzień, cień. Rozpoznawaliśmy wśród nich cedry, kwitnące obecnie lipy, żywicznie pachnące sosny o długich jak dłoń igłach i klony o skarlałych jak paznokieć listkach.
Wiele z tych dendrycznych olbrzymów dawało swoimi boleśnie powykręcanymi konarami wyraz specyficznemu pięknu właściwemu jedynie starości, jakby chciały powiedzieć "artretyzm też może być piękny, chociaż jest to piękno, które trzeba umieć dostrzec, a poza tym cholernie boli".
Najwyraźniej poddani cesarscy starali się ulżyć geriatrycznej części parkowej flory, podpierając tu i ówdzie konary, które swą masą mogłyby zawstydzić niejeden dorodny dąb.
Ten tu, ze względu na fantazyjną zmienność przekrojów i karmazynowy koloryt, mógłby z powodzeniem wystąpić w Men in Black, grając, bez charakteryzacji, zakonspirowanego od tysiąca lat aliena.
W tym mniej więcej czasie doszło między nami po raz pierwszy do przepychanek argumentowanych zarzutami, że się wchodzi komuś w kadr, zabierając fantastyczne ujęcie albo wręcz, że się podkrada pomysły na taki czy inny bogato podkolorowany opis rzeczywistości. Dowód na aroganckie wpychanie się z łokciami jest tutaj, wysoki sądzie:
Próbowałem jakoś negocjować z żoną, dając jej wyłączne prawa do nazw "Kiotto" oraz "Dziduś-Bajduś", które faktycznie opatentowała, pierwsze na nazwę miejscowości, w której dzieje się akcja, a drugie na automaty do sprzedaży wszystkiego, o niewymawialnej dla niej nazwie jidohanbaiki. Chciałem za to całą resztę, ale skończyło się na tym, że na głos mamy sobie oznajmiać kadry i pomysły, przez co jednocześnie będzie się rezerwowało wyłączności.
Skończy się to zapewne na wrzaskach typu "ja byłem pierwszy!", "ja też o tym właśnie pomyślałem!" albo "gdzie się pchasz z tymi łokciami, przecież już się tu sfokusowałam!". Póki co cieszymy się rozejmem kruchym jak pokój polsko-krzyżacki, bo dobrej woli zawsze trzeba dać szansę, choćby po to, żeby ją potem wykpić.
Pogodzeni zadzieraliśmy w górę zadziwione głowy, aż doszliśmy, wycieńczeni pracą, artystycznymi waśniami i słonecznym żarem, do wniosku, że łatwiej będzie się gapić w górę, leżąc. Tak też niezwłocznie uczyniliśmy.
Względny, jak udowodnił ponoć Einstein, czas płynie na leżąco znacznie szybciej, niż kiedy się stoi. Tak też horyzontalna chwilka w cieniu tych azjatyckich baobabów okazała się pełną godziną, która trwała jak pięć minut! Trzeba było czym prędzej wypełniać kolejne plany!
Ale, ale, mieliśmy przecież pomachać cesarzowi! OK.
Postaliśmy chwilę pod bramą...
Nic!
Pogapiliśmy się na wychylające się zza muru pałacowe dachy...
Nic!
Już chcieliśmy strzelić focha, ale tknięty jakimś zamglonym wspomnieniem o przeniesieniu stolicy, zaglądnąłem do przewodnika. O kurka! Szef Japonii wyprowadził się stąd około 150 lat temu! Ponieważ i tak centralny ośrodek władzy tkwił mocno i od ponad dwóch stuleci w rękach klanu Tokugawa w Edo, to po obaleniu shiogunatu Tokugawów, cesarz, zamiast zawracać Wisłę kijem, usankcjonował ten fakt, przenosząc w 1868 roku siebie i formalną stolicę do Edo, zmieniając przy okazji jej nazwę na Tokio. Od tego czasu zwiedzany przez nas obszar, niegdyś kompletne i reprezentacyjne miasteczko dygnitarzy, podupadał, aż zamieniony został na dostępny dla publiczności park. To wszystko w wielkim skrócie, bo historia bywa powtarzalna i nudna niestety...
Mówi się trudno. Będziemy jeszcze w Tokio, może mu pomachamy...
Były dzisiaj jeszcze dalsze przygody, ale o tym potym.
Nara!
Dzięki :) T.
OdpowiedzUsuńFantastycznie się czyta i ogląda :))
OdpowiedzUsuńJacy mili ci Japończycy... W mojej Szkocji na początku po skleceniu jakiegoś zdania zawsze słyszałam "Oh, your English is very good... Better than my Polish" co miało być zabawne, ale dla mnie brzmiało jak cukierek przyprawiony kroplą dziegciu.
OdpowiedzUsuń