czwartek, 7 sierpnia 2014

Dezintegracja osoby własnej

"Dawniej, kiedy ludzie wędrowali przez świat pieszo, jechali na wierzchowcach albo płynęli statkami, podróż przyzwyczajała ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwały się przed ich oczami wolno, scena świata obracała się ledwie-ledwie. Podróż trwała tygodniami, miesiącami. (...) Dzisiaj nic nie zostało z tych gradacji! Samolot gwałtownie wyrywa nas ze śniegu i mrozu i jeszcze tego samego dnia rzuca w rozpaloną otchłań tropiku..." - Ryszard Kapuściński napisał te słowa w pierwszym rozdziale "Hebanu". Uwypuklił co prawda problem szoku klimatycznego, ale równie dobrze można ten opis odnieść do mentalnego pożegnania drogi a powitania domu. Akcja dzieje się za szybko! Ktoś, kto wymyślił samoloty, nie wziął pod uwagę natury ludzkiej.

Dzień Dobry!

Są pogłoski, że jestem z powrotem w domu.

Nie wiem. U mnie jeszcze nie zatrybiło. Trochę mnie porozszczepiało i dopadła mnie ambiwalencja lokalizacyjna. Gdzieś nad Syberią opuściłem moją osobę, która poleciała dalej samolotem w kierunku Monachium i prawdopodobnie jest już we Wrocławiu. Ja zatrzymałem się pomiędzy. Coś mnie ciągnie wstecz. Moje uczucia pląsają między japońskimi emocjami. Moje myśli próbują uchwycić i zrozumieć elementarne cząstki japońskiej mentalności. Slajdy tamtejszych scen przepływają przed moimi oczami. Wciąż jestem tam! Nie ma mnie tu!

Pierwszej nocy mojej osobie przydarzyło się coś, co potwierdza dysocjację. Trudno powiedzieć, czy był to jeszcze sen, czy już jawa. W ciemności sypialni otworzyły się moje oczy. Po chwili zeskanowały kontury pomieszczenia i wysłały mapę do analizy. Nie było odpowiedzi. Zdziwione oczy rozwarły się szerzej i jeszcze raz przesłały dokładniejszy obraz. Nic!
Zaczęła się panika porównywalna z tą, kiedy wydaje się, że się budzisz, a jednak nie możesz wykonać żadnego ruchu. To są krótkie chwile, ale wystarczająco bolesne, żeby przebudzić się ze strużkami zimnego potu.
Sekundy trwały nieruchomo, a szuflady mózgu zawierające rysunki przestrzenne znanych wnętrz trzaskały otwierane i zamykane w pośpiechu. Wyskakiwały z nich plany wnętrza namiotu, pokoju hotelowego w Ningyocho, kwatery w Tateishi. Nie pasowały jednak! Wreszcie, skrzypiąc, trzeszcząc, zgrzytając i chrobocząc, otworzyła się właściwa przegródka, z której wypadł zakurzony i postrzępiony plan z podpisem: „to jest TWOJA sypialnia”. Oczy, już w stanie pełnej świadomości, po raz ostatni przeprowadziły porównanie, po którym płuca nabrały głęboko powietrza i westchnęły przeciągle. Tak, to była sypialnia mojej osoby. Plan pomieszczenia, wskutek tej analizy, magicznie zrzucił kurz i złuszczenia, po czym złożył się w kancik do szufladki, która jak naoliwiona zamknęła się bezszelestnie. Moja osoba była już pewna, gdzie się znajduje.
Takie chwile zdarzają się nam wszystkim, ale ta konkretna trwała bardzo, niepokojąco bardzo długo. Pokazała mi dobitnie, gdzie jestem ja, a gdzie moje ciało.

Jestem wciąż w Japonii.

Przez trzy miesiące ją pożerałem. Była to potężna uczta, bogata we wszystko, co wybierający się w drogę może sobie wymarzyć: wspaniali towarzysze podróży, tysiące kilometrów przemierzane wszelkimi możliwymi środkami transportu, zmienność i nieprzewidywalność noclegów, pełne spektrum smaków, przygody i niespodzianki, no i element najistotniejszy - ludzie - dziesiątki spotkań, z których każde odsłaniało kolejny fragment japońskiej duszy, nawet jeśli spotkani pochodzili z innych krajów, bo głównym tematem rozmów z nimi była zawsze wymiana doświadczeń z podróży po tym kraju. Wielu z tych spotkań nie zdążyłem do tej pory opisać, jak chociażby dwóch wieczorów i jednego wspólnego śniadania z przemiłym Koreańczykiem, który miał wielki zasób informacji o kulturze japońskiej i potrafił ciekawie zestawiać jej elementy z koreańskimi odpowiednikami. Umówiliśmy się na kontynuowanie rozmów w Seulu.

Czy jestem syty? Co za pytanie?! A gdybym był syty, czy w drodze powrotnej lecąca już beze mnie moja osoba czytałaby po raz kolejny „Chryzantemę i miecz”? Czy zamawiałaby na lotnisku Haneda dostawę nowej książki „Japończycy. Kultura i społeczeństwo”, polecanej przez Monikę piszącą blog Matsumi – japońskie dygresje? Czy szukałaby, bezskutecznie, po wszystkich zakamarkach Internetu „Córki samuraja”? Odpowiadam – nie, nie jestem syty! Chcę więcej! Więcej wiedzy, więcej zrozumienia i uporządkowania.

Ostatnie chwile na japońskiej ziemi.

Czy w Japonii można negocjować ceny? Nie. Są wyjątki takie jak „pchli targ” czy dzielnice „czerwonych latarni”, ale generalna zasada brzmi: ceny są ściśle i sztywno określone. Dodatkowo najczęściej podawane są w wartościach netto, więc przy kasie fiskalnej, ku zdziwieniu wielu turystów, idą w górę o podatek. Wobec powyższego z dużą dozą niepewności poprowadziłem negocjacje dotyczące stawki przewozu roweru przez linie lotnicze All Nippon Airways (ANA). Sprzedawca biletu – Lufthansa – skasowała ok. 100 Eur za przewóz roweru z Wrocławia do Tokio. Przewóz powrotny miałem sobie zaklepać bezpośrednio w ANA. Po kilku stresujących rozmowach telefonicznych udało się zdobyć „permission”. Stawka przewozu miała być jednak podana dopiero na lotnisku. I tak też się stało.
Pani obsługująca odprawę wezwała posiłki i w trzyosobowym składzie dokładnie obmierzyli i zważyli mój opakowany w folię i torbę rower. Wszystko się zgadzało z wcześniej podanymi przeze mnie parametrami. Pani zaakceptowała bagaż i poprowadziła mnie do kasy, w której przy dwóch okienkach siedziały trzy inne panie. Przedstawiono im liczbowy opis mojego roweru i wszystkie trzy zaczęły kalkulację kosztów. Coś konsultowały między sobą, kiwały głowami na „tak” i  „nie”, po czym jedna z nich wklepała wynik ich narady do kalkulatora i odwróciła w moją stronę. Składały się nań cyfry: 2, 4, 0, 0 i 0. Nie dało się inaczej odczytać niż 24 tys. jenów, czyli równowartość 720 zł! No to ja mówię – „Nie zgadzam się! Ma być równowartość 100 EUR, bo tak mi obiecywano u sprzedawcy biletu”. „Ale to jest wynik stawek w naszej linii” – mówią panie. „Ale ja się nie zgadzam!” – powtarzam jak zacięty. „Ale tu są pozycje w tabeli...” „Ale ja się nie zgadzam!” „Ale...” „Ale ja się nie zgadzam!” Zapewne trudno jest negocjować z zaciętą płytą, podobnie jak dyskutować z telewizorem. Panie poczuły swoją bezradność i spodziewałem się, że odwołają się do jakiejś wyższej instancji. One jednak wróciły do narady. Zaczęły sobie coś tłumaczyć i ponownie zerkać w tabelę kosztów. Czułem już, że sprawy idą w dobrą stronę! Za chwilę oddelegowały przedstawicielkę w moją stronę i usłyszałem: „Normalnie tego nie robimy, ale wyjątkowo i tylko dzisiaj zgadzamy się pobrać opłatę jedynie za dodatkowy bagaż, która wynosi 9 tys. jenów (równowartość 270 zł). Czy pan się zgadza?” „Czy ja się zgadzam?! Ja się zgadzam i jestem szczęśliwy!” – zapewniłem, ukazując górne i dolne ósemki oraz wolne miejsca na dziewiątki. Cena zjechała więc o 62,5%, a ja uznałem to wydarzenie za wielki sukces. Czy można w Japonii negocjować ceny?

W japońskim samolocie był tylko jeden gaikokujin (obcokrajowiec). Było więc wciąż bardzo japońsko. Dla mojej osoby Europa zaczęła się dopiero na lotnisku w Monachium. Oto, co zanotowała ona zaraz po wylądowaniu, mając trzy godziny przerwy do dalszego lotu:

Jestem w Monachium. Pierwsze zetknięcie z ludźmi nie szokuje, chociaż dziwne, że schody ruchome milczą, a na pytanie kontrolera, czy mam laptop, odpowiadam automatycznie - "hai". Jest bardzo cicho! Dopiero tu, w tej pierwszej chwili w Europie „słychać”, w jakim jazgocie zatopiona jest metropolitalna Japonia. Tam człowiek jest non stop atakowany przez komunikaty głosowe nadawane przez schody, windy, drzwi, pojazdy, włącznie z karetkami, wozami policyjnymi i straży pożarnej, z których oprócz donośnego wycia syren rozlegają się ostrzeżenia i instrukcje nadawane głośnikami przez ich ekipy. Ulice wypełnione są po brzegi dźwiękami reklam, począwszy od wielkich ruchomych banerów, a skończywszy na małych głośnikach wystawianych przez poszczególne sklepy. Wszystko wokół dzwoni, piszczy, brzęczy. Zagęszczenie dźwięków bywa wprost bolesne. Mimo tego po całym dniu spędzonym w hałasie wielu Japończyków szuka relaksu w salonach gier (starsi w pachinko, młodsi w salonach firmy Sega), gdzie ilość decybeli i zagęszczenie dźwięków nie ustępują koncertom rockowym. Nawet na prowincji w każdym mieście, mieścinie i wiosce z rozstawionych po całym kraju megafonów o określonych godzinach rozlega się hejnał i komunikaty głosowe. Słyszałem je dosłownie wszędzie. Trzeba było jednak oddalić się o prawie 10 tys. km, żeby w kontraście ciszy monachijskiego lotniska usłyszeć w pełni tamtą kakofonię.
W jednym z lotniskowych barów obsługa przekomarza się z klientelą wśród śmiechów obu stron. Pracownicy głośno żartują między sobą. Jeden z kucharzy pracujących w otwartej przestrzeni baru przytula ostentacyjnie przechodzącą kelnerkę i oboje się zanoszą od śmiechu. Ktoś kończy pracę i wychodzi zza lady, a za nim, obok uszu siedzących wokół klientów podążają głośne „bis bald!” od kilku kolegów. Klientom to nie przeszkadza. Wszystko mieści się w przyjętej normie przyjemności i serdeczności w pracy. Luz i familiarność nie do pomyślenia w Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie komunikacja między personelem sklepów czy restauracji odbywa się szeptem i dotyczy wyłącznie spraw służbowych. Głośno robi się przy powitaniu i żegnaniu klientów. Wtedy rozlegają się chóralne, gromkie, lekko nosowe i przeciągane w czasie „irasshaimaseeeeee!” i „gozaimaaaaaaasu!”. Także podczas przyjmowania zamówień kelnerzy głośno przekazują polecenia do kuchni, przy czym kuchnia równie głośno je potwierdza. Kiedy przywołuje się kelnera donośnym „sumimasen!”, gdzie końcowe „en” brzmi trochę jak nasze „ę”, on odpowiada równie dobrze słyszalnym „hai!” i wkrótce podchodzi. Rubaszne śmiechy, jawne flirtowanie między pracownikami czy przekomarzanki z klientem są nie do pomyślenia. Obowiązuje bardzo poważne wykonywanie swojej pracy i podporządkowana, uległa postawa usługodawcy czy sprzedawcy wobec klienta.


Do usłyszenia w Polsce!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Czasem i pod dzwonnicą człowiekowi zadzwoni

W ostatni dzień pobytu w Japonii, 3 sierpnia, wybrałem się do Kawagoe, odległego od Tokio o pół godziny jazdy pociągiem.

Zaraz! Ostatni dzień?! Niech no zajrzę jeszcze raz do kalendarza! Zgadza się! To ostatni cały dzień. Jutro zostanie podróż na lotnisko i odlot gdzieś około 13. Z tego samego lotniska, na którym wylądowaliśmy z Gosią 8 maja. To było wieki temu, licząc w każdej skali, poza matematyczną, która jest tutaj akurat najmniej ważna. To był inny klimat i inni ludzie. Oddychało się normalnie, a ludzie (w Tokio) nosili ciemne garnitury. Dzisiaj oddycha się dosłownie jak w saunie, a ciemne garnitury zostały zastąpione przez białe koszule, najczęściej z krótkim rękawem. Przy wilgotności sięgającej 80% temperatura wynosząca nominalnie 34 stopnie odczuwana jest z dziesięciostopniowym dodatkiem! Kiedy rwałem z Hokkaido, aby nacieszyć się tokijskim megapolis, nie doceniłem tego przeciwnika. Teraz czuję się pokonany.

To dzisiejsze dane temperaturowe dla Tokio - niższa, grubsza krzywa to temperatura rzeczywista (w cieniu oczywiście), a ta podniesiona o 10 oczek, cieńsza - to temperatura odczuwalna.

A to adekwatne dane dotyczące wilgotności.

Jeszcze walczę (jestem przecież na wycieczce w Kawagoe, prawda?), ale broń mi raczej zwisa, niż prezentuje się w którejś z pozycji gardé. Kora modelowo sfałdowana w orzech włoski zamienia się w plazmę, a palce bez końca tfjijom w nią ta kławśie. O! Właśnie miałem atak!

Kiedyś, dawno temu, kiedy z Krzyśkiem przemierzaliśmy Tōhoku, wstępując do kawiarni czy knajpki, kupowałem drogi czas na podładowanie sprzętu. Energia była w ciągłym deficycie. Teraz siedzę w kawiarni, która podała mi zimny napój z matchą i bananem (Ach! Banana matcha! Ach!) oraz chłodzi mnie przyjemnie klimą, która jednocześnie potęguje żar w otoczeniu. Kupiłem to za 600 ¥ (18 zł) i nie żałuję! 

Żar w otoczeniu! Dzisiaj wsiąść do pociągu, wejść do muzeum, teatru, sklepu jest przyjemnie, ale przejść obok niego to dramat. Całe ciepło z wszystkich tokijskich wnętrz wypluwane jest na zewnątrz. Generalnie poruszając się po zabudowanym gęsto mieście, przestrzeń odczuwa się jako nieustanne przemieszczanie się między strefami o skrajnie różnych temperaturach. To jakby się co rusz teleportować między Bergen a Teheranem. Nawiasem mówiąc, centrum Tokio leży nieznacznie ponad 35 równoleżnikiem północnym. To ta sama kreska, która na globusie przebiega przez Afganistan, Irak, Iran, Tunezję czy Maroko.

Gorąco! Nie chce mi się stąd wychodzić! Kupiłem sobie więcej czasu za nieco wyższą cenę, zamawiając coś, co wyglądem i smakiem zbliża mnie do domu.



Nie chcę teraz nawet próbować podsumowania tej wyprawy. To tak ogromny zestaw wrażeń i emocji, że będzie się jeszcze długo układał i trawił. Czuję, że muszę dać temu czas. Przecież nie wiem nawet tego, kim wrócę! Moje uczucia są w tej chwili (dosłownie - w tej chwili, jutro może być inaczej) porównywalne do momentu, kiedy osiągnąłem północny kres trasy. Nie ma wewnętrznego wstrząsu. Jest za to we mnie spokojne poczucie satysfakcji, może nawet małej radości, że udało mi się osiągnąć niemal wszystkie cele, jakie przypisałem temu wyjazdowi. 

Oprócz osiągniętych celów są też małe i duże zaskoczenia. Cała ich lista. Teraz po jednym tylko przykładzie.

Z małych mogę wymienić to, że zacząłem personifikować i rozmawiać z porcelanowymi figurkami, rowerem i jednym samochodem. Po powrocie skonsultuję to z lekarzem przed zażyciem recepty.

Dużych zaskoczeń, jak sam nomen omen wskazuje, było dużo. Jednym z nich była waga tych notatek, które wklejałem w sieć. Przed wyjazdem miałem co do tego mieszane uczucia, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że będzie to bezlitosny złodziej czasu. Teraz wiem z całą pewnością, że to był jeden z najważniejszych, udanych wyborów. 
Po pierwsze, gdyby nie ten pamiętnik, olbrzymia część wydarzeń przepadłaby w natłoku innych. Zostałyby jakieś szkielety, ości i widmowe zarysy mieszające się ze sobą. Wystarczy wspomnieć, że w aparacie mam ponad 6 tys. zdjęć i nieznaną mi w tej chwili liczbę filmów.
Po drugie, pisanie pod ciągłą presją czasu, na stojąco, siedząco, leżąco, w przelocie, w poczekalni, w przedsionku toalety publicznej, w pociągu, w  autobusie, w rozerwaniu na kilka miejsc i dni w odniesieniu do jednej notatki daje niezłą szkołę dyscypliny i konsekwencji, o warsztacie nie wspominając.
Po trzecie, wielką radość sprawił mi Wasz, Radiosłuchacze i Telewidzowie, odzew! Nie spodziewałem się tylu komentarzy, ale przede wszystkim bardzo mi miło, że w Waszych wpisach było tyle ciepła i życzliwości! To naprawdę pomaga! Bardzo wszystkim za to wsparcie dziękuję! Przepraszam, że nie odpowiadałem, ale ledwo nadążałem z pisaniem, a właściwie nawet z tym nie nadążałem, bo wiele wspomnień jeszcze siedzi w poczekalni. Po powrocie postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania (czy to jest deklaracja bez pokrycia? Nie wiem!).

Z całego serca dziękuję Gosi i Joli za pomoc w redagowaniu! Bez Waszego udziału, poczekalnia składałaby się dziś z całego niemal kompletu wspominków, o ilości byków nie wspominając! 

Kurcze pieczone w pysk! Zrobiło się tak podsumowywująco, jakbym miał zaraz postawić wielką kropkę, a to jest przecież tylko potężny przecinek.

To jest z pewnością zakręt na drodze. Widzę za nim konkretną topografię, modelowaną przez wyobraźnię i marzenia. Bez nich jednak nie ma podróży, prawda? Trzeba je "tylko" przerobić w fakty. Pojedziemy, zobaczymy!

Jednym z moich pragnień było poznanie ludzi. Mam wrażenie, że w książkach i blogach o Japonii jest mało dla nich miejsca. Owszem, jest dużo kultury i historii, to też są przecież ludzie. Ale brakuje tych żywych ludzi z ulicy, "z podwórka". Starałem się (i nadal będę) pokazać ich na pierwszym planie. Nie wiem, czy mi się to udało, bo konkurencja ze strony japońskiej przyrody była bardzo silna.

Moje dzisiejsze spotkanie "człowieka z ulicy" i dosłownie na ulicy było udzieleniem wywiadu. W Kawagoe, w dzielnicy zabytkowych domów i magazynów handlowych, w sąsiedztwie dzwonnicy miejskiej podszedł do mnie młody dziennikarz i zapytał, czy mówię po japońsku. Mówię! - mówię. Trochę mówię! (bo trochę mówię) - mówię. Dziękuję! - mówi on. A czy mówię po angielsku - pyta znienacka. Mówię! - znowu mówię. Przewraca kartkę w notatniku, z którego czyta mi te pytania i zaczyna czytać po angielsku. Przeprowadza właśnie ankietę dotyczącą preferencji kulinarnych obcokrajowców w Japonii. Zawiesza głos i patrzy na mnie. Hai! - odpowiadam, że kapuję. Wraca do odczytywania. Czy wobec powyższego zgodziłbym się odpowiedzieć na kilka pytań? Oczywiście, że hai! Dziękuję bardzo i przepraszam, że zabieram pański czas (ukłon)! Dai jōbu desu! - zapewniam. Skąd pan jest? Z Polski. Zzzz Poolskiii - zapisane. Czy ma pan japońską restaurację w Polsce? O kurde! Będą wspólnika poszukiwać? - myślę, węsząc niezły biznes do ubicia. Ależ oczywiście, niestety, że nie mam!? - odpowiadam z lekkim znakiem zapytania na końcu, oczekując propozycji kontraktu. Redaktor zapisał jednak i przeszedł do kolejnego pytania. - A co panu najbardziej smakuje w Japonii? Eeee, to chyba nie kontrakt, ale może chociaż czymś poczęstują na koniec... Trudne pytanie! Wiele rzeczy mi smakuje... Ale proszę zapisać okonomiyaki! - może jakiś talon dostanę? Zapisał. A co panu nie smakuje? Nie wiem, nie pamiętam, chyba nie ma takiej potrawy. Zapisane. Dziennikarz złożył notatnik, ukłonił się i podziękował serdecznie za mój czas, po czym natychmiast zapytał, czy może teraz zrobić ze mną pamiątkowe zdjęcie. Noooo pewnie, że tak! - uśmiechnąłem się zdziwiony krótkością wywiadu oraz pozbawiony złudzeń na spółkę i darmowe żarcie. Wtedy zza jego pleców wysunął się tatuś i wyciągnął aparat, po czym strzelił nam fotkę i podziękowali.
Zaraz, zaraz! A moja fotka? Ja też mogę? Pierwszy raz udzielałem wywiadu! Pewnie! Proszę! No i zrobiłem.

Pan dziennikarz-redaktor z dzwonnicą w tle.

Okazało się, że tata zna Wrocław, bo jest dostawcą podzespołów elektronicznych zarówno do Toshiby, jak i LG. Był we Wrocku cztery lata temu, na wiosnę i bardzo mu się podobało. A czemu latorośl wykonuje tę ciężką pracę w upalną bądź co bądź niedzielę? Uczy się języka i odwagi w kontaktach z obcokrajowcami. To zajęcie domowe. Taka zabawa na niedzielne popołudnie. Zatkało mnie! Toż to jest ten dowód teorii o blokadzie językowej Japończyków! Kto przekroczy linię strachu, zaczyna mówić! Baaardzo serdecznie podziękowałem im za tak ważną dla mnie lekcję! Patrzyli na mnie z lekkim zdziwieniem, ale cieszyli się wraz ze mną. Zaprosiłem ich do Wrocławia! Rozeszliśmy się do swoich zajęć.

W sumie mało dzisiaj o Japonii - jak na moment wyjazdu. Ale to pewnie dlatego, że ja stąd wcale nie wyjeżdżam! Zostanę tu jeszcze długo! Być może bardzo długo. Może na zawsze. Tego nie wiem. To tylko prawdopodobne. Na pewno długo tu jeszcze posiedzę. Pokochałem ten kraj i ludzi, więc niby po co miałbym ich opuszczać?! Dobrze mi tu wśród nich. Jest dobrze, kiedy ma się kogo podziwiać. Rośnie w człowieku wiara i poczucie sensu. Bycie tu ma więc sens!

Zostaję! Nie wyjeżdżam!

sobota, 2 sierpnia 2014

Porozmawiajmy o kobietach

Opisując kilka dni temu tragiczną historię 47 roninów, poruszyłem niechcący delikatną materię równowagi płci. Cały świat zna i podziwia honor, waleczność, kodeks i stroje samurajów, utożsamiając je jednak z mężczyznami. Czy to jest sprawiedliwe i słuszne historycznie? Czy były wśród nich waleczne kobiety? Jeśli tak, to jaką rolę odgrywały i jakiej broni używały?

W granicach dostępnego tutaj materiału (czyli Internetu) odnalazłem kilka śladów kobiecej obecności w zbrojnych zakątkach historii Japonii.

Zacznijmy od nazwy kunoichi, która pojawiła się już w komentarzach. Rzeczywiście, jeżeli znak kanji oznaczający kobietę - 女 rozbierzemy na czynniki pierwsze, które są pojedynczymi ruchami pędzla podczas kreślenia, to otrzymamy trzy znaki: く + ノ + 一  czytane odpowiednio "ku" + "no" + "ichi" (ici), pochodzące odpowiednio z trzech funkcjonujących w japońskim alfabetów - hiragany, katakany i kanji (kandzi). Czy rzeczywiście twórcy terminu kunoichi zabawiali się takimi kalamburami? Nie jest to pewne, ale dobrze się sprzedaje! I niech tak zostanie!

Dygresja o równości płci w językach. W języku polskim rzeczownik "człowiek" jest co prawda rodzaju męskiego, ale nie oznacza konkretnej płci. Jest neutralne. Obok niego mamy "kobietę" i "mężczyznę". Jest równowaga i sprawiedliwość. Jednakże w dominujących językach europejskich człowiek i mężczyzna są homonimami (man, Mann, homme, hombre, uomo). Kobieta leksykalnie człowiekiem nie jest! Kto tworzył te podłości? Gdzie były przodkinie prof. Środy i prof. Senyszyn, które dzisiaj, na wzór skandynawski, chcą, aby do dzieci w wieku przedszkolnym zwracać się "bezpłciowo", aby nie narzucać im schematów?!? To oburzające! (to ostatnie :)

Ale emocje na bok. A jak to jest w języku japońskim? Wszak to społeczeństwo o wyraźnych znamionach patriarchalnych, łącznie z rozważanym tu kontekstem militarnym. Ano nie jest wcale źle z tą równością. Znak człowieka to 人 (hito) i nie jest on przypisany żadnej z płci. Jest neutralny. Na określenie mężczyzny służy inny znak 男 (otoko). Znak określający kobietę już wystąpił powyżej. Nie ma w japońskim homonimu łączącego człowieka z mężczyzną. Jest szacunek dla płci pięknej! Płeć piękna - czy wypada dzisiaj jeszcze tak pisać? Czy to już dyskryminacyjny archaizm?

Koniec dygresji. Wracamy do kunoichi, które stało się synonimem kobiety-ninja lub kobiety-szpiega. Kunoichi specjalizowały się w ninjutsu - sztuce walki poświęconej w dużym stopniu strategii, trikom i tajnikom szpiegowania właściwej wojownikom ninja. W przypadku kobiet dochodziła jeszcze sztuka uwodzenia i mydlenia oczu. Dosyć rozbrajający punkt widzenia roli kobiet ninja przedstawiła pani Agnieszka Paś na portalu kobieta.interia.pl, pisząc m.in.: "Trening adeptek ninjutsu, czyli sztuki szpiegostwa i cichego zadawania śmierci, polegał w zasadzie na rozwijaniu wrodzonych umiejętności kobiet...". Pani Agnieszko! Kobieta kobietom?

Kunoichi były i są bohaterkami wielu filmów i komiksów. Ich dzisiejszy stereoptyp posiada baaardzo kuse kimono, za to hojnie wyposażony jest w białą broń, jak również często w zaokrąglenia cielesne.




Ostatnio japońska stacja telewizyjna NHK wyemitowała dwa sezony serialu z czasów Edo o tytule: 妻は,くノ一   ("Tsuma wa, Kunoichi" czyli "Moja żona, kunoichi" lub "Moja żona, kobieta ninja" opowiadającego o związku ekscentrycznego astronoma z piękną kobietą, która okazuje się szpiegiem shogunatu.



Druga obok kunoichi popularna nazwa kobiet walczących to onna bugeisha (kobieta wojownik). 

Onna bugeisha dysponowały przede wszystkim bronią stosowną do samoobrony, szczególnie w pomieszczeniach. Oto przykłady.
Kaiken to nóż o długości od 20 do 25 cm, używany również przez samurajów do walki we wnętrzach. Kobiety nosiły tę broń w rękawie kimona, aby użyć do samoobrony lub do rytualnego samobójstwa przez przecięcie tętnicy szyjnej.

Kaiken ze znakiem rodzinnym.


Naginata to broń podobna trochę do dzidy.


Pamiętacie, z czego składa się dzida bojowa? Z przeddzidzia, śróddzidzia i zadzidzia dzidy bojowej, które fraktalnie dzielą się na dalsze nieskończone ilość składników. Cała naginata mierzy średnio ok. 2 m. Jej przeddzidzie to żeleźce (fuj! co za słowiszcze!?!) o kształcie japońskiego miecza, którym można zarówno ciąć, jak i kłuć. Śróddzidzie i zadzidzie naginaty jest proste i składa się z jednej drewnianej pały, zwanej formalnie drzewcem. 

Tak wygląda współczesna wersja treningowa naginaty.

Ta broń wydaje się najbardziej skuteczna do celów obronnych, które były priorytetem treningowym kobiet. Nadająca się do cięcia i kłucia była uniwersalna. Długość pozwalała wprawionej w używaniu naginaty kobiecie utrzymywać napastnika dysponującego kataną (mieczem) w bezpiecznym dystansie, techniką rekompensując siłę, której przewaga była po stronie męskiej wersji samuraja. Ponoć w okresie Edo powstało wiele szkół samoobrony przeznaczonych dla kobiet. Podaje to kilka źródeł, w których ten temat znalazłem. Zastanawia mnie jednak, dlaczego rozkwit tej sztuki samoobrony miałby nastąpić akurat w okresie długotrwałego pokoju. Jestem skłonny raczej przyjąć, że tę sztukę samoobrony popularyzowano znacznie wcześniej w burzliwych czasach okresów Kamakura, Muromachi czy Sengoku, kiedy większość facetów krążyła po bitewnych polach, a kobiety pozostawione z dziećmi na pastwę rzezimieszków musiały własnymi rękami (zaopatrzonymi w drzewce i żeleźce) bronić domów. Wskazują na to pośrednio życiorysy dwóch na wpół mitycznych postaci Hangaku Gozen i Tomoe Gozen, których bitewne wyczyny datowane są na XII i XIII wiek. 

Pierwsza z pań pojawia się w Azuma Kagami, średniowiecznej kronice, której zarzuca się wiele nieścisłości i mitologizowania. Według kroniki dowodząc 3 tys. wojowników, broniła fortu Torisakayama i zraniona strzałą została pojmana oraz przewieziona do Kamakury, w której rezydował shogun. Tam jej powabne oczęta zetknęły się z groźnym spojrzeniem samuraja Asari Yoshitō i cóż... To była jej nasilniejsza broń, a jego wejrzenie stopniało jak lody w lipcu. Żyli długo i szczęśliwie i mieli kochaną córeczkę.

Druga z nich wymieniona jest w Heike Monogatari, epickiej opowieści powstałej z pracy wielu autorów.Tu też było piękno, długie włosy i jasna skóra. Ale żartów nie było! Pani Tomoe w bitwie pod Awazu, wkurzona do wrzenia ze względu na marne szanse swojego wojska, rzuciła się na siły wroga, wybrała na oko najsilniejszego z samurajów, zaatakowała, strąciła go z wierzchowca i skróciła o głowę. Nerwowa była. Niestety jej strona poniosła klęskę. Mówi się, że Tomoe została w końcu pokonana przez samuraja Wada Yoshimori. Czym rzuciła w oprawcę pokonana Tomoe? Rzuciła spojrzeniem jak Kot w "Shreku" i wkrótce było po ślubie!

Tak kończyły w czasach zasnutych mgłą legend słynne onna bugeisha.

Moje niezbyt głębokie studia doprowadziły do jeszcze jednego znanego przypadku z czasów znacznie późniejszych. Chodzi o panią Nakano Takeko, która brała udział w bitwie pod Aizu w 1868 roku jako dowodząca niewielkim żeńskim oddziałem. Ze względu na brak zgody męskiej części armii na oficjalne wcielenie kobiet do armii panie brały udział w bitwie trochę jakby z boku, niezależnie, jakby ich nie było. Dyskryminacja. Walczyły jednak dzielnie, a pani Nakano była mistrzynią naginaty. Niestety jak jej obie słynne poprzedniczki walczyła u boku niewłaściwej strony, przeciw dobrze i nowocześnie uzbrojonym siłom cesarskim. Jej mistrzostwo w używaniu naginaty na nic się zdało w starciu z kulami przeciwnika. Otrzymała strzał w klatkę piersiową i było po walce. Zbyt dumna, aby pozwolić wrogowi wziąć swoją głowę jako trofeum, poprosiła swoją siostrę o ścięcie i pochowanie głowy. Wiemy z poprzednich rozważań o powinnościach, że siostra nie mogła odmówić. Pochowała ją w świątyni Hōkai-ji.

W tym miejscu wypada zastanowić się nad zasadnością twierdzenia, że onna bugeisha były członkiniami klasy samurajów i walczyły obok nich jak równy z równym. Z taką opinią spotkałem się w niektórych artykułach. Powyższy epizod, najlepiej udokumentowany z wszystkich przytoczonych, pokazuje ewidentnie, że było to niemożliwe. Samuraje byli kastą funkcjonującą w społeczeństwie o niezwykle sztywnej hierarchii. Służyli panom daimyō i utrzymywani przez nich (później przez shogunat) przez wypłatę renty liczonej w koku. Jeśli ktoś znalazłby dokument potwierdzający wypłatę koku za pełnienie funkcji samuraja kobiecie, byłby to dowód, że się mylę. W tej ostro zakreślonej strukturze społecznej każdy miał jasno określone miejsce, a przemieszczanie się w niej było praktycznie niemożliwe. Miejscem kobiet z pewnością nie była kasta samurajska, a Japończycy nie są skłonni do łamania struktury społecznej z romantycznych pobudek. Myślę, że nazwę kobieta-samuraj należy traktować umownie, jako rzadkie przypadki udziału kobiet w wojnach. 

C.b.d.o. :)))

środa, 30 lipca 2014

Sengaku-ji - mała świątynia z wielkim dramatem i morzem trupów z honorem

Sengaku-ji miała w życiu zmienne szczęście. Zaczęło się bardzo dobrze, bo narodziła się w 1612 roku z woli samego Tokugawy Ieyasu - pierwszego shoguna ery Edo. Miejsce narodzin - bardzo prestiżowe - obok zamku Edo (czyli okolice dzisiejszego pałacu cesarskiego). Przyczyna - wzmocnienie znaczenia buddyzmu, a w tym przypadku buddyjskiej szkoły Soto Zen jako przeciwwagi dla rugowanego w tym samym czasie katolicyzmu. Interesujące jest, że Ieyasu postrzegał religię katolicką jako czynnik mocno destabilizujący kraj i chyba się nie mylił, skoro jego ród, żelazną ręką co prawda, rządził Japonią przez ponad 250 lat pokoju. Należało pogonić Hiszpanów (jednych za granicę, innych do nieba, przepraszam - piekła) i korzystać z usług Holendrów. Oczywiście operacje na religii były jednym z wielu czynników stabilizujących ówczesną Japonię. 

Brama świątyni od strony dziedzińca - jedyne ujęcie, którego nie szpeci otoczenie.

Czy świątynia może marzyć o lepszym momencie narodzin? Chyba nie, ale w życiu trzeba mieć też trochę szczęścia (któremu, co jasne, trzeba pomagać). Tego, w trzydziestym roku jej życia, zabrakło. Doszczętnie spłonęła, a decyzja o jej odbudowie wiązała się jednocześnie z przeniesieniem miejsca zamieszkania do obecnej lokalizacji - na przedmieścia Edo w kierunku na Kyoto. Na brak prestiżu wciąż nie musiała narzekać. Uważana była za trzecią co do znaczenia świątynię Soto Zen, po Eihei-ji i Soji-ji, a w jej wnętrzach studiowało naraz nawet do 200 mnichów. 

Dzisiaj leży w dzielnicy Takanawa i klaustrofobicznie wciśnięta jest między współczesną byle jaką architekturę. 
Pierwsza brama do świątyni w ohydnym towarzystwie

W porównaniu do wielu reprezentacyjnych zabytkowych obiektów sakralnych, z których w samym Tokio można za przykład podać shintoistyczną Meiji-jingu bajecznie położoną w parku Yoyogi czy buddyjską Senso-ji z uroczą aleją handlową Nakamise, wielką pagodą i towarzyszącą jej shintoistyczną Asakusa-jinja, jest Sengaku-ji ich ubogim, skarlałym krewnym. 

Druga brama świątynna, tu już trochę ładniej, chociaż tło... chotto...

I być może stałaby tu w Takanawie zapomniana pośród betonowego sąsiedztwa, gdyby nie wydarzenia z początku XVIII w., które wkrótce miały się stać narodową legendą, tematem sztuk teatralnych, a znacznie później kanwą wielu filmów.


Skromny budynek Sengaku-ji.

Żeby lepiej zrozumieć motywację bohaterów wydarzeń, należy rozważyć kilka fundamentalnych dla Japończyków zasad moralnych, które wartościują powinności między nimi, począwszy od stosunku obywatela do cesarza, a na relacjach rodzinnych skończywszy. W różnych opracowaniach podaje się odbiegające od siebie interpretacje tych zasad, zapewne dlatego, że są to absolutnie japońskie cechy (część z nich współdzielona jest z kulturą chińską), które ciężko jest przełożyć na grunt moralności zachodniej. Ja w dużym stopniu opieram się na opisie Ruth Benedict, zawartym w jej "Chryzantemie i mieczu", dokładając do tego własne definicje.
Boczne ujęcie budynku głównego z pomnikiem Sawaki Kodo Roshi - XX-wiecznego mistrza Zen.

Każdy Japończyk w momencie narodzin, mimo że jeszcze tego nie wie, zostaje obciążony nigdy niespłacalnym brzemieniem wdzięczności zwanym "on". Jest wdzięczny rodzicom, że powołali go na świat i że w niedalekiej przyszłości dadzą mu opiekę i wychowanie, choćby nawet jakość tej opieki i wychowania nie dawały rodzicom zbyt wysokich not (oya on). Jest wdzięczny cesarzowi za to, że urodził się Japończykiem i ma zaszczyt prowadzenia życia pod patronatem jego wysokości (ko on). W przyszłości kolejne "on" będą onego obciążały, czy tego chce, czy nie w relacjach szkolnych i służbowych (shino on). Co więc istotne - "on" nakłada się samo, bez jakiejkolwiek woli przyjmującego brzemię. Jest jak grzech pierworodny w naszej kulturze. Jak nieusuwalny stygmat. Nie chcąc być wykluczonym ze społeczeństwa, Japończyk musi "on" zaaprobować, wytwarzając w sobie jednocześnie poczucie długu, zwane "gimu". Jak wynika z powyższego opisu "on", dług ten powinien być permanentnie spłacany, ale nigdy się nie spłaci. Należy spłacać "gimu" wobec cesarza (chu), będąc bezgranicznie oddanym sprawom ojczyzny i hierarchii w niej panującej. Należy spłacać "gimu" wobec rodziców (ko), okazując im szacunek, wdzięczność i opiekę, kiedy przyjdzie na nią czas. Spłaca się też "gimu" wobec nauczycieli i przełożonych (nimmu) przez poświęcanie się nauce i pracy i przez absolutną lojalność wobec instytucji szkoły i zakładu pracy. Warto wspomnieć za Ruth Benedict, że w odróżnieniu od modelu pruskiego, gdzie cesarz, ojciec czy przełożony mieli nad Prusakiem, Niemcem czy Austriakiem nieograniczoną władzę o charakterze autorytarnym, a nawet dyktatorskim, co prowadziło do strasznych okaleczeń psychicznych, a w konsekwencji (to już za Alice Miller) do I i II WŚ, model japoński nakłada na osoby stojące wyżej w hierarchii postawę patriarchalną, powierniczą i opiekuńczą, co wyrównuje bilans wkładu własnego i korzyści po obu stronach. Dzięki temu system jest stabilny i trwa do dziś przez całe wieki. Daję z siebie absolutnie wszystko, ale w zamian mam szacunek, opiekę i bezpieczeństwo.

Żeby nie było za prosto, jest jeszcze inna kategoria długu. Wyodrębniono ją ze względu na jej spłacalność. Nazywa się "giri" i... dzieli się na kolejne kategorie. 

Przerwa! Kto przysypia, niech zaparzy sobie kawy czy zatańczy, czy coś tam innego. Ja też się napiję. :)

(Trwa przerwa)

"Giri" dzieli się na skierowane na zewnątrz, nazwę je w skrócie "zewnętrznym giri" oraz na skierowane do wnętrza - "wewnętrzne giri". Pamiętamy, że obie kategorie są spłacalne, co oznacza, że TRZEBA je spłacić, żeby zachować twarz. Kto nie spłaca, najczęściej w wigilię Nowego Roku znajdowany jest z nożem w brzuchu i listem pożegnalnym. Tak, tak, ten obyczaj trwa do dzisiaj, choć narzędzia się zmieniły. Zewnętrzne giri pochodzi z długów wyrażonych konkretami (pieniądze, przysługa, załatwienie pracy czy nawet poczęstunek kanapką) otrzymanymi od innych. Giri wewnętrzne jest groźną kategorią, porównywalną do vendetty, bo chodzi w nim o oczyszczenie własnego lub rodzinnego imienia z obelgi, obrazy, znieważenia, niesłusznej oceny itp. Czujemy, czym to pachnie, prawda? Tu nie ma waluty, którą można by łatwo wyrazić wartością. Tu się łapie za katanę czy inne straszne narzędzie i się reza!

Ponieważ zaraz będziemy sobie opowiadać o losach samurajów, nie można zapomnieć, że obok wyżej opisanych moralnych imperatywów stał kodeks bushido, w którym jednym z naczelnych nakazów była lojalność i wierność wobec feudalnego pana, bez którego, nawiasem mówiąc, nie było papu w samurajskim brzuszku.

Przejdźmy zatem do scenariusza, który jest w pełni potwierdzony historycznie, poza kilkoma symbolami, bez których trudniej wytworzyć kult i popyt na pielgrzymki. 

Był rok 1701. Dwaj panowie feudalni rezydujący w Edo - pan Asano i pan Kamei, w związku z nadchodzącą wizytą wysłanników cesarskich z Kioto zostali wybrani przez realną władzę Japonii, czyli shogunat, jako odpowiedzialni za dobre samopoczucie gości. Obaj odpowiedzialni panowie mieli zasięgnąć instrukcji o właściwej etykiecie dworskiej od ważnej osobistości w hierarchii shogunatu Tokugawów - pana Kiry (dla nazwisk w celu jasności opisu używam skróconych wersji). Pan Kira, jak na wysoko postawioną figurę przystało, był dupkiem i arogantem. Są też pogłoski, że był skorumpowanym dupkiem i arogantem. Tak czy inak, w czasie spotkania Kira z braku wkupnego, a może z czystej przyjemności, zaczął obrażać obu panów. Pan Asano znosił to cierpliwie, ale pan Kamei, w którym zagotowało się wewnętrzne giri, brał się do rezanki. Na szczęście dla niego, jego doradcy byli szybsi i pośpieszyli z wręczeniem Kirze pokaźnego brzęczącego trzosu. Od tej chwili arogancki dupek stał się wobec Kamei rozpieszczającym wnusia dziadkiem. Nie dotyczyło to niestety pana Asano, który bądź to nie miał odpowiednio przygotowanych towarzyszy, albo było to poniżej jego godności. Dla podtrzymania rycerskiego piękna tej historii przyjmuję drugą wersję. Żółć Kiry popłynęła strumieniem w kierunku Asano, a że wciąż nie było właściwej reakcji, Kira nazwał go w końcu "wiejskim prostakiem bez manier". Nie trzeba przygotowanym poprzednimi akapitami słuchaczom wyjaśniać, że stoicki do tej pory jak Seneka pan Asano zaczął zachowywać się jak czajnik, któremu odskoczyła pokrywka. W środku wrzało wewnętrzne giri! Jednak na zewnątrz jego osoby czuwało opanowane on i gimu wobec shoguna! Nie wolno! - oświadczało stanowczo. W zamku shoguna? W Sosnowej Galerii, głównym korytarzu, będącym tuż obok sali, w której regularnie obradował shogun? Nie wolno! Zakazane pod groźbą śmierci! Pan Asano przez ułamek sekundy stanął wobec nierozwiązywalnego konfliktu pomiędzy różnymi składnikami etyki japońskiej, konfliktu, którego obfitość w ówczesnym życiu stała się tematem wielu dramatów scenicznych, literackich, a potem filmowych i komiksowych. Tak jak w naszym zachodnim świecie nieśmiertelnym tematem moralnym jest "sam ja jeden sprawiedliwy przeciw im wszystkim błądzącym", tak w Japonii tematem nr jeden jest człowiek w kleszczach skonfliktowanych w danej sytuacji imperatywów moralnych. U pana Asano proces wyboru trwał krócej niż postawienie jednej literki w tym tekście. Wyciągnął sztylet, jako że katana była nieskuteczna we wnętrzach, i ciął Kirę na ukos przez czoło i ramię. Zamachnął się drugi raz, ale przydzwonił w słup i na tym akcja się skończyła, bo dopadli go strażnicy. Kira zalał się krwią, ale żył! Nieszczęsnego, bo nie zdążył oczyścić swojego imienia, natychmiast aresztowano i jeszcze tego samego dnia nałożono na niego karę seppuku, którego dokonać miał w ogrodzie rezydencji innego pana feudalnego. To miejsce wykonania seppuku również był obrazą dla Asano. Ponadto w sytuacji zajścia z bronią w pałacu shoguna obie strony powinny ponieść karę. Kira jednak, jak każdy skorumpowany i wysoko postawiony dupek, miał szerokie i mocne plecy. Nie wyznaczono mu żadnej kary. Asano jeszcze tego samego dnia odebrał sobie życie, jego majątek został skonfiskowany, jego rodzina pozbawiona praw należnym daymiō, a wierni samuraje zostali bezrobotni, zmieniając nazwę na roninów. Asano został pochowany w świątyni Sengaku-ji.

W tle grób Asano Takuminokami Naganori - pana feudalnego 47 roninów.

Z grupy ponad trzystu roninów, którzy skazani zostali na farmerkę, rzemiosło lub inne uwłaczające metody zarobku, bo nikt nie miał prawa zatrudnić samuraja, którego pan dokonał tak haniebnego czynu i poniósł tak haniebną śmierć, czterdziestu siedmiu, w tym ich przywódca Ōishi Kuranosuke Yoshio, czuło, że muszą spłacić gimu wobec swojego pana. Zawiązali spisek mający na celu pozbawienie Kiry życia. Wymagało to jednak sprytnej konspiracji, ponieważ jak każdy skorum... Kira obstawił się szczelnie strażą, wiedząc (przynajmniej teoretycznie), jak działa kodeks i co w związku z tym mu grozi. Ako Gishi, bo taką nazwę nadano lojalnej grupie wojowników, przyjęli więc taktykę przeczekania i uśpienia czujności przeciwnika, który regularnie słał szpiegów za nimi. Rozproszyli się, przyjmując role handlarzy lub mnichów. Jedynie Ōishi stoczył się moralnie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca w oczekiwaniu na zemstę. Pił na umór, uczęszczał pilnie do burdeli, włóczył się po ulicach. Może to była tylko gra, kto wie? Z pewnością był w tym dobry! Któregoś dnia, kiedy leżał nieprzytomny na ulicy, a przechodnie się z niego śmiali podszedł do niego człowiek z Satsumy, który go znieważył, kopiąc w twarz i plując, nie mogąc znieść widoku byłego samuraja, który zamiast bronić honoru swego pana, nurza się w alkoholu i błocie. Zapamiętajmy ten incydent, bo on jeszcze za jakieś 100 stron powróci.
W tym okresie oczekiwania na dobrą okazję Ako Gishi wymieniali ze sobą dużo listów, z których wiele zachowało się do dzisiaj, jak deklaracja przystąpienia czy opis stanu zdrowia kompanów spisany przez Ōishi. Wiele z nich wystawionych jest w Izbie Pamięci Ako Gishi przy świątyni. Niestety nie wolno fotografować.
Pijany czy nie, Ōishi dalej działał metodycznie. Rozwiódł się ze swoją żoną, aby nie wyrządzono jej w przyszłości szkody z jego powodu i odesłał ją z dwójką małych dzieci do domu jej rodziców. Najstarszemu z dzieci o imieniu Chikara zostawił możliwość wyboru: odejść z matką lub zostać przy ojcu i walczyć. Chikara wybrał to drugie i po niedługim czasie już nie żył.

Wreszcie Kira pękł. Wszystkie raporty szpiegowskie potwierdzały, że Ako Gishi to zgraja wykolejeńców i nieudaczników, a łącznie biorąc - ludzi bez honoru. Utrzymywanie straży kosztowało go majątek. W końcu zwolnił straże. Ako Gishi skupili się na dokładnym rozpoznaniu układu rezydencji Kiry, wnikając do wnętrza jako kupcy lub rzemieślnicy. Jeden z nich posunął się nawet do poślubienia córki budowniczego rezydencji, aby uzyskać dostęp do planów. Pozostali przemycali broń z prowincji do Edo.

Po dwóch latach od śmierci Asano wreszcie byli gotowi przystąpić do akcji. 14 grudnia 1702 roku nad ranem zaatakowali rezydencję Kiry, dzieląc się na dwie grupy. Jedną, frontową, dowodził Ōishi. Drugą, atakującą od zaplecza, jego syn Chikara. Miał wtedy15 lat! 
Najpierw zdjęli i związali strażników, a potem Ōishi nakazał iść do domów sąsiedzkich i powiadomić, w jakim celu tu przybyli i że nikomu poza Kirą nie stanie się krzywda. Sąsiedzi przyjęli to zapewne cichymi oklaskami. Na dachu rezydencji ustawiono łuczników na wypadek, gdyby ktoś ze środka próbował uciekać. Wtedy uderzono w bęben jako znak dla drugiej grupy i wszyscy z dwóch stron wkroczyli do budynku. Grupka strażników, którzy spali na zapleczu, została szybko pokonana, a tych, którzy wybiegli na zewnątrz wzywać posiłki, zdjęli łucznicy z dachu. Walka skończyła się szybko. Śmierć poniosło 16 ludzi Kiry, ale po samym gospodarzu ślad zaginął. Ako Gishi sprawdzali poszczególne pomieszczenia bez skutku. Ōishi w desperacji położył dłoń na futonie Kiry i poczuł ciepło, co kazało im wzmóc poszukiwania, bo ich cel był z pewnością wewnątrz. W końcu znaleziono ukryte przejście do drewutni, z której poleciały metalowe dyski używane przez ninja i wybiegło jeszcze dwóch strażników. Zostali natychmiast zabici, a po wkroczeniu do drewutni znaleziono jeszcze jednego człowieka, który wyglądał na jakiegoś skorumpowanego i aroganckiego dupka. No tak, ale takich jest wielu! Jak rozpoznać Kirę? Po bliznach, panowie! Sprawdzili. Na czole i ramieniu były wyraźne ślady po cięciach. 
Ōishi upadł na kolana, oddając należną cześć wyższemu rangą, oświadczając, kim są on i jego ludzie i prosząc, aby sam odebrał sobie życie jak prawdziwy samuraj, a on chętnie odegra rolę kaishakunin, czyli asystenta ścinającego głowę. Jednakże Kiro, ponieważ był, jakim go tu opisujemy od jakiegoś czasu, trząsł się jedynie i coś mamrotał. Zniechęcony Ōishi nakazał go pochylić i zręcznym ruchem noża odjął mu górną część ciała. Zawinęli głowę w worek, pogasili światła, aby nie doszło do pożaru i wymaszerowali zaprezentować trofeum przy grobie swojego pana. Po drodze jeden z nich - Terasaka Kichiemon został odesłany do Ako, aby donieść o dokonanej zemście. Przeżył jako jedyny z nich.

Po przyjściu do świątyni obmyli głowę Kiry w studni, która do dziś znajduje się z boku dziedzińca głównego,

Studnia do mycia głowy.

a potem położyli głowę i sztylet przed grobem swojego pana. Pomodlili się, oddali wszystkie pieniądze kapłanom świątyni, aby ich godnie pochowano po wszystkim, podzielili się na cztery grupy i oddali pod straż u czterech rożnych daimyō. Spłacili swoje gimu, a Asano pośmiertnie uwolnili z długu wewnętrznego giri.

Grób Ōishi Kuranosuke Yoshio - przywódcy roninów.

Po głowę wkrótce zgłosiło się do świątyni dwóch bliskich Kiry i kapłani wydali im towar za pokwitowaniem. Oryginał kwitu oglądałem na własne oczy, nic nie rozumiejąc, ale czując olbrzymią wagę historyczną tego dokumentu.

Pomnik Ōishi przy bramie świątynnej.

Shogun miał zgryz z wydaniem wyroku, ponieważ z jednej strony Ako Gishi wypełnili kodeks moralny, broniąc dobrego imienia swego pana, z drugiej strony zaś naruszyli poważnie przepisy prawa. Wyjściem z tego impasu stało się zezwolenie shoguna na honorową rytualną śmierć przez seppuku. Każdy z 46 skazanych mógł odejść z tego świata z honorem. Ich groby znajdują się dziś tuż obok grobu ich feudalnego pana, a sława ich czynu obiegła cały świat. Najmłodszy Chikara miał w chwili śmierci ledwo ukończone 16 lat.

Grób Chikary, najstarszego syna Ōishi.

Czy koło honoru i długu się zamknęło? Jeszcze niezupełnie. Pamiętacie incydent z kopaniem w twarz i pluciem na pijanego Ōishi? Facet z Satsumy? Oczywiście dowiedział się, jak cała Japonia o zemście Ako Gishi, przybył na grób Ōishi, padł na kolana i błagał o przebaczenie za swoje zachowanie i pomyłkę w ocenie samuraja. Czy coś jeszcze mógł zrobić, aby spłacić wewnętrzne giri? Tak, dobrze zgadujecie! Wyjął nóż i rozpłatał sobie brzuch. Leży dziś obok tego, którego znieważył. Ale nie było innej drogi do oczyszczenia swojego imienia.

Na tym zdjęciu i dwóch następnych - groby bohaterskich roninów.

Cmentarzyk, na którym pochowani są wszyscy bohaterowie tej historii, poza Kirą naturalnie, jest miniaturowy jak cała świątynia. Ciężko objąć całość jakimś ciekawym kadrem, szczególnie przy ostrym świetle popołudnia. 


Znajdują się na nim również dwa groby symboliczne. Jeden dotyczy odesłanego do Ako Terasaki, który, jak wiadomo, uniknął wyroku (ponoć shogun mu wybaczył ze względu na młody wiek - jak młody? nie wiem) i dożył wieku 87 lat. Drugim jest Kayano Sanpei, który nie mógł wejść w skład Ako Gishi, ponieważ rodzina mu tego zabroniła. Nie mógł pogodzić konfliktu między lojalnością wobec rodziny a honorem przyłączenia się do grupy, więc popełnił samobójstwo w tradycyjny sposób.

Przed zakończeniem jeszcze ziarno mitologii. Oto śliwa i kamień, które przyjęły na siebie krew pana Asano podczas jego samobójczej śmierci w ogrodzie pana Tamury.


Trup się słał gęsto w tej opowieści. Ja też gęsto i często zastanawiam się, dlaczego w Japonii, która jest jednym z najlepiej zorganizowanych krajów świata, jednym z najbogatszych i najbezpieczniejszych, gdzie średnia długość życia bije resztę peletonu na głowę, tak wysoka jest liczba samobójstw. Myślę, że po tej notatce mogę wewnętrznie pogodzić te dwa pozornie sprzeczne obrazy. Samobójstwo w Japonii ma zupełnie inny wymiar kulturowy od tego, który znamy z Zachodu. O ile tam, u nas, jest desperacką ucieczką, obciążoną niewybaczalnym grzechem, o tyle tu może być honorowym wyjściem, które pozwala zachować twarz swoją, jak i rodziny, w sytuacji, kiedy nie ma innego sposobu na spłatę moralnych długów.

wtorek, 29 lipca 2014

Łapanie "języka" i jego skutki

Cofnę się wstecz i spojrzę z powrotem za siebie do tyłu. Nie wiem, jak to działa, ale wykonując wszystkie czynności z pierwszego zdania, znajduję się z powrotem w dniu 14.07, jadąc z Niikappu do Mukawy. Tak czy inaczej, trasa w tej przeszłości jest powrotna. Można się w tym pogubić. W obu miejscach już byłem, zanim wylądowałem w szpitalu, szukając w sobie cykora i udając nienadającego się do dalszej jazdy rowerem. 

Dlaczego akurat ta data i to miejsce? Bo obiecałem komuś, że dzisiaj to opiszę. Ale po kolei.

Kiedy odstawiłem wysłużoną Kurumę, ponownie podjąłem współpracę z lekko urażonym Karoszem. Potem przespałem się w piaskownicy na kempingu w Niikappu.


Ranek, jak większość z nich tutaj, był piękny i z lekką ostrożnością ze względu na staw lewokolanowy wyruszyliśmy w sześćdziesięciokilometrową podróż.

Gdzieś po drodze trafiliśmy na uroczą stację kolejową i postanowiliśmy popasać oraz z budki telefonicznej wykonać skazane na porażkę negocjacje z liniami lotniczymi na przewóz rumaka do Polski. Kit im w oko, ale ostatecznie z pomocą Gosi po kilku dniach załatwiliśmy temat. Nawet nie wymienię nazwy tych niemieckich linii.


Stacyjka o nazwie własnej Atsuga była bardzo klimatyczna. Czysta. Niestety przez godzinę naszego pobytu nieużyta przez żaden pociąg ani człowiek. (np)


Pogapiliśmy się trochę na siebie i trochę na tory, które zapraszająco, choć bez skutku, wyginały się w obie strony. Westchnęliśmy nostalgicznie i pożegnaliśmy się.

Nadmorska szosa, podobnie jak tory, wiła się wdzięcznie w poziomie i pionie, otwierając co rusz zachęcające do podróży krajobrazy.


Kolejny z odpoczynków, które za względu na kolano założyłem co 10 km, wypadł przy równie jak stacja kolejowa osamotnionym przystanku autobusowym.


W malutkiej budce na ewentualnych podróżnych czekały stęsknione poduszki i parasolki na wypadek, gdyby przypałętał się niespodziewany deszcz. Tu również przez pół godziny nic się nie wydarzyło.


Pojechaliśmy dalej przez krainę koni i tu też należało zauważyć, że wszystko wykonione. Rezydenci widać na wakacjach.




Dojechaliśmy do Mukawy, która prezentowała się schludnie, aczkolwiek była jakby wyludniona.


Zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, 


w którym zamówiłem zestaw z plackiem jajeczno-warzywnym na ryżu z udziałem surówki i miso.


Dalej już został nieduży dystans do kempingu, który słuchacze mogą pamiętać z pięknych lilii nad jeziorem i stukaczo-łapacza insektów na ryby.


Po drodze jeszcze minęliśmy miniaturę przybytku sakralnego, który może być dobrą odpowiedzią na pytanie dotyczące obecności na Hokkaido jakichkolwiek świątyń. 


Otóż zapewne ze względu na późne osadnictwo Japończyków na wyspie, przynajmniej w części, którą zdążyłem zwiedzić, nie było reprezentacyjnych obiektów. Jedynie małe, nieodznaczające się niczym szczególnym świątynki. Muszę dodać, że nie rozglądałem się specjalnie za świątyniami na Hokkaido, bo w odróżnieniu od Honsiu, celem było tu przede wszystkim obcowanie z cudami natury. Stąd też brak zdjęć i opisów.

Na kemping, mając w dżipsiaku zapisane trasy, trafiłem bez żadnych problemów. A tu czekała niespodzianka. W odróżnieniu od pierwszego pobytu, kiedy byłem sam, zastałem nad jeziorem całą dużą grupę młodych ludzi biegających z siatkami na owady. Latali po łące i pobliskich krzakach z okrzykami, machając siatkami na wszystkie strony. Odstawiłem Karosza na stronę i poszedłem szukać zarządcy kempingu. Nikogo w recepcji nie było. W katalogu miałem telefon kontaktowy, ale jak tu dogadać się po japońsku przez telefon z miejsca, w którym nie ma budki telefonicznej?
Spać na wydrę? 
Kiedy wróciłem do roweru, przyglądał się mu jeden z chłopaków z grupy. Na mój widok nie uciekł. Dobry znak do złapania "języka", jak mówili w "Stawce większej niż życie". Podoba się? - zagadałem. Duży jest - uśmiechnął się i ukłonił. Dużo przejechał. A tego administratora tu nie widziałeś? - zacząłem grę na wykorzystanie "języka". Nie ma nikogo - potwierdził to, co już wiedziałem. Mam tu numer telefonu, ale nie mam jak zadzwonić. Masz telefon? Jasne! Mam! A zadzwonisz w moim imieniu? - i pokazałem mu opis kempingu z telefonami. Wyciągnął smartfona, a w tym czasie podeszły dwie dziewczyny. Zaczęli obradować nad tym, jak mi pomóc, bo mimo że z naszego punktu widzenia wykonanie telefonu w sprawie rezerwacji miejsca na półdzikim kempingu to prosta sprawa, w Japonii zalicza się do tematów podlegających długiej naradzie. Coś tam uzgodnili, po czym młody wybrał numer i jakieś pięć minut z kimś rozmawiał. Pozostałe osoby (poza tu piszącym) kiwały ze zrozumieniem i wsparciem głowami, czasem dodając do tego grymas zdziwienia, a kiedy indziej radości. Po zakończeniu negocjacji młody powiedział - Możesz się rozbić. I co? To wszystko? - spytałem. Tak. On nie przyjedzie. Możesz się rozbić. A zapłata? Nie wiem. Możesz się rozbić. - tu uśmiech i lekki ukłon głową komunikujący, że to wszystko w sprawie. Haha! No to fajnie i dziękuję! - odeśmiałem się lekko zdziwiony - A co się należy za rozmowę? Nic. Mam darmowe minuty - i znowu wszyscy się uśmiechnęli.
Potem myślałem, że rozejdą się do swoich polowań, ale stali nadal i chcieli najwyraźniej porozmawiać. No i porozmawialiśmy. Ponad godzinę. Bo ich zajęcia szkolne, jak się okazało, już się skończyły i tyle czekali na przyjazd jakiegoś samochodu. Okazało się, że są studentami biologii, a ten obszar jest bardzo bogaty w motyle i ćmy. Pokazali mi złapane okazy. Rzeczywiście były imponujące. Popytałem ich o angielski, bo cieniutko z tym było. Dosłownie kilka słów. Mówię im - Uczycie się wszyscy, tak? Tak. Jak długo? Zaczęli kalkulować i wyszło, że będzie już z osiem lat. No to co jest, że nic z tego nie ma? Nie potrafili powiedzieć. Nie wchodzi po prostu. 
Wszyscy byli z wyspy i uczą się w Tomakomai. Czy podróżowali gdzieś? Nie. Opowiedziałem im o Polsce i Europie. Co dokładnie im powiedziałem i co z tego zrozumieli, nie wiem. Mój japoński wciąż mnie zaskakuje, więc słowa płyną, a efekt jest nie do końca przewidywalny. Jedno wiem - byli bardzo zaaferowani, ciekawi i chętni do opowiadania o sobie. Było w tym coś sympatycznie dziecięcego. Mimo że jak wszystkie spotkania w drodze, to też trwało bardzo krótko, to wspominam je jako jedno z cieplejszych. Po przyjeździe busa zaczęliśmy pożegnanie i oczywiście porobiliśmy foty, wymieniając mejle. Zaprosiłem ich do zajrzenia na blog i podziałało. Jedna z dziewczyn - Misato przejęła się angielskim i pisze mi mejle w języku mieszanym, a jej komentarze są pod kilkoma wpisami. Kolejna miła przygoda z pięknymi ludźmi. Oto moi znajomi z Mukawy.


To im obiecałem, że wystąpią dzisiaj w polskiej telewizji. :)))

Dobranoc!

poniedziałek, 28 lipca 2014

Jak gawron w gnat - appendix

Wróciłem z Yoyogi do mojej okolicy i w ulubionej od trzech dni izakaya (knajpce) przymierzyłem się do okonomiyaki.



Mało nie pękłem, zżerając go niczym ta rdza to stare żelastwo.

W odpowiedzi na komentarz Pantery (zdrówka, Pantero!) i Rafała chcę dodać, że nie czuję się wyobcowany wśród tych pięknych ludzi. Cwałując wzdłuż i wszerz po Tokio, szukam tych kontaktów wzrokowych i kłaniam się z uśmiechem wszystkim i wszędzie. Za każdym dosłownie razem dostaję pozytywny odzew. To jakiś paradoks jest, ale otacza mnie nieustająca życzliwość! A może ja zapadłem na jakąś szajbę na punkcie Japończyków. Może ja leczenia wymagam. No i niech tak sobie zostanie. Oby nie znalazł się na to jakiś doktór!

Piękni ludzie? Dzisiaj byłem w Yasukuni shrine i muzeum Yushukan, w miejscu trędowatym, skażonym japońskim nacjonalizmem. Dzięki temu, że wcześniej przygotowała mnie do tej wizyty Ruth Benedict, zniosłem to i wyszedłem nieprzemielony. Opiszę tę wizytę w odrębnej wspominajce oczywiście. :))) Nie pytaj, człowieku, kiedy!

Appendix dotyczy wczorajszej potańcówki ulicznej. Ponieważ nie jestem gadatliwy, nie wspomniałem, że na sąsiedniej ulicy rozgrywała się podobna akcja. Ponieważ jednak nie umiem utrzymać języka za zębami, to wypuszczam kilka fotek z braku tamtych fotek. Proszę:





Tu nie było wielowarstwowych kręgów, ale wesołość nie mniejsza.

Dobranoc raz jeszcze!

Jak gawron w gnat!


Wiem, to zdjęcie już było, ale pasuje do tytułu. :)))


Przed przyjazdem tutaj jedną z istotniejszych obaw, jakie pojawiały się w moich projekcjach nieznanego egzotycznego kraju, była ta przedstawiająca mnie - samotnego gaijina, bacznie, nieustannie i nachalnie lustrowanego przez otaczających mnie wszędzie Japończyków. Im bardziej moja wyobraźnia sięgała na północ, oddaloną od metropolitalnych centrów, tym ciężar skupionych na mnie spojrzeń stawał się (hipotetycznie) trudniejszy do zniesienia. Często o tym myślałem, knując metody obronne bazujące na aroganckiej obojętności, przybranej w maski człowieka, po którym ciekawskie spojrzenia spływają jak ciepły deszcz po zimnej szybie.

Trudno o bardziej mylne wyobrażenie Japończyków. Ludziom tym wszczepiono głęboko i skutecznie respekt wobec innej osoby. Wyraża się on zajmowaniem się swoimi sprawami. Sprzyja to flirtowi z własną komórką, czytaniu czy wszechobecnemu tu inemuri (podsypianiu przy każdej okazji). W każdym przypadku człowiek będący obok, nawet gaijin, może czuć się bezpiecznie niezależny. Nawet w zatłoczonej przestrzeni posiada własną intymną jej część. Ani razu nie odczułem na sobie wścibskiego spojrzenia, chociaż trudno mi uwierzyć, że nie byłem w ogóle obserwowany, szczególnie kiedy podróżowałem obładowanym jak juczny wielbłąd rowerem, co stanowi tutaj absolutną egzotykę. Jeśli do tego dochodziło, to podglądano mnie niezwykle dyskretnie, tak, abym nic o tym nie wiedział. Miłym wyjątkiem były ciekawskie maluchy, które, jeśli niespodziewanie odkrywały we mnie obcokrajowca, nie potrafiły oderwać wzroku aż do momentu kiedy uśmiechałem się, puszczałem oko lub robiłem "minę". Wtedy uciekały wzrokiem w stronę rodziców, czasami będąc delikatnie upominanymi przez opiekuna. (Czemu ja to piszę w czasie przeszłym?)

Czasami, co nieuniknione, dochodziło do kontaktu wzrokowego. W takim przypadku najczęściej wzrok Japończyka natychmiast uciekał w inną stronę, nawet jeśli budziło to automatycznie odruch ukłonienia się. Jeśli przestrzeń między nami była niewielka, częstemu ukłonowi towarzyszyło ciche sumimasen, które rozumiem jako "przepraszam, że naruszyłem twoją prywatność i twoją przestrzeń, ale już cię omijam i idę dalej swoją drogą". Ciekawe jest i w jakiś sposób miłe, że te odruchy dotyczą zarówno ludzi dojrzałych wiekowo, jak i młodych. 

Wyjątkiem od ucieczki wzrokiem były sytuacje, kiedy ktoś odważył się wejść w kontakt werbalny ze mną, szukając przedłużenia kontaktu wzrokowego, jakiegoś zachęcającego grymasu lub gestu. Jednak nawet jeśli rozważyć kontakt wzrokowy w czasie dialogu, to wciąż regularnie widać wzrok rozmówcy, co chwilę uciekający gdzieś w przestrzeń obok. Mistrzem tego błędnego wzroku jest nasz gospodarz z Tokio, do ktorego za kilka dni wracam. Kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałem, to miałem wręcz ochotę oglądać się, czy ktoś za mną nie stoi. Miałem wrażenie, że jest coś nieszczerego w jego zachowaniu, a to po prostu był silny u niego odruch wyrażania szacunku. Respekt.

Przypadkowy kontakt wzrokowy w krajach zachodu jest o wiele bardziej bezpośredni, odważny. Często towarzyszy mu pozdrowienie połączone z uśmiechem tak długo, jak przelotny kontakt wzrokowy jest utrzymywany (uwaga: nie dotyczy niektórych krajów Europy Wschodniej. :)). W trakcie rozmowy zaś spojrzenie w oczy dowodzi uważności i tak rozumiane jest właśnie wyrazem szacunku dla rozmówcy. 

Nic dziwnego więc, że przy pierwszych rozmowach z Japończykami można czuć dyskomfort, ale przynajmniej w moim przypadku to szybko minęło. Poza tym mimo generalnej zasady, każdy z nich stosuje ją tak, jak umie i czuje i w niektórych sytuacjach jest to niemal niezauważalne.

Czytałem, że owa blokada w kontaktach, dotycząca miejsc publicznych, ta przeźroczysta, ale nieprzepuszczalna błona otaczająca każdego z osobna i grupy będące razem w danym momencie jest wynikiem niezwykle istotnej i sztywnej hierarchii społecznej, i języka, który tę hierarchię powinien absolutnie uwzględniać. Na innym językowym poziomie szacunku zwrócimy się do przyjaciela, na innym do nauczyciela lub przełożonego w pracy, a jeszcze innym do sprzedawcy w sklepie, jak i on do nas. Jak więc zwracać się do nieznanej nam osoby? Przecież nikt nie jest w stanie określić hierarchii ludzi w pociągu (z wyjątkiem relacji z obsługą oczywiście). 

Przekonywująca teza. Mnie jednak nie przekonuje. Uważam, że w miejscach publicznych zasadniczą rolę odgrywa szacunek wobec odrębności i prywatności. Przez trzy miesiące przemieszczania się w różnych obszarach i środowiskach Japonii zapomniałem całkowicie o moich obawach i czułem się w towarzystwie obcych mi ludzi zarówno komfortowo, jak i bezpiecznie. Można powiedzieć - czułem się jak (chciałbym czuć się w Polsce) w domu. :))

Przykład skrajnej postawy - nie przeszkadzać, nie interferować? Świeży jak wczorajsze bułeczki. Wczoraj bowiem (27.07) byłem w Teatrze Narodowym w sali Engei na przedstawieniach, z których z założenia prawie nic nie rozumiałem. Chodzi o rakugo, czyli "opadłe/opadające słowa". Są to komediowe scenki opowiadane przez jednego aktora - rakugoka, który przedstawia zdarzenie z udziałem dwóch lub więcej postaci, uzyskując komediowy efekt przez samą historię, wcielanie się na zmianę w różnych bohaterów, a przez zmianę tonu i mimikę. Siedzi w pozycji klęczącej, a jako rekwizytów używa jedynie małego wachlarza i ściereczki. Storytellers to chyba angielskie słowo najbliższe określeniu tej formy. U nas raczej nie występuje, chyba że w postaci wakacyjnych fuch aktorów komediowych (byliśmy dawno temu na takim występie Cezarego Pazury w Juracie). O ile wcześniej byłem na kilku wypadach (z Gosią i sam) teatralnych, to tylko tu trzy razy mnie pytali, czy wiem na co idę i czy jestem AŻ TAK dobry w japońskim. Ja im mówię, że w japońskim to ja sam siebie wciąż zaskakuję, ale idę tu oglądać ludzi, jak reagują, jak się śmieją, jaka relacja zawiązuje się między widzami a aktorem, no i czy gapią się na mnie, bo ja badacz jestem. A, jak tak, to zapraszamy!

No ale ja nie o tym. O teatrach wszystkich i po kolei napiszę monografię za jakieś dziesięć lat.

Warto było pójść i podglądać, bo wydarzyło się kilka ciekawostek. Ale tu opowiem o nienaruszaniu prywatności. 

Zacznę od tego, że inemuri wygląda tu (generalnie w Japonii) na jakąś odmianę agresywnego wirusa, który aktywuje się u większości członków i członkiń społeczeństwa w momencie zetknięcia się zadka z jakimś podłożem. Jeśli podłoże jest miękkie, a jeszcze dodatkowo występuje oparcie, wirus atakuje z wściekłością!
I tak to było, że jako pierwszemu mięśnie karku puściły sąsiadowi z lewej strony, broda w związku z tym zadudniła o klatkę piersiową i gościa nie było. Jego żona, siedząca krzesło dalej nie reagowała, jakby wciąż cieszył się spektaklem. To bardzo charakterystyczne. Jego sen, jego sprawa. Nie ma kuksańca, nie ma, że "nie rób siary" albo "po co kupowałeś te bilety, trzeba było zostać w domu i się wyspać". Takie postawy po prostu nie występują. To jest piękne i bardzo japońskie. Ale najlepsze dopiero przed nami, bo niedługo po jego odlocie za moimi plecami rozległo się donośne chrapanie. Zaatakowany wirusem dawał tak głośno (nie wiem, czemu zakładam w tej sytuacji faceta), że obawiałem się o aktora, czy sam dobrze się słyszy. I domyślacie się już, że absolutnie nikt tego chrapacza nie tykał, chociaż były to takie decybele i jakieś infradźwięki, że kilka głów spośród nieśpiącej części publiczności się lekko i na chwilę odwróciło od czasu do czasu. Niech sobie smacznie śpi, jak wielu innych. Ja, otoczony przez te ekstraefekty, musiałem z całych sił dławić swój śmiech i notowałem skrzętnie przebieg badania. Chrapacz po kilku minutach (akt jednego aktora trwa około 20 minut) obudził decybelami mojego sąsiada. Głowa się podniosła i kiedy stwierdził, że to nie on chrapie, tylko ktoś z tyłu, odwrócił się, żeby zmierzyć go gniewnym wzrokiem, ale na tym poprzestał. Tylko coś tam żonie szepnął. Chrapacza nadal nikt nie ruszał i dawał tak do końca pierwszego aktu, po czym wszystkich pogodziły, jak zwykle, oklaski. Inemuri, tak to może wyglądać.

Żeby nie było, że bez zdjęcia. Jadę sobie ja po "mojej" dzielnicy (Ningyōchō) wieczorem i słyszę muzykę, ale przede wszystkim charakterystyczny dźwięk bębnów taiko. Niedziela wieczorem wczorajszego dnia była. Jadę więc po wąskich w tym miejscu uliczkach na słuch i za chwilę trafiam na lokalną zabawę. Jest platforma, po której pląsają nadające ton tancerki w kimonach, a wokół nich wielowarstwowy krąg tańczących. Dużo osób w kimonach (faceci też), ale przymusu nie ma. Kto tylko chciał, włączał się w żywe okręgi. Obok ustawiony średniej wielkości bęben i walące w niego na zmianę bębniarki i jeden rodzynek. Przyjmują charakterystyczny szeroki rozkrok i bardzo zamaszyście walą bądź w membranę, bądź w metalowe guziki na krawędziach. Robią to z takim zapałem, że nie mogę wzroku oderwać. Każda z nich (i on) zajmuje miejsce przy bębnie na dwie, trzy minuty, bo praca to wyczerpująca, a jest gorąco. Ja filmuję raz bębniarki, a raz odrywając siłą woli wzrok, tańczących i śpiewających. Repertuar różnorodny. Kiedy podjechałem, szły kawałki klasyczne, ale potem było np. "Bahama mama" w jakiejś elektronicznej edycji. Przy takich nowoczesnych utworach panie i panowie w kimonach wyglądali, jakby się przenieśli w czasie z Edo do Tokio. Było tak:




Wianuszka ani prowadzących niestety nie będzie, bo mam go na filmie. :(

Niedługo zabawa się skończyła i ponagrywałem, jak się państwo ładnie sobie wielokrotnie kłaniają. Na koniec zaś podszedłem do grupy taiko, zakąszajacej coś po pracy i mówię im: Waliliście wspaniale! Dzię-ku-je-my! Za to będzie nagroda! Odłożyć mi te kiełbaski i puszki na bok i ustawić się w rządku. Teraz jakaś dynamiczna poza i tu, wiadomo - ptaszek! Cyk!



Bardzo się cieszyli, że polski telewidz będzie ich podziwiał. Kłanialiśmy się sobie z dobrą minutę, a potem oni wrócili do konsumpcji, ja zaś do hotelu na moją podłogę i karimatę.

Dobranoc!

PS. Wspominajkę tę piszę na stojąco z iPadem na siodełku Karosza, bo mnie z parku Yoyogi wyrzucili o 18.30. Przepraszam więc za ew. literówki i inne takie. Za przekręty merytoryczne tradycyjnie nie przepraszam, bo to moje są wspomnienia. :)))