"Dawniej, kiedy ludzie wędrowali przez świat pieszo, jechali na wierzchowcach albo płynęli statkami, podróż przyzwyczajała ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwały się przed ich oczami wolno, scena świata obracała się ledwie-ledwie. Podróż trwała tygodniami, miesiącami. (...) Dzisiaj nic nie zostało z tych gradacji! Samolot gwałtownie wyrywa nas ze śniegu i mrozu i jeszcze tego samego dnia rzuca w rozpaloną otchłań tropiku..." - Ryszard Kapuściński napisał te słowa w pierwszym rozdziale "Hebanu". Uwypuklił co prawda problem szoku klimatycznego, ale równie dobrze można ten opis odnieść do mentalnego pożegnania drogi a powitania domu. Akcja dzieje się za szybko! Ktoś, kto wymyślił samoloty, nie wziął pod uwagę natury ludzkiej.
Dzień Dobry!
Są pogłoski, że jestem z powrotem w domu.
Nie wiem. U mnie jeszcze nie zatrybiło. Trochę mnie
porozszczepiało i dopadła mnie ambiwalencja lokalizacyjna. Gdzieś nad Syberią
opuściłem moją osobę, która poleciała dalej samolotem w kierunku Monachium i
prawdopodobnie jest już we Wrocławiu. Ja zatrzymałem się pomiędzy. Coś mnie
ciągnie wstecz. Moje uczucia pląsają między japońskimi emocjami. Moje myśli
próbują uchwycić i zrozumieć elementarne cząstki japońskiej mentalności. Slajdy tamtejszych scen przepływają przed moimi oczami. Wciąż jestem tam! Nie ma mnie tu!
Pierwszej nocy mojej osobie przydarzyło się coś, co
potwierdza dysocjację. Trudno powiedzieć, czy był to jeszcze sen, czy już jawa.
W ciemności sypialni otworzyły się moje oczy. Po chwili zeskanowały kontury
pomieszczenia i wysłały mapę do analizy. Nie było odpowiedzi. Zdziwione oczy
rozwarły się szerzej i jeszcze raz przesłały dokładniejszy obraz. Nic!
Zaczęła się panika porównywalna z tą, kiedy wydaje się, że
się budzisz, a jednak nie możesz wykonać żadnego ruchu. To są krótkie chwile,
ale wystarczająco bolesne, żeby przebudzić się ze strużkami zimnego potu.
Sekundy trwały nieruchomo, a szuflady mózgu zawierające
rysunki przestrzenne znanych wnętrz trzaskały otwierane i zamykane w pośpiechu.
Wyskakiwały z nich plany wnętrza namiotu, pokoju hotelowego w Ningyocho,
kwatery w Tateishi. Nie pasowały jednak! Wreszcie, skrzypiąc, trzeszcząc,
zgrzytając i chrobocząc, otworzyła się właściwa przegródka, z której wypadł
zakurzony i postrzępiony plan z podpisem: „to jest TWOJA sypialnia”. Oczy, już
w stanie pełnej świadomości, po raz ostatni przeprowadziły porównanie, po
którym płuca nabrały głęboko powietrza i westchnęły przeciągle. Tak, to była
sypialnia mojej osoby. Plan pomieszczenia, wskutek tej analizy, magicznie
zrzucił kurz i złuszczenia, po czym złożył się w kancik do szufladki, która jak
naoliwiona zamknęła się bezszelestnie. Moja osoba była już pewna, gdzie się
znajduje.
Takie chwile zdarzają się nam wszystkim, ale ta konkretna
trwała bardzo, niepokojąco bardzo długo. Pokazała mi dobitnie, gdzie jestem ja,
a gdzie moje ciało.
Jestem wciąż w Japonii.
Przez trzy miesiące ją pożerałem. Była to potężna uczta, bogata
we wszystko, co wybierający się w drogę może sobie wymarzyć: wspaniali
towarzysze podróży, tysiące kilometrów przemierzane wszelkimi możliwymi
środkami transportu, zmienność i nieprzewidywalność noclegów, pełne spektrum smaków,
przygody i niespodzianki, no i element najistotniejszy - ludzie - dziesiątki
spotkań, z których każde odsłaniało kolejny fragment japońskiej duszy, nawet
jeśli spotkani pochodzili z innych krajów, bo głównym tematem rozmów z nimi
była zawsze wymiana doświadczeń z podróży po tym kraju. Wielu z tych spotkań
nie zdążyłem do tej pory opisać, jak chociażby dwóch wieczorów i jednego
wspólnego śniadania z przemiłym Koreańczykiem, który miał wielki zasób
informacji o kulturze japońskiej i potrafił ciekawie zestawiać jej elementy z
koreańskimi odpowiednikami. Umówiliśmy się na kontynuowanie rozmów w Seulu.
Czy jestem syty? Co za pytanie?! A gdybym był syty, czy w
drodze powrotnej lecąca już beze mnie moja osoba czytałaby po raz kolejny
„Chryzantemę i miecz”? Czy zamawiałaby na lotnisku Haneda dostawę nowej książki
„Japończycy. Kultura i społeczeństwo”, polecanej przez Monikę piszącą blog
Matsumi – japońskie dygresje? Czy szukałaby, bezskutecznie, po wszystkich
zakamarkach Internetu „Córki samuraja”? Odpowiadam – nie, nie jestem syty! Chcę
więcej! Więcej wiedzy, więcej zrozumienia i uporządkowania.
Ostatnie chwile na japońskiej ziemi.
Czy w Japonii można negocjować ceny? Nie. Są wyjątki takie
jak „pchli targ” czy dzielnice „czerwonych latarni”, ale generalna zasada brzmi: ceny są ściśle i sztywno określone. Dodatkowo najczęściej podawane są w
wartościach netto, więc przy kasie fiskalnej, ku zdziwieniu wielu turystów, idą
w górę o podatek. Wobec powyższego z dużą dozą niepewności poprowadziłem
negocjacje dotyczące stawki przewozu roweru przez linie lotnicze All Nippon
Airways (ANA). Sprzedawca biletu – Lufthansa – skasowała ok. 100 Eur za przewóz
roweru z Wrocławia do Tokio. Przewóz powrotny miałem sobie zaklepać
bezpośrednio w ANA. Po kilku stresujących rozmowach telefonicznych udało się
zdobyć „permission”. Stawka przewozu miała być jednak podana dopiero na
lotnisku. I tak też się stało.
Pani obsługująca odprawę wezwała posiłki i w trzyosobowym
składzie dokładnie obmierzyli i zważyli mój opakowany w folię i torbę rower.
Wszystko się zgadzało z wcześniej podanymi przeze mnie parametrami. Pani
zaakceptowała bagaż i poprowadziła mnie do kasy, w której przy dwóch okienkach
siedziały trzy inne panie. Przedstawiono im liczbowy opis mojego roweru i
wszystkie trzy zaczęły kalkulację kosztów. Coś konsultowały między sobą, kiwały
głowami na „tak” i „nie”, po czym jedna z
nich wklepała wynik ich narady do kalkulatora i odwróciła w moją stronę.
Składały się nań cyfry: 2, 4, 0, 0 i 0. Nie dało się inaczej odczytać niż 24
tys. jenów, czyli równowartość 720 zł! No to ja mówię – „Nie zgadzam się! Ma
być równowartość 100 EUR, bo tak mi obiecywano u sprzedawcy biletu”. „Ale to
jest wynik stawek w naszej linii” – mówią panie. „Ale ja się nie zgadzam!” – powtarzam
jak zacięty. „Ale tu są pozycje w tabeli...” „Ale ja się nie zgadzam!” „Ale...”
„Ale ja się nie zgadzam!” Zapewne trudno jest negocjować z zaciętą płytą,
podobnie jak dyskutować z telewizorem. Panie poczuły swoją bezradność i
spodziewałem się, że odwołają się do jakiejś wyższej instancji. One jednak
wróciły do narady. Zaczęły sobie coś tłumaczyć i ponownie zerkać w tabelę
kosztów. Czułem już, że sprawy idą w dobrą stronę! Za chwilę oddelegowały
przedstawicielkę w moją stronę i usłyszałem: „Normalnie tego nie robimy, ale
wyjątkowo i tylko dzisiaj zgadzamy się pobrać opłatę jedynie za dodatkowy
bagaż, która wynosi 9 tys. jenów (równowartość 270 zł). Czy pan się zgadza?”
„Czy ja się zgadzam?! Ja się zgadzam i jestem szczęśliwy!” – zapewniłem,
ukazując górne i dolne ósemki oraz wolne miejsca na dziewiątki. Cena zjechała
więc o 62,5%, a ja uznałem to wydarzenie za wielki sukces. Czy można w Japonii
negocjować ceny?
W japońskim samolocie był tylko jeden gaikokujin
(obcokrajowiec). Było więc wciąż bardzo japońsko. Dla mojej osoby Europa
zaczęła się dopiero na lotnisku w Monachium. Oto, co zanotowała ona zaraz po
wylądowaniu, mając trzy godziny przerwy do dalszego lotu:
Jestem w Monachium. Pierwsze zetknięcie z ludźmi nie
szokuje, chociaż dziwne, że schody ruchome milczą, a na pytanie kontrolera, czy
mam laptop, odpowiadam automatycznie - "hai". Jest bardzo cicho!
Dopiero tu, w tej pierwszej chwili w Europie „słychać”, w jakim jazgocie
zatopiona jest metropolitalna Japonia. Tam człowiek jest non stop atakowany
przez komunikaty głosowe nadawane przez schody, windy, drzwi, pojazdy, włącznie
z karetkami, wozami policyjnymi i straży pożarnej, z których oprócz donośnego
wycia syren rozlegają się ostrzeżenia i instrukcje nadawane głośnikami przez
ich ekipy. Ulice wypełnione są po brzegi dźwiękami reklam, począwszy od wielkich
ruchomych banerów, a skończywszy na małych głośnikach wystawianych przez
poszczególne sklepy. Wszystko wokół dzwoni, piszczy, brzęczy. Zagęszczenie
dźwięków bywa wprost bolesne. Mimo tego po całym dniu spędzonym w hałasie
wielu Japończyków szuka relaksu w salonach gier (starsi w pachinko, młodsi w salonach
firmy Sega), gdzie ilość decybeli i zagęszczenie dźwięków nie ustępują koncertom
rockowym. Nawet na prowincji w każdym mieście, mieścinie i wiosce z
rozstawionych po całym kraju megafonów o określonych godzinach rozlega się
hejnał i komunikaty głosowe. Słyszałem je dosłownie wszędzie. Trzeba było
jednak oddalić się o prawie 10 tys. km, żeby w kontraście ciszy monachijskiego
lotniska usłyszeć w pełni tamtą kakofonię.
W jednym z lotniskowych barów obsługa przekomarza się z
klientelą wśród śmiechów obu stron. Pracownicy głośno żartują między sobą. Jeden
z kucharzy pracujących w otwartej przestrzeni baru przytula ostentacyjnie
przechodzącą kelnerkę i oboje się zanoszą od śmiechu. Ktoś kończy pracę i wychodzi
zza lady, a za nim, obok uszu siedzących wokół klientów podążają głośne „bis
bald!” od kilku kolegów. Klientom to nie przeszkadza. Wszystko mieści się w
przyjętej normie przyjemności i serdeczności w pracy. Luz i familiarność nie do
pomyślenia w Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie komunikacja między personelem sklepów
czy restauracji odbywa się szeptem i dotyczy wyłącznie spraw służbowych. Głośno
robi się przy powitaniu i żegnaniu klientów. Wtedy rozlegają się chóralne, gromkie,
lekko nosowe i przeciągane w czasie „irasshaimaseeeeee!” i „gozaimaaaaaaasu!”.
Także podczas przyjmowania zamówień kelnerzy głośno przekazują polecenia do
kuchni, przy czym kuchnia równie głośno je potwierdza. Kiedy przywołuje się
kelnera donośnym „sumimasen!”, gdzie końcowe „en” brzmi trochę jak nasze „ę”,
on odpowiada równie dobrze słyszalnym „hai!” i wkrótce podchodzi. Rubaszne
śmiechy, jawne flirtowanie między pracownikami czy przekomarzanki z klientem są
nie do pomyślenia. Obowiązuje bardzo poważne wykonywanie swojej pracy i
podporządkowana, uległa postawa usługodawcy czy sprzedawcy wobec klienta.
Do usłyszenia w Polsce!
Mam pomysla! Rozbij namiot w sypialni i spij w nim, zanim sie do konca zaaklimatyzujesz z powrotem w srodkowo-wschodniej Europie. Kiedy obudzisz sie w nocy, zobaczysz nad soba znajomy czerwony daszek i bedziesz mogl beztrosko zasnac od nowa, zamiast sie zastanawiac, gdzie jestes Ty, a gdzie Twoja dusza. Takie rozdwojenie jazni nie prowadzi do niczego dobrego, wiec zalecana jest daleko idaca ostroznosc. :)))
OdpowiedzUsuńNo i krakanie kruków koniecznie!
UsuńTorbę z rowerem widziałam na zdjęciu u Gosianki :)) Było o co walczyć!
OdpowiedzUsuńZadałam też pytanie-zadanie, na które częściowo właśnie otrzymałam odpowiedź. Pozwolę je sobie tutaj powtórzyć:
"Mieszkając jakiś czas wśród innej kultury i ludzkich zachowań siłą rzeczy nasuwają się porównania do polskiej rzeczywistości. Chciałabym za jakiś czas (miesiąc, dwa, pół roku) przeczytać post o tym, jakie ludzkie zachowania doskwierają lub przeszkadzają Ci bardziej. Co najczęściej powtarzasz, co Cię bardziej drażni, a co zaczęło się Tobie bardziej podobać. Jak już ochłoniesz i wrócisz na ziemię, oczywiście.."
Troszke odmienne Twoje pierwsze wrazenie niemieckiego lotniska od tego ktore miala Gosia. Ale tez Ty byles poza Europa znacznie dluzej, wiec chyba bardziej odwykles. Choc z pewnoscia chodzi tu o damsko-meskie spostrzeganie swiata :-)
OdpowiedzUsuńMam nadzieje ze jet lag juz Ci powoli przechodzi. Witaj na polskiej ziemi Robercie!
Trzeba było koleją wracać, to może te szok byłby mniejszy, chociaż podróż przedłużyłaby się zapewne gdzieś o miesiąc ;)
OdpowiedzUsuńWypada życzyć Tobie szybkiej aklimatyzacji zatem :)
W dzisiejszych czasach pociagiem przez cala Rosje i Ukraine? Nie wiem czy to dobry pomysl.
UsuńKiedys tak, w czasach Inturistu skorzystalam z takiej mozliwosci i to z 6-letnim dzieckiem.
Bylo super! Aga
Przynajmniej miałby Chłop czas na powrót na ziemię!
UsuńO ten czas mi chodziło, rzecz jasna.
UsuńObyś Ty nie był teraz z tych, co to w domu wyłącznie ciałem, a duszą w obłokach:)).
OdpowiedzUsuńPowrócisz tuuu :). Z tym pociągiem świetny pomysł 9ktoś powyżej wspomniał) na przyszłość polecam, tak jak Paul Theroux który podróżował pociągami przez wiele krajów "Pociąg widmo do gwiazdy wschodu" napisana w 30 lat po "wielkim bazarze kolejowym" pierwszej jego książce, podróży do Japonii. Pociąg widmo jest świetną opowieścią o miastach i ludziach, dla mnie odkrywczą, wspomina w niej rozpylenie sarinu w tokijskim metrze, przez członków "buddyjskiej" sekty pod nazwą Aum Shinrikyo, której guru półślepy paranoik Shoko Asahara zmieniał swoich wiernych wyznawców w komandosów. To też Japonia tak jak "Bezdźwięczny głos jednej klaszczącej dłoni" bardzo osobista relacja z kilkuletniego pobytu w jednym z japońskich klasztorów zen. Napisała Lies Groening.
OdpowiedzUsuńA bezdźwięczny głos to koan, zresztą nierozwiązany. Piękna książka o odkrywaniu siebie. Dla mnie absolutne cudo: "medytacja to sztuka zanurzania się ..."
Zanurz się w sobie i wróć TU, bo wybrałeś to miejsce do życia kiedyś nie bez przyczyny. Takie mi się refleksje nasunęły po Twoim poście, może i nie najmądrzejsze ale takie właśnie. Ciepło pozdrawiam w Polsce i w Europie.
Życzę aby dusza z cialem szybko stanowily jedność. Witaj w rodzinnym kraju :)))
OdpowiedzUsuńStan taki trwa ok 2 tygodni. Przynajmniej ze mną tak było. Jak przestaniesz myśleć i mówić i śnić w języku japońskim to znaczy, że obiema nogami jesteś z powrotem TU. Dlatego pisałam Ci, że jeszcze przez jakiś czas będziesz spał duchem w Japonii :) Doskonale znam taki stan po przebudzeniu. Aż głowa trzeszczy przy próbie uświadowmienia sobie, gdzie się znajdujesz. I rzeczywiście pojawia się niepokój, jakbyś się gdzieś w świecie zagubił. Dla mnie to było okropne. Ale z każdym dniem będzie łatwiej. Jeśli mogę poradzić. Mnie pomogło zostawianie włączonego cichutko na noc radia. Wtedy pobudkę masz po polsku, I łatwiej jest :)
OdpowiedzUsuńCzym się :) Będzie dobrze !
Rad w sprawie aklimatyzacji domowej nie będę udzielać, bo zrobili to inni, pochwalę tekst. Jak zwykle świetnie, ze swadą napisane.
OdpowiedzUsuńHei, pobudka we wlasnej sypialni. P o b u d k a! To byly tylko trzy miesiace, intensywne ale w stosunku do calego zycia Twego ... to taki maly procent. :)
OdpowiedzUsuńBedzie dobrze i dobrze!.
Tylko raz po powrocie do domu przeżyłam taki stan; jakieś dziwne skrzywienie rzeczywistości, poczucie, że nie bardzo wiem, gdzie jestem, ale na pewno powinnam być gdzie indziej. I wcale wtedy nie wyjechałam daleko - byłam w Polsce. Poza tym jednym razem zawsze lubiłam powroty do domu i nawet wracając z zagranicy miałam poczucie, że wreszcie jestem na swoim miejscu.
OdpowiedzUsuńNa pewno się przyzwyczaisz, musi minąć trochę czasu. Witaj w domu i pisz, pisz, pisz jak najwięcej!
OdpowiedzUsuńKiedy będzie dalszy ciąg opowieści z Japonii?
OdpowiedzUsuńale żeś się zdezintegrował! Pisz, chłopie!
OdpowiedzUsuń