niedziela, 26 kwietnia 2015

Seul - 25 kwietnia

25.04
Drugi dzień. 
Na dziś zaplanowaliśmy spotkanie z Sunghunem - seulczykiem i rowerowym podróżnikiem, którego spotkałem niemal rok temu na Hokkaido w Japonii. Przez cały ten okres wymienialiśmy emailową korespondecję, przygotowującą nas do dzisiejszego spotkania. 
Noc spokojna, przespana i ciepła. Właściwie zero jet-lagu. Rano kąpiel w zimnej łazience z prysznicem wiszącym na wąskim pasku ściany między umywalką a klopem. Myjąc się, lejemy po wszystkim, a dodatkową atrakcją jest gromadząca się na podłodze woda. Przesiąka po kropelce przez wpust w podłodze jak przez gęsty filtr. Brrrr! Nawet nie chcę myśleć, co jest materią tego filtru lub czy w tutejszych podziemiach (mieszkamy na parterze) żyją jakieś gnomy, które filtrują ją do swoich spożywczych celów. Po takich apetycznych rozmyślaniach prysznicowych śniadanko z zupki zalewanej wodą z kranu smakuje wybornie, chociaż niewolne jest od eschatologicznych myśli, czy dla wody z naszego kranu żyją gdzieś tam w górze istoty wyższe i potężne, które właśnie biorą swój prysznic, zalewając dla naszych kulinarnych potrzeb podłogę własnej, być może boskiej, łazienki. 
Przed 10. wymarsz w stronę stacji Hannam i stamtąd dwiema liniami metra do Gyeongbokgung, gdzie umówiliśmy się z Sunghunem. W metrze dosyć ciasno, ale nagrodą jest fakt, że po jednym dniu zrozumienie całego systemu i poruszanie się nim stają się łatwizną. Niemal każda stacja ma perony zabezpieczone szybami i automatycznymi drzwiami. Ludzie ustawiają się na strzałkach po obu stronach wejścia, ale gdy pociąg staje i drzwi się otwierają, wchodzący często napierają na wychodzących i dochodzi do przepychanek. To samo we wnętrzu. Ponieważ jechaliśmy w rejon wycieczek po okolicznych górkach, dużo osób objuczyło się plecakami. Nikt nie przekładał ich na piersi, co było powszechnym zwyczajem w Tokio, więc okładali się nimi nawzajem. Ja też okładałem i byłem okładany. Gosia przekładała więc nie rozdzielała razów, a jedynie je przyjmowała. Były dramatyczne przypadki przepychania się wzdłuż wagonu w poszukiwaniu miejsc siedzących. Trochę to bezpardonowe, mimo że widać oburzenie we wzroku potrącanych pasażerów. Część ludzi czasem gada przez komórki, ale wtedy zasłaniają sobie usta, żeby nie przeszkadzać. Komórki wyłącznie dużych rozmiarów. Dwa razy, kiedy Gosia siadała na pojedynczym wolnym miejscu, ktoś obok przesuwał się, żebym ja mógł usiąść obok niej. Miłe to! Na ekranach w metrze zamiast reklam leci na okrągło akcja edukacyjna, m.in. o potrącaniu plecakami. Chyba mało kto to ogląda, a jeszcze rzadziej bierze z tego naukę. Jest w tych filmikach również o zachowaniu podczas pożaru i udzielaniu pomocy innym. Na peronach stoją zaś przeszklone szafy ze sprzętem ratowniczym i maskami. 12 lat temu doszło do tragicznego pożaru na stacji metra w mieście Daegu, w którym będziemy za kilkanaście dni. Zginęło wtedy 192 pasażerów.
Na schodach ruchomych polskim zwyczajem często ustawiają się parami blokując przejście. Rzecz niemile widziana w Tokio czy w Londynie. O dziwo, na jednym z plakatów widziałem nawet sugestię, aby tak się ustawiać. Sprawdzę to jeszcze przy okazji. 
Dużo ułatwień dla rowerów, jak np. oznaczenia plakietkami na wagonach i "standy" na kilka sztuk wewnątrz wagonów. Dzięki tym ułatwieniom spotkaliśmy już w metrze kilku rowerzystów, i to z "normalnymi" rowerami, a nie tokijskimi składakami. 
Nie ma tylu dźwięków, co w Jap. Ruchome schody i drzwi są "bardziej ciche".
Bezdomni w śpiworach szykowali się do snu w jednym z przejść podziemnych. Kiedy wracaliśmy pod wieczór, już spali z głowami przysłoniętymi rozłożonymi parasolami
Na ulicach duże gabaryty samochodów. S. mówi, że seulczycy lubią się "pokazywać". Duże komórki, duże samochody, modne ciuchy. Ta wystawność jakoś rzuca się w oczy. Jakby bogactwo, do którego doszli stosunkowo niedawno i w bardzo szybkim tempie, wciąż było istotnym elementem osobistej i zapewne narodowej dumy. Ale to zaledwie pierwsze obserwacje. "Hold your horses, cowboy!" mówię do wyostrzonego zmysłu obserwacji, ale najwyraźniej nie łapie tego powiedzonka, bo natychmiast wyostrza jeszcze bardziej.
Inne pierwsze wrażenia? 
Dużo klaksonów i na pomniejszych skrzyżowaniach raczej chaos. Właściwie brak rowerzystów miejskich.
Dziewczyny w miniówkach po same majtki i chyba częściej niż w Jap ze zgrabnymi nogami. G. robi im "zdolne" ujęcia na schodach. Przypomina to dziecięce zabawy z lusterkiem przy trzepaku, tyle że z użyciem telefonu komórkowego. Mnie nie wolno. Staram się nie być smutnym z tego powodu. Nie udaje mi się to jednak. 
Mniej przedmiotów kawai, za to na wycieczce górskiej G. zauważa, że tutejsi turyści ubrani bardziej pstrokato od Japończyków. Nie wiem, czy się z tym zgadzam. Poobserwujmy jeszcze trochę. Ale zapisywać trzeba. Przy takiej dawce wrażeń obrazy ulatują szybko jak nasionka dmuchawca. Trzeba je szanować i utrwalać. Nawet jeśli się zrobi z tego mały śmietnik.
Czekamy na S. niemal pół godziny. Pisze sms, że się spóźni. Trochę się denerwujemy. Jest ciepło, a w cieniu nawet gorąco. Jesteśmy niedaleko Gyeongbokgung Palace i widzimy z daleka coś w rodzaju barwnej zmiany warty z towarzyszeniem bębnów i machaniem flagami. Mam nadzieję, że zobaczymy to w najbliższych dniach również z bliska.
Kiedy S. przyjeżdża i wychodzi z czeluści metra, rozpoznaję go od razu. Jest równie sympatyczny, jak kiedy widzieliśmy się na kempingu Artem koło Tomakomai na Hokkaido. Od tego czasu minął prawie rok, ale nic się nie zmienił (mam nadzieję, że i ja niewiele). Śmieje się sympatycznie całą twarzą, ze szczególnym udziałem oczu. Ma ciepły, choć dosyć wysoki głos. Witamy się serdecznie i po krótkich słowach wyruszamy na przystanek autobusowy, skąd pojedziemy do podnóża Bugak-san, po której mamy pospacerować. 
Trzeba pamiętać, żeby karty T-money, które uprawniają nas do poruszania się środkami komunikacji zbiorowej, skanować zarówno przy wejściu, jak i przy wyjściu z autobusu. Zapominamy o tym i musimy zawracać, bo kierowca czeka. Zwyczaj nakazuje wsiadanie pierwszym wejściem, tak aby kierowca mógł kontrolować opłatę za przejazd (oszczędność na "kanarach"?). Powoduje to niestety ciągłe przepychanie się wszystkich do tyłu. Prawie wszystkich, bo są oporni, którzy biorą za to w twarz plecakami od płynących z prądem. Kilku panów w pewnym momencie (jechaliśmy dobre kilka przystanków) zapragnęło zdobyć wolne miejsca w tylnej częsci autobusu i przypuścili gwałtowny atak wąskim przejściem. Przez tę chwilę pojazd publiczny przypominał boisko do rugby w czasie zaciekłej walki o jajowatą piłkę, przy czym atakującymi była czwórka panów turystów (plecaki jak naramienniki), a rolę obrońców spełniali trzymający się twardo swoich pozycji pozostali pasażerowie, w tym my. Tamci wygrali. Skończyło się tylko na kuksańcach, bez słownej jatki.
Osiągnęliśmy końcowy przystanek i mijając teren lokalnego uniwersytetu, wąską ścieżką zaczęliśmy dosyć stromą wspinaczkę. Byliśmy sami. S. wytłumaczył nam, że mimo soboty i pięknej pogody pozostali wędrowcy wybierają łatwiejsze wejście. Fajnie, tylko jaka cholera podkusiła mnie, żeby zamiast trekingów testowanych w zeszłym roku w Jap, wziąć trampki-mieszczuchy o gładkiej jak lustro podeszwie? Co kilka kroków wykonywałem jakiegoś ślizganego potrójnego toeloopa, czy innego podwójnego aksla, broniąc się przed upadkiem ze spadkiem. Przy każdej takiej okazji G. i S. zgodnie krzyczeli "O Jezu!", każde z nich w swojej ojczystej mowie, a ja uspokajałem ich w uproszczonym angielskim "no problem!" i uśmiechałem się gorzko, przeklinając w duchu swoją głupotę. 
Ponieważ obaj z S. byliśmy tego dnia zapamiętałymi gadułami, jedyne przerwy w intensywnym dialogu powodowały moje poślizgi oraz prośby G. o chwilę zatrzymania się w mowie i marszu ze względu na piękne widoki i chęć ich uwiecznienia. W takich krótkich chwilach widziałem urok zielonych dolin i granitowych stożków Bugaksan. Resztę uwagi zabierała dyskusja. Omówiliśmy tematy historyczne, polityczne, obyczajowe i kulturowe, a także sportowe, zawodowe i techniczno-komputerowe, potem muzyczne i edukacyjne, nie pomijając religijnych, po czym zawróciliśmy, bo okazało się, że jakiś czas temu, zagadani, minęliśmy ścieżkę odbijającą w prawo, w dół. W międzyczasie nie umknęło mojej podzielnej uwadze, że na wypłaszczonej w tej części trasie przybyło turystów. I to znacznie przybyło. Zrobiło się wręcz tłoczno. W wielu miejscach grupki rozsiadały się na leśnotrawiastym poszyciu, rozkładając koce, a na nich smakowitości piknikowe. Momentami Bugaksan sprawiała wrażenie trawników w tokijskim Ueno podczas hanami, czyli ceremonii podziwiania kwitnących wiśni. Tu zamiast wiśni rosły głównie sosny, ale każde zacienione miejsce wypełniały cieszące się okolicznościami przyrody, pogodą i własnym towarzystwem grupki konsumentów piknikowych smakołyków. S. tumaczył nam, że w okolicy nie ma schronisk ani innych form zadaszonej gastronomii, więc w lokalnym zwyczaju jest targanie jadła i popitki na własnych plecach. My z G. targaliśmy jedynie dwie plastikowe butelki wody 0,33 litra każda, które po kilkunastu minutach marszu osuszyliśmy niczym sudański upał rzekę okresową. Wtedy wyjaśniło się, dlaczego nasze plecaki wyglądały przy Sunghunowym jak pustynne fenki przy wielbłądzie. S. bowiem zaprosił nas na ubocze, znalazł jakiś skrawek ażurowo ocienionego płaskowyżu, otworzył plecak i jak wprawiony magik zaczął wyciągać z jego wnętrza: pokaźną płachtę z jasnego płótna, pudełeczka z bakaliami (kilka różnych rodzajów), batoniki energetyzujące spożywcę, wodę w pojemnikach bidonowych (jest wszak zapalonym rowerzystą), a ponadto turystyczny zestaw do mielenia, zaparzania i wyciskania pod ciśnieniem (rodzaj ręcznej pompki wyglądającej jak wielka strzykawka z czasów przedjednorazowych) aromatycznej kawy. Wydobył również słoik pełen ziaren kawy, wsypał do młynka, do którego przytwierdził infinitezymalną korbkę, zakorbił zamaszyście, zasypał kawowym proszkiem pompkę, zalał wrzątkiem z bidono-termosu i pocisnął z zaangażowaniem patrząc się przy okazji i z rozbawieniem niepozbawionym satysfakcji na nasze dziecięco rozdziawione paszcze. To, co spłynęło ze spodniej części pompki-strzykawki, rozlał do małych metalowych kubeczków. 
Wychyliliśmy. 
Smakowało jak najlepsze włoskie espresso. Nie, nie twierdzę, że takie było. Twierdzę, że tak smakowało. Mieliśmy więc i my, dzięki poświęceniu i doświadczeniu S., swoje małe hanami pod sosnami. Teraz inni zazdraszczali nam, przechodząc mimo.
Leżąc podparci na łokciach, podryzaliśmy suszone i kandyzowane owoce, chrupaliśmy energetyzujące spożywcę batoniki, popijaliśmy je kawą lub wodą, muskani cieniami rozpostartych nad nami sosnowych konarów. Czy przypominaliśmy greckich starożytników filozofujących leniwie w gaju oliwnym z jednym przyplątanym jakąś okazją i zrządzeniem przypadku azjatyckim amatorem hanami? Zdecydowanie tak to widzę oczyma mojej pamięci podrasowanej bujną wyobraźnią.
Po półgodzinnym popasie piknikowy sprzęt zniknął w odchudzonym nieco plecaku S. i ruszyliśmy w dalszą drogę, wciąż dyskutując z ożywieniem (marsz wciąż przerywany multilingualnym "O Jezu!"). Niedługo potem widzieliśmy już dachy przyklejonych do podnóża góry ekskluzywnych willi. Ta mieszkalna dzielnica wg S. należy do najdroższych, ze względu na ciszę otoczenia i bliskość góry. Zaledwie kilkaset metrów dalej doszliśmy do ruchliwej arterii miejskiej i podążając wzdłuż niej dotarliśmy do restauracji, do której S. zaprosił nas na lunch.

Lunch w stylu koreańskim składał się z kilkunastu przystawek, z czego ok. połowy stanowiły różne odmiany słynnego kimchi, czyli sfermentowanych warzyw, najczęściej kapusty. Kimchi na ostro, na bardziej ostro i cholernie ostro to ulubione odmiany tej przekąski. Po kilku pierwszych kęsach przystawek obraz zaczął się rozmywać we łzach, a słowa naszej dyskusji ulatywały w eter w językach ognia. Gdyby to była zima, zrobiłoby się ciepło. Ale że to była ciepła wiosna, zrobiło się upalnie i jakoś tak... generalnie mokro. Poszły w ruch chusteczki wyłożone w pudełku na stole. Musieliśmy z zewnątrz wyglądać na mocno wzruszonych. Oprócz kimchi były też papryczki na ostro, świeży czosnek, a także delikatne w smaku plasterki warzyw obsmażone w panierce przypominającej japońską tempurę. Jakże one smakowały! Takie delikatne! 
Po przystawkach zajechał półmisek zwany samgyeopsal, czyli tłuste kawałki wieprzowiny (często obsmaża się ją osobiście na małym grillu przy stole), grzybki i liście sałaty, którymi owija się na dłoni układane w niej kąski mięsa, warzyw i past. Taki "gołąbek" ma stanowić jeden, raczej pokaźny, kęs. 
Na koniec podano ryż upieczony z ziarnami fasoli w kamiennych miseczkach. Przez fasolkę ryż przybiera różowoliliową barwę. Po wyjęciu większości ziaren ryżu pozostało ich wiele przywartych do ścianek misek. S. zalał to wodą i przykrył na kilka minut. Po tym czasie zrobiła się z tego ryżowa cienka zupka. 
Na tym posiłek zakończono.

Pożegnaliśmy się z S. na stacji metra, obiecując sobie spotkanie po naszym powrocie z Seoraksan. Wróciliśmy metrem do Itaewon, mając na celu macha frapucchino z zielonej herbatki w Starbucksie. Tam odbyliśmy naradę, co dalej robić z naszymi umęczonymi ciałami. Zapadła decyzja o podziwianiu nocnego Seulu z okien turystycznego autobusu.

Tak więc drugi dzień trwał w najlepsze, ale że zaczyna się właśnie trzeci (9. rano), czas na przerwę i nowe przygody.

Tu (klik) i tu (klik) znajduje się... więcej obrazków. Można też podglądać nas tu (klik).

8 komentarzy:

  1. Po przeczytaniu opisu pikniku pod seulskim niebem czuję nieodpartą chęć napicia się kawy. O, tak działasz na wyobraźnię, RobertSie! A żeby było "prawie" jak u Was, to rozścielę się z nią na zeszłorocznych liściach i igłach we własnym ogrodolesie, pod sosnami, a jakże, i sprawię sobie namiastkę egzotycznej wycieczki. ;)

    Bardzo ciepło pozdrawiam Was! :)

    Aha, uprzejmie sugeruję wpięcie linka odprowadzającego czytacza pragnącego obrazków dokumentujących opisy do bloga Gosi - tam ci ich dostatek. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem jak w Seulu, bo nie jezdzimy tam autobusami- w Wonju karte T-money skanujemy TYLKO wtedy, jesli w ciagu 30 minut planujemy wsiasc w autobus, podazajacy w tym samym kierunku, co ten, z ktorego wysiedlismy. Numer linii nie ma znaczenia, wazny jest kierunek, w ktorym autobus podaza. Dzieki zeskanowaniu karty przy wysiadaniu, jesli wsiadziemy w nastepny przed uplywem pol godziny- w kolejnym autobusie NIE jest pobierana oplata za przejazd. Maszynka tylko wykrzykuje gromko "dziekuje!", bez pobrania myta. NIGDY kierowca nie czekal, zeby zeskanowac karte przy wysiadaniu. Ale kierowcy z zasady tam na nic nie czekaja, po wejsciu i zamknieciu drzwi ruszaja z kopyta i biada temu, kto nie zlapal sie rurki czy uchwytu. CZASEM maja wzglad na starszych ludzi. CZASEM :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No, właśnie, też mi narobiłeś apetytu na kawę :) Tylko, że ja sobie rozłożę płachtę na balkonie. Suszone owoce też na stanie posiadam ! A że wyobraźnię mam, że HOHO, to jakbym z Wami na pikniku była :) ... A Sunghun, to najlepszy przewodnik !

    OdpowiedzUsuń
  4. O jak bosko! Znów złotousty Robert S. oswaja drogę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale wspaniały opis dnia ! Kapitalnie piszesz. Uśmiałam się do łez czytając o okrzykach " o Jezu " w dwóch językach, no i o Waszym silnym wzruszeniu na lanczu. Będę tu na pewno wpadać i ja, wyskakując z bloga Gosianki.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nareszcie! Znów dwugłos moich ulubionych Podróżników. Szkoda, że kawę wypiłam wcześniej.
    Bardzo się Ciebie dobrze czyta.

    OdpowiedzUsuń
  7. Reaktywacja bloga :)) Super i nareszcie :))

    OdpowiedzUsuń
  8. Zeżarło mi komentarz! Nie pozostaje nic innego, niż powtórzyć, że przeczytałam - jak zawsze - z ogromną przyjemnością i czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń