czwartek, 7 sierpnia 2014

Dezintegracja osoby własnej

"Dawniej, kiedy ludzie wędrowali przez świat pieszo, jechali na wierzchowcach albo płynęli statkami, podróż przyzwyczajała ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwały się przed ich oczami wolno, scena świata obracała się ledwie-ledwie. Podróż trwała tygodniami, miesiącami. (...) Dzisiaj nic nie zostało z tych gradacji! Samolot gwałtownie wyrywa nas ze śniegu i mrozu i jeszcze tego samego dnia rzuca w rozpaloną otchłań tropiku..." - Ryszard Kapuściński napisał te słowa w pierwszym rozdziale "Hebanu". Uwypuklił co prawda problem szoku klimatycznego, ale równie dobrze można ten opis odnieść do mentalnego pożegnania drogi a powitania domu. Akcja dzieje się za szybko! Ktoś, kto wymyślił samoloty, nie wziął pod uwagę natury ludzkiej.

Dzień Dobry!

Są pogłoski, że jestem z powrotem w domu.

Nie wiem. U mnie jeszcze nie zatrybiło. Trochę mnie porozszczepiało i dopadła mnie ambiwalencja lokalizacyjna. Gdzieś nad Syberią opuściłem moją osobę, która poleciała dalej samolotem w kierunku Monachium i prawdopodobnie jest już we Wrocławiu. Ja zatrzymałem się pomiędzy. Coś mnie ciągnie wstecz. Moje uczucia pląsają między japońskimi emocjami. Moje myśli próbują uchwycić i zrozumieć elementarne cząstki japońskiej mentalności. Slajdy tamtejszych scen przepływają przed moimi oczami. Wciąż jestem tam! Nie ma mnie tu!

Pierwszej nocy mojej osobie przydarzyło się coś, co potwierdza dysocjację. Trudno powiedzieć, czy był to jeszcze sen, czy już jawa. W ciemności sypialni otworzyły się moje oczy. Po chwili zeskanowały kontury pomieszczenia i wysłały mapę do analizy. Nie było odpowiedzi. Zdziwione oczy rozwarły się szerzej i jeszcze raz przesłały dokładniejszy obraz. Nic!
Zaczęła się panika porównywalna z tą, kiedy wydaje się, że się budzisz, a jednak nie możesz wykonać żadnego ruchu. To są krótkie chwile, ale wystarczająco bolesne, żeby przebudzić się ze strużkami zimnego potu.
Sekundy trwały nieruchomo, a szuflady mózgu zawierające rysunki przestrzenne znanych wnętrz trzaskały otwierane i zamykane w pośpiechu. Wyskakiwały z nich plany wnętrza namiotu, pokoju hotelowego w Ningyocho, kwatery w Tateishi. Nie pasowały jednak! Wreszcie, skrzypiąc, trzeszcząc, zgrzytając i chrobocząc, otworzyła się właściwa przegródka, z której wypadł zakurzony i postrzępiony plan z podpisem: „to jest TWOJA sypialnia”. Oczy, już w stanie pełnej świadomości, po raz ostatni przeprowadziły porównanie, po którym płuca nabrały głęboko powietrza i westchnęły przeciągle. Tak, to była sypialnia mojej osoby. Plan pomieszczenia, wskutek tej analizy, magicznie zrzucił kurz i złuszczenia, po czym złożył się w kancik do szufladki, która jak naoliwiona zamknęła się bezszelestnie. Moja osoba była już pewna, gdzie się znajduje.
Takie chwile zdarzają się nam wszystkim, ale ta konkretna trwała bardzo, niepokojąco bardzo długo. Pokazała mi dobitnie, gdzie jestem ja, a gdzie moje ciało.

Jestem wciąż w Japonii.

Przez trzy miesiące ją pożerałem. Była to potężna uczta, bogata we wszystko, co wybierający się w drogę może sobie wymarzyć: wspaniali towarzysze podróży, tysiące kilometrów przemierzane wszelkimi możliwymi środkami transportu, zmienność i nieprzewidywalność noclegów, pełne spektrum smaków, przygody i niespodzianki, no i element najistotniejszy - ludzie - dziesiątki spotkań, z których każde odsłaniało kolejny fragment japońskiej duszy, nawet jeśli spotkani pochodzili z innych krajów, bo głównym tematem rozmów z nimi była zawsze wymiana doświadczeń z podróży po tym kraju. Wielu z tych spotkań nie zdążyłem do tej pory opisać, jak chociażby dwóch wieczorów i jednego wspólnego śniadania z przemiłym Koreańczykiem, który miał wielki zasób informacji o kulturze japońskiej i potrafił ciekawie zestawiać jej elementy z koreańskimi odpowiednikami. Umówiliśmy się na kontynuowanie rozmów w Seulu.

Czy jestem syty? Co za pytanie?! A gdybym był syty, czy w drodze powrotnej lecąca już beze mnie moja osoba czytałaby po raz kolejny „Chryzantemę i miecz”? Czy zamawiałaby na lotnisku Haneda dostawę nowej książki „Japończycy. Kultura i społeczeństwo”, polecanej przez Monikę piszącą blog Matsumi – japońskie dygresje? Czy szukałaby, bezskutecznie, po wszystkich zakamarkach Internetu „Córki samuraja”? Odpowiadam – nie, nie jestem syty! Chcę więcej! Więcej wiedzy, więcej zrozumienia i uporządkowania.

Ostatnie chwile na japońskiej ziemi.

Czy w Japonii można negocjować ceny? Nie. Są wyjątki takie jak „pchli targ” czy dzielnice „czerwonych latarni”, ale generalna zasada brzmi: ceny są ściśle i sztywno określone. Dodatkowo najczęściej podawane są w wartościach netto, więc przy kasie fiskalnej, ku zdziwieniu wielu turystów, idą w górę o podatek. Wobec powyższego z dużą dozą niepewności poprowadziłem negocjacje dotyczące stawki przewozu roweru przez linie lotnicze All Nippon Airways (ANA). Sprzedawca biletu – Lufthansa – skasowała ok. 100 Eur za przewóz roweru z Wrocławia do Tokio. Przewóz powrotny miałem sobie zaklepać bezpośrednio w ANA. Po kilku stresujących rozmowach telefonicznych udało się zdobyć „permission”. Stawka przewozu miała być jednak podana dopiero na lotnisku. I tak też się stało.
Pani obsługująca odprawę wezwała posiłki i w trzyosobowym składzie dokładnie obmierzyli i zważyli mój opakowany w folię i torbę rower. Wszystko się zgadzało z wcześniej podanymi przeze mnie parametrami. Pani zaakceptowała bagaż i poprowadziła mnie do kasy, w której przy dwóch okienkach siedziały trzy inne panie. Przedstawiono im liczbowy opis mojego roweru i wszystkie trzy zaczęły kalkulację kosztów. Coś konsultowały między sobą, kiwały głowami na „tak” i  „nie”, po czym jedna z nich wklepała wynik ich narady do kalkulatora i odwróciła w moją stronę. Składały się nań cyfry: 2, 4, 0, 0 i 0. Nie dało się inaczej odczytać niż 24 tys. jenów, czyli równowartość 720 zł! No to ja mówię – „Nie zgadzam się! Ma być równowartość 100 EUR, bo tak mi obiecywano u sprzedawcy biletu”. „Ale to jest wynik stawek w naszej linii” – mówią panie. „Ale ja się nie zgadzam!” – powtarzam jak zacięty. „Ale tu są pozycje w tabeli...” „Ale ja się nie zgadzam!” „Ale...” „Ale ja się nie zgadzam!” Zapewne trudno jest negocjować z zaciętą płytą, podobnie jak dyskutować z telewizorem. Panie poczuły swoją bezradność i spodziewałem się, że odwołają się do jakiejś wyższej instancji. One jednak wróciły do narady. Zaczęły sobie coś tłumaczyć i ponownie zerkać w tabelę kosztów. Czułem już, że sprawy idą w dobrą stronę! Za chwilę oddelegowały przedstawicielkę w moją stronę i usłyszałem: „Normalnie tego nie robimy, ale wyjątkowo i tylko dzisiaj zgadzamy się pobrać opłatę jedynie za dodatkowy bagaż, która wynosi 9 tys. jenów (równowartość 270 zł). Czy pan się zgadza?” „Czy ja się zgadzam?! Ja się zgadzam i jestem szczęśliwy!” – zapewniłem, ukazując górne i dolne ósemki oraz wolne miejsca na dziewiątki. Cena zjechała więc o 62,5%, a ja uznałem to wydarzenie za wielki sukces. Czy można w Japonii negocjować ceny?

W japońskim samolocie był tylko jeden gaikokujin (obcokrajowiec). Było więc wciąż bardzo japońsko. Dla mojej osoby Europa zaczęła się dopiero na lotnisku w Monachium. Oto, co zanotowała ona zaraz po wylądowaniu, mając trzy godziny przerwy do dalszego lotu:

Jestem w Monachium. Pierwsze zetknięcie z ludźmi nie szokuje, chociaż dziwne, że schody ruchome milczą, a na pytanie kontrolera, czy mam laptop, odpowiadam automatycznie - "hai". Jest bardzo cicho! Dopiero tu, w tej pierwszej chwili w Europie „słychać”, w jakim jazgocie zatopiona jest metropolitalna Japonia. Tam człowiek jest non stop atakowany przez komunikaty głosowe nadawane przez schody, windy, drzwi, pojazdy, włącznie z karetkami, wozami policyjnymi i straży pożarnej, z których oprócz donośnego wycia syren rozlegają się ostrzeżenia i instrukcje nadawane głośnikami przez ich ekipy. Ulice wypełnione są po brzegi dźwiękami reklam, począwszy od wielkich ruchomych banerów, a skończywszy na małych głośnikach wystawianych przez poszczególne sklepy. Wszystko wokół dzwoni, piszczy, brzęczy. Zagęszczenie dźwięków bywa wprost bolesne. Mimo tego po całym dniu spędzonym w hałasie wielu Japończyków szuka relaksu w salonach gier (starsi w pachinko, młodsi w salonach firmy Sega), gdzie ilość decybeli i zagęszczenie dźwięków nie ustępują koncertom rockowym. Nawet na prowincji w każdym mieście, mieścinie i wiosce z rozstawionych po całym kraju megafonów o określonych godzinach rozlega się hejnał i komunikaty głosowe. Słyszałem je dosłownie wszędzie. Trzeba było jednak oddalić się o prawie 10 tys. km, żeby w kontraście ciszy monachijskiego lotniska usłyszeć w pełni tamtą kakofonię.
W jednym z lotniskowych barów obsługa przekomarza się z klientelą wśród śmiechów obu stron. Pracownicy głośno żartują między sobą. Jeden z kucharzy pracujących w otwartej przestrzeni baru przytula ostentacyjnie przechodzącą kelnerkę i oboje się zanoszą od śmiechu. Ktoś kończy pracę i wychodzi zza lady, a za nim, obok uszu siedzących wokół klientów podążają głośne „bis bald!” od kilku kolegów. Klientom to nie przeszkadza. Wszystko mieści się w przyjętej normie przyjemności i serdeczności w pracy. Luz i familiarność nie do pomyślenia w Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie komunikacja między personelem sklepów czy restauracji odbywa się szeptem i dotyczy wyłącznie spraw służbowych. Głośno robi się przy powitaniu i żegnaniu klientów. Wtedy rozlegają się chóralne, gromkie, lekko nosowe i przeciągane w czasie „irasshaimaseeeeee!” i „gozaimaaaaaaasu!”. Także podczas przyjmowania zamówień kelnerzy głośno przekazują polecenia do kuchni, przy czym kuchnia równie głośno je potwierdza. Kiedy przywołuje się kelnera donośnym „sumimasen!”, gdzie końcowe „en” brzmi trochę jak nasze „ę”, on odpowiada równie dobrze słyszalnym „hai!” i wkrótce podchodzi. Rubaszne śmiechy, jawne flirtowanie między pracownikami czy przekomarzanki z klientem są nie do pomyślenia. Obowiązuje bardzo poważne wykonywanie swojej pracy i podporządkowana, uległa postawa usługodawcy czy sprzedawcy wobec klienta.


Do usłyszenia w Polsce!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Czasem i pod dzwonnicą człowiekowi zadzwoni

W ostatni dzień pobytu w Japonii, 3 sierpnia, wybrałem się do Kawagoe, odległego od Tokio o pół godziny jazdy pociągiem.

Zaraz! Ostatni dzień?! Niech no zajrzę jeszcze raz do kalendarza! Zgadza się! To ostatni cały dzień. Jutro zostanie podróż na lotnisko i odlot gdzieś około 13. Z tego samego lotniska, na którym wylądowaliśmy z Gosią 8 maja. To było wieki temu, licząc w każdej skali, poza matematyczną, która jest tutaj akurat najmniej ważna. To był inny klimat i inni ludzie. Oddychało się normalnie, a ludzie (w Tokio) nosili ciemne garnitury. Dzisiaj oddycha się dosłownie jak w saunie, a ciemne garnitury zostały zastąpione przez białe koszule, najczęściej z krótkim rękawem. Przy wilgotności sięgającej 80% temperatura wynosząca nominalnie 34 stopnie odczuwana jest z dziesięciostopniowym dodatkiem! Kiedy rwałem z Hokkaido, aby nacieszyć się tokijskim megapolis, nie doceniłem tego przeciwnika. Teraz czuję się pokonany.

To dzisiejsze dane temperaturowe dla Tokio - niższa, grubsza krzywa to temperatura rzeczywista (w cieniu oczywiście), a ta podniesiona o 10 oczek, cieńsza - to temperatura odczuwalna.

A to adekwatne dane dotyczące wilgotności.

Jeszcze walczę (jestem przecież na wycieczce w Kawagoe, prawda?), ale broń mi raczej zwisa, niż prezentuje się w którejś z pozycji gardé. Kora modelowo sfałdowana w orzech włoski zamienia się w plazmę, a palce bez końca tfjijom w nią ta kławśie. O! Właśnie miałem atak!

Kiedyś, dawno temu, kiedy z Krzyśkiem przemierzaliśmy Tōhoku, wstępując do kawiarni czy knajpki, kupowałem drogi czas na podładowanie sprzętu. Energia była w ciągłym deficycie. Teraz siedzę w kawiarni, która podała mi zimny napój z matchą i bananem (Ach! Banana matcha! Ach!) oraz chłodzi mnie przyjemnie klimą, która jednocześnie potęguje żar w otoczeniu. Kupiłem to za 600 ¥ (18 zł) i nie żałuję! 

Żar w otoczeniu! Dzisiaj wsiąść do pociągu, wejść do muzeum, teatru, sklepu jest przyjemnie, ale przejść obok niego to dramat. Całe ciepło z wszystkich tokijskich wnętrz wypluwane jest na zewnątrz. Generalnie poruszając się po zabudowanym gęsto mieście, przestrzeń odczuwa się jako nieustanne przemieszczanie się między strefami o skrajnie różnych temperaturach. To jakby się co rusz teleportować między Bergen a Teheranem. Nawiasem mówiąc, centrum Tokio leży nieznacznie ponad 35 równoleżnikiem północnym. To ta sama kreska, która na globusie przebiega przez Afganistan, Irak, Iran, Tunezję czy Maroko.

Gorąco! Nie chce mi się stąd wychodzić! Kupiłem sobie więcej czasu za nieco wyższą cenę, zamawiając coś, co wyglądem i smakiem zbliża mnie do domu.



Nie chcę teraz nawet próbować podsumowania tej wyprawy. To tak ogromny zestaw wrażeń i emocji, że będzie się jeszcze długo układał i trawił. Czuję, że muszę dać temu czas. Przecież nie wiem nawet tego, kim wrócę! Moje uczucia są w tej chwili (dosłownie - w tej chwili, jutro może być inaczej) porównywalne do momentu, kiedy osiągnąłem północny kres trasy. Nie ma wewnętrznego wstrząsu. Jest za to we mnie spokojne poczucie satysfakcji, może nawet małej radości, że udało mi się osiągnąć niemal wszystkie cele, jakie przypisałem temu wyjazdowi. 

Oprócz osiągniętych celów są też małe i duże zaskoczenia. Cała ich lista. Teraz po jednym tylko przykładzie.

Z małych mogę wymienić to, że zacząłem personifikować i rozmawiać z porcelanowymi figurkami, rowerem i jednym samochodem. Po powrocie skonsultuję to z lekarzem przed zażyciem recepty.

Dużych zaskoczeń, jak sam nomen omen wskazuje, było dużo. Jednym z nich była waga tych notatek, które wklejałem w sieć. Przed wyjazdem miałem co do tego mieszane uczucia, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że będzie to bezlitosny złodziej czasu. Teraz wiem z całą pewnością, że to był jeden z najważniejszych, udanych wyborów. 
Po pierwsze, gdyby nie ten pamiętnik, olbrzymia część wydarzeń przepadłaby w natłoku innych. Zostałyby jakieś szkielety, ości i widmowe zarysy mieszające się ze sobą. Wystarczy wspomnieć, że w aparacie mam ponad 6 tys. zdjęć i nieznaną mi w tej chwili liczbę filmów.
Po drugie, pisanie pod ciągłą presją czasu, na stojąco, siedząco, leżąco, w przelocie, w poczekalni, w przedsionku toalety publicznej, w pociągu, w  autobusie, w rozerwaniu na kilka miejsc i dni w odniesieniu do jednej notatki daje niezłą szkołę dyscypliny i konsekwencji, o warsztacie nie wspominając.
Po trzecie, wielką radość sprawił mi Wasz, Radiosłuchacze i Telewidzowie, odzew! Nie spodziewałem się tylu komentarzy, ale przede wszystkim bardzo mi miło, że w Waszych wpisach było tyle ciepła i życzliwości! To naprawdę pomaga! Bardzo wszystkim za to wsparcie dziękuję! Przepraszam, że nie odpowiadałem, ale ledwo nadążałem z pisaniem, a właściwie nawet z tym nie nadążałem, bo wiele wspomnień jeszcze siedzi w poczekalni. Po powrocie postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania (czy to jest deklaracja bez pokrycia? Nie wiem!).

Z całego serca dziękuję Gosi i Joli za pomoc w redagowaniu! Bez Waszego udziału, poczekalnia składałaby się dziś z całego niemal kompletu wspominków, o ilości byków nie wspominając! 

Kurcze pieczone w pysk! Zrobiło się tak podsumowywująco, jakbym miał zaraz postawić wielką kropkę, a to jest przecież tylko potężny przecinek.

To jest z pewnością zakręt na drodze. Widzę za nim konkretną topografię, modelowaną przez wyobraźnię i marzenia. Bez nich jednak nie ma podróży, prawda? Trzeba je "tylko" przerobić w fakty. Pojedziemy, zobaczymy!

Jednym z moich pragnień było poznanie ludzi. Mam wrażenie, że w książkach i blogach o Japonii jest mało dla nich miejsca. Owszem, jest dużo kultury i historii, to też są przecież ludzie. Ale brakuje tych żywych ludzi z ulicy, "z podwórka". Starałem się (i nadal będę) pokazać ich na pierwszym planie. Nie wiem, czy mi się to udało, bo konkurencja ze strony japońskiej przyrody była bardzo silna.

Moje dzisiejsze spotkanie "człowieka z ulicy" i dosłownie na ulicy było udzieleniem wywiadu. W Kawagoe, w dzielnicy zabytkowych domów i magazynów handlowych, w sąsiedztwie dzwonnicy miejskiej podszedł do mnie młody dziennikarz i zapytał, czy mówię po japońsku. Mówię! - mówię. Trochę mówię! (bo trochę mówię) - mówię. Dziękuję! - mówi on. A czy mówię po angielsku - pyta znienacka. Mówię! - znowu mówię. Przewraca kartkę w notatniku, z którego czyta mi te pytania i zaczyna czytać po angielsku. Przeprowadza właśnie ankietę dotyczącą preferencji kulinarnych obcokrajowców w Japonii. Zawiesza głos i patrzy na mnie. Hai! - odpowiadam, że kapuję. Wraca do odczytywania. Czy wobec powyższego zgodziłbym się odpowiedzieć na kilka pytań? Oczywiście, że hai! Dziękuję bardzo i przepraszam, że zabieram pański czas (ukłon)! Dai jōbu desu! - zapewniam. Skąd pan jest? Z Polski. Zzzz Poolskiii - zapisane. Czy ma pan japońską restaurację w Polsce? O kurde! Będą wspólnika poszukiwać? - myślę, węsząc niezły biznes do ubicia. Ależ oczywiście, niestety, że nie mam!? - odpowiadam z lekkim znakiem zapytania na końcu, oczekując propozycji kontraktu. Redaktor zapisał jednak i przeszedł do kolejnego pytania. - A co panu najbardziej smakuje w Japonii? Eeee, to chyba nie kontrakt, ale może chociaż czymś poczęstują na koniec... Trudne pytanie! Wiele rzeczy mi smakuje... Ale proszę zapisać okonomiyaki! - może jakiś talon dostanę? Zapisał. A co panu nie smakuje? Nie wiem, nie pamiętam, chyba nie ma takiej potrawy. Zapisane. Dziennikarz złożył notatnik, ukłonił się i podziękował serdecznie za mój czas, po czym natychmiast zapytał, czy może teraz zrobić ze mną pamiątkowe zdjęcie. Noooo pewnie, że tak! - uśmiechnąłem się zdziwiony krótkością wywiadu oraz pozbawiony złudzeń na spółkę i darmowe żarcie. Wtedy zza jego pleców wysunął się tatuś i wyciągnął aparat, po czym strzelił nam fotkę i podziękowali.
Zaraz, zaraz! A moja fotka? Ja też mogę? Pierwszy raz udzielałem wywiadu! Pewnie! Proszę! No i zrobiłem.

Pan dziennikarz-redaktor z dzwonnicą w tle.

Okazało się, że tata zna Wrocław, bo jest dostawcą podzespołów elektronicznych zarówno do Toshiby, jak i LG. Był we Wrocku cztery lata temu, na wiosnę i bardzo mu się podobało. A czemu latorośl wykonuje tę ciężką pracę w upalną bądź co bądź niedzielę? Uczy się języka i odwagi w kontaktach z obcokrajowcami. To zajęcie domowe. Taka zabawa na niedzielne popołudnie. Zatkało mnie! Toż to jest ten dowód teorii o blokadzie językowej Japończyków! Kto przekroczy linię strachu, zaczyna mówić! Baaardzo serdecznie podziękowałem im za tak ważną dla mnie lekcję! Patrzyli na mnie z lekkim zdziwieniem, ale cieszyli się wraz ze mną. Zaprosiłem ich do Wrocławia! Rozeszliśmy się do swoich zajęć.

W sumie mało dzisiaj o Japonii - jak na moment wyjazdu. Ale to pewnie dlatego, że ja stąd wcale nie wyjeżdżam! Zostanę tu jeszcze długo! Być może bardzo długo. Może na zawsze. Tego nie wiem. To tylko prawdopodobne. Na pewno długo tu jeszcze posiedzę. Pokochałem ten kraj i ludzi, więc niby po co miałbym ich opuszczać?! Dobrze mi tu wśród nich. Jest dobrze, kiedy ma się kogo podziwiać. Rośnie w człowieku wiara i poczucie sensu. Bycie tu ma więc sens!

Zostaję! Nie wyjeżdżam!

sobota, 2 sierpnia 2014

Porozmawiajmy o kobietach

Opisując kilka dni temu tragiczną historię 47 roninów, poruszyłem niechcący delikatną materię równowagi płci. Cały świat zna i podziwia honor, waleczność, kodeks i stroje samurajów, utożsamiając je jednak z mężczyznami. Czy to jest sprawiedliwe i słuszne historycznie? Czy były wśród nich waleczne kobiety? Jeśli tak, to jaką rolę odgrywały i jakiej broni używały?

W granicach dostępnego tutaj materiału (czyli Internetu) odnalazłem kilka śladów kobiecej obecności w zbrojnych zakątkach historii Japonii.

Zacznijmy od nazwy kunoichi, która pojawiła się już w komentarzach. Rzeczywiście, jeżeli znak kanji oznaczający kobietę - 女 rozbierzemy na czynniki pierwsze, które są pojedynczymi ruchami pędzla podczas kreślenia, to otrzymamy trzy znaki: く + ノ + 一  czytane odpowiednio "ku" + "no" + "ichi" (ici), pochodzące odpowiednio z trzech funkcjonujących w japońskim alfabetów - hiragany, katakany i kanji (kandzi). Czy rzeczywiście twórcy terminu kunoichi zabawiali się takimi kalamburami? Nie jest to pewne, ale dobrze się sprzedaje! I niech tak zostanie!

Dygresja o równości płci w językach. W języku polskim rzeczownik "człowiek" jest co prawda rodzaju męskiego, ale nie oznacza konkretnej płci. Jest neutralne. Obok niego mamy "kobietę" i "mężczyznę". Jest równowaga i sprawiedliwość. Jednakże w dominujących językach europejskich człowiek i mężczyzna są homonimami (man, Mann, homme, hombre, uomo). Kobieta leksykalnie człowiekiem nie jest! Kto tworzył te podłości? Gdzie były przodkinie prof. Środy i prof. Senyszyn, które dzisiaj, na wzór skandynawski, chcą, aby do dzieci w wieku przedszkolnym zwracać się "bezpłciowo", aby nie narzucać im schematów?!? To oburzające! (to ostatnie :)

Ale emocje na bok. A jak to jest w języku japońskim? Wszak to społeczeństwo o wyraźnych znamionach patriarchalnych, łącznie z rozważanym tu kontekstem militarnym. Ano nie jest wcale źle z tą równością. Znak człowieka to 人 (hito) i nie jest on przypisany żadnej z płci. Jest neutralny. Na określenie mężczyzny służy inny znak 男 (otoko). Znak określający kobietę już wystąpił powyżej. Nie ma w japońskim homonimu łączącego człowieka z mężczyzną. Jest szacunek dla płci pięknej! Płeć piękna - czy wypada dzisiaj jeszcze tak pisać? Czy to już dyskryminacyjny archaizm?

Koniec dygresji. Wracamy do kunoichi, które stało się synonimem kobiety-ninja lub kobiety-szpiega. Kunoichi specjalizowały się w ninjutsu - sztuce walki poświęconej w dużym stopniu strategii, trikom i tajnikom szpiegowania właściwej wojownikom ninja. W przypadku kobiet dochodziła jeszcze sztuka uwodzenia i mydlenia oczu. Dosyć rozbrajający punkt widzenia roli kobiet ninja przedstawiła pani Agnieszka Paś na portalu kobieta.interia.pl, pisząc m.in.: "Trening adeptek ninjutsu, czyli sztuki szpiegostwa i cichego zadawania śmierci, polegał w zasadzie na rozwijaniu wrodzonych umiejętności kobiet...". Pani Agnieszko! Kobieta kobietom?

Kunoichi były i są bohaterkami wielu filmów i komiksów. Ich dzisiejszy stereoptyp posiada baaardzo kuse kimono, za to hojnie wyposażony jest w białą broń, jak również często w zaokrąglenia cielesne.




Ostatnio japońska stacja telewizyjna NHK wyemitowała dwa sezony serialu z czasów Edo o tytule: 妻は,くノ一   ("Tsuma wa, Kunoichi" czyli "Moja żona, kunoichi" lub "Moja żona, kobieta ninja" opowiadającego o związku ekscentrycznego astronoma z piękną kobietą, która okazuje się szpiegiem shogunatu.



Druga obok kunoichi popularna nazwa kobiet walczących to onna bugeisha (kobieta wojownik). 

Onna bugeisha dysponowały przede wszystkim bronią stosowną do samoobrony, szczególnie w pomieszczeniach. Oto przykłady.
Kaiken to nóż o długości od 20 do 25 cm, używany również przez samurajów do walki we wnętrzach. Kobiety nosiły tę broń w rękawie kimona, aby użyć do samoobrony lub do rytualnego samobójstwa przez przecięcie tętnicy szyjnej.

Kaiken ze znakiem rodzinnym.


Naginata to broń podobna trochę do dzidy.


Pamiętacie, z czego składa się dzida bojowa? Z przeddzidzia, śróddzidzia i zadzidzia dzidy bojowej, które fraktalnie dzielą się na dalsze nieskończone ilość składników. Cała naginata mierzy średnio ok. 2 m. Jej przeddzidzie to żeleźce (fuj! co za słowiszcze!?!) o kształcie japońskiego miecza, którym można zarówno ciąć, jak i kłuć. Śróddzidzie i zadzidzie naginaty jest proste i składa się z jednej drewnianej pały, zwanej formalnie drzewcem. 

Tak wygląda współczesna wersja treningowa naginaty.

Ta broń wydaje się najbardziej skuteczna do celów obronnych, które były priorytetem treningowym kobiet. Nadająca się do cięcia i kłucia była uniwersalna. Długość pozwalała wprawionej w używaniu naginaty kobiecie utrzymywać napastnika dysponującego kataną (mieczem) w bezpiecznym dystansie, techniką rekompensując siłę, której przewaga była po stronie męskiej wersji samuraja. Ponoć w okresie Edo powstało wiele szkół samoobrony przeznaczonych dla kobiet. Podaje to kilka źródeł, w których ten temat znalazłem. Zastanawia mnie jednak, dlaczego rozkwit tej sztuki samoobrony miałby nastąpić akurat w okresie długotrwałego pokoju. Jestem skłonny raczej przyjąć, że tę sztukę samoobrony popularyzowano znacznie wcześniej w burzliwych czasach okresów Kamakura, Muromachi czy Sengoku, kiedy większość facetów krążyła po bitewnych polach, a kobiety pozostawione z dziećmi na pastwę rzezimieszków musiały własnymi rękami (zaopatrzonymi w drzewce i żeleźce) bronić domów. Wskazują na to pośrednio życiorysy dwóch na wpół mitycznych postaci Hangaku Gozen i Tomoe Gozen, których bitewne wyczyny datowane są na XII i XIII wiek. 

Pierwsza z pań pojawia się w Azuma Kagami, średniowiecznej kronice, której zarzuca się wiele nieścisłości i mitologizowania. Według kroniki dowodząc 3 tys. wojowników, broniła fortu Torisakayama i zraniona strzałą została pojmana oraz przewieziona do Kamakury, w której rezydował shogun. Tam jej powabne oczęta zetknęły się z groźnym spojrzeniem samuraja Asari Yoshitō i cóż... To była jej nasilniejsza broń, a jego wejrzenie stopniało jak lody w lipcu. Żyli długo i szczęśliwie i mieli kochaną córeczkę.

Druga z nich wymieniona jest w Heike Monogatari, epickiej opowieści powstałej z pracy wielu autorów.Tu też było piękno, długie włosy i jasna skóra. Ale żartów nie było! Pani Tomoe w bitwie pod Awazu, wkurzona do wrzenia ze względu na marne szanse swojego wojska, rzuciła się na siły wroga, wybrała na oko najsilniejszego z samurajów, zaatakowała, strąciła go z wierzchowca i skróciła o głowę. Nerwowa była. Niestety jej strona poniosła klęskę. Mówi się, że Tomoe została w końcu pokonana przez samuraja Wada Yoshimori. Czym rzuciła w oprawcę pokonana Tomoe? Rzuciła spojrzeniem jak Kot w "Shreku" i wkrótce było po ślubie!

Tak kończyły w czasach zasnutych mgłą legend słynne onna bugeisha.

Moje niezbyt głębokie studia doprowadziły do jeszcze jednego znanego przypadku z czasów znacznie późniejszych. Chodzi o panią Nakano Takeko, która brała udział w bitwie pod Aizu w 1868 roku jako dowodząca niewielkim żeńskim oddziałem. Ze względu na brak zgody męskiej części armii na oficjalne wcielenie kobiet do armii panie brały udział w bitwie trochę jakby z boku, niezależnie, jakby ich nie było. Dyskryminacja. Walczyły jednak dzielnie, a pani Nakano była mistrzynią naginaty. Niestety jak jej obie słynne poprzedniczki walczyła u boku niewłaściwej strony, przeciw dobrze i nowocześnie uzbrojonym siłom cesarskim. Jej mistrzostwo w używaniu naginaty na nic się zdało w starciu z kulami przeciwnika. Otrzymała strzał w klatkę piersiową i było po walce. Zbyt dumna, aby pozwolić wrogowi wziąć swoją głowę jako trofeum, poprosiła swoją siostrę o ścięcie i pochowanie głowy. Wiemy z poprzednich rozważań o powinnościach, że siostra nie mogła odmówić. Pochowała ją w świątyni Hōkai-ji.

W tym miejscu wypada zastanowić się nad zasadnością twierdzenia, że onna bugeisha były członkiniami klasy samurajów i walczyły obok nich jak równy z równym. Z taką opinią spotkałem się w niektórych artykułach. Powyższy epizod, najlepiej udokumentowany z wszystkich przytoczonych, pokazuje ewidentnie, że było to niemożliwe. Samuraje byli kastą funkcjonującą w społeczeństwie o niezwykle sztywnej hierarchii. Służyli panom daimyō i utrzymywani przez nich (później przez shogunat) przez wypłatę renty liczonej w koku. Jeśli ktoś znalazłby dokument potwierdzający wypłatę koku za pełnienie funkcji samuraja kobiecie, byłby to dowód, że się mylę. W tej ostro zakreślonej strukturze społecznej każdy miał jasno określone miejsce, a przemieszczanie się w niej było praktycznie niemożliwe. Miejscem kobiet z pewnością nie była kasta samurajska, a Japończycy nie są skłonni do łamania struktury społecznej z romantycznych pobudek. Myślę, że nazwę kobieta-samuraj należy traktować umownie, jako rzadkie przypadki udziału kobiet w wojnach. 

C.b.d.o. :)))