środa, 30 lipca 2014

Sengaku-ji - mała świątynia z wielkim dramatem i morzem trupów z honorem

Sengaku-ji miała w życiu zmienne szczęście. Zaczęło się bardzo dobrze, bo narodziła się w 1612 roku z woli samego Tokugawy Ieyasu - pierwszego shoguna ery Edo. Miejsce narodzin - bardzo prestiżowe - obok zamku Edo (czyli okolice dzisiejszego pałacu cesarskiego). Przyczyna - wzmocnienie znaczenia buddyzmu, a w tym przypadku buddyjskiej szkoły Soto Zen jako przeciwwagi dla rugowanego w tym samym czasie katolicyzmu. Interesujące jest, że Ieyasu postrzegał religię katolicką jako czynnik mocno destabilizujący kraj i chyba się nie mylił, skoro jego ród, żelazną ręką co prawda, rządził Japonią przez ponad 250 lat pokoju. Należało pogonić Hiszpanów (jednych za granicę, innych do nieba, przepraszam - piekła) i korzystać z usług Holendrów. Oczywiście operacje na religii były jednym z wielu czynników stabilizujących ówczesną Japonię. 

Brama świątyni od strony dziedzińca - jedyne ujęcie, którego nie szpeci otoczenie.

Czy świątynia może marzyć o lepszym momencie narodzin? Chyba nie, ale w życiu trzeba mieć też trochę szczęścia (któremu, co jasne, trzeba pomagać). Tego, w trzydziestym roku jej życia, zabrakło. Doszczętnie spłonęła, a decyzja o jej odbudowie wiązała się jednocześnie z przeniesieniem miejsca zamieszkania do obecnej lokalizacji - na przedmieścia Edo w kierunku na Kyoto. Na brak prestiżu wciąż nie musiała narzekać. Uważana była za trzecią co do znaczenia świątynię Soto Zen, po Eihei-ji i Soji-ji, a w jej wnętrzach studiowało naraz nawet do 200 mnichów. 

Dzisiaj leży w dzielnicy Takanawa i klaustrofobicznie wciśnięta jest między współczesną byle jaką architekturę. 
Pierwsza brama do świątyni w ohydnym towarzystwie

W porównaniu do wielu reprezentacyjnych zabytkowych obiektów sakralnych, z których w samym Tokio można za przykład podać shintoistyczną Meiji-jingu bajecznie położoną w parku Yoyogi czy buddyjską Senso-ji z uroczą aleją handlową Nakamise, wielką pagodą i towarzyszącą jej shintoistyczną Asakusa-jinja, jest Sengaku-ji ich ubogim, skarlałym krewnym. 

Druga brama świątynna, tu już trochę ładniej, chociaż tło... chotto...

I być może stałaby tu w Takanawie zapomniana pośród betonowego sąsiedztwa, gdyby nie wydarzenia z początku XVIII w., które wkrótce miały się stać narodową legendą, tematem sztuk teatralnych, a znacznie później kanwą wielu filmów.


Skromny budynek Sengaku-ji.

Żeby lepiej zrozumieć motywację bohaterów wydarzeń, należy rozważyć kilka fundamentalnych dla Japończyków zasad moralnych, które wartościują powinności między nimi, począwszy od stosunku obywatela do cesarza, a na relacjach rodzinnych skończywszy. W różnych opracowaniach podaje się odbiegające od siebie interpretacje tych zasad, zapewne dlatego, że są to absolutnie japońskie cechy (część z nich współdzielona jest z kulturą chińską), które ciężko jest przełożyć na grunt moralności zachodniej. Ja w dużym stopniu opieram się na opisie Ruth Benedict, zawartym w jej "Chryzantemie i mieczu", dokładając do tego własne definicje.
Boczne ujęcie budynku głównego z pomnikiem Sawaki Kodo Roshi - XX-wiecznego mistrza Zen.

Każdy Japończyk w momencie narodzin, mimo że jeszcze tego nie wie, zostaje obciążony nigdy niespłacalnym brzemieniem wdzięczności zwanym "on". Jest wdzięczny rodzicom, że powołali go na świat i że w niedalekiej przyszłości dadzą mu opiekę i wychowanie, choćby nawet jakość tej opieki i wychowania nie dawały rodzicom zbyt wysokich not (oya on). Jest wdzięczny cesarzowi za to, że urodził się Japończykiem i ma zaszczyt prowadzenia życia pod patronatem jego wysokości (ko on). W przyszłości kolejne "on" będą onego obciążały, czy tego chce, czy nie w relacjach szkolnych i służbowych (shino on). Co więc istotne - "on" nakłada się samo, bez jakiejkolwiek woli przyjmującego brzemię. Jest jak grzech pierworodny w naszej kulturze. Jak nieusuwalny stygmat. Nie chcąc być wykluczonym ze społeczeństwa, Japończyk musi "on" zaaprobować, wytwarzając w sobie jednocześnie poczucie długu, zwane "gimu". Jak wynika z powyższego opisu "on", dług ten powinien być permanentnie spłacany, ale nigdy się nie spłaci. Należy spłacać "gimu" wobec cesarza (chu), będąc bezgranicznie oddanym sprawom ojczyzny i hierarchii w niej panującej. Należy spłacać "gimu" wobec rodziców (ko), okazując im szacunek, wdzięczność i opiekę, kiedy przyjdzie na nią czas. Spłaca się też "gimu" wobec nauczycieli i przełożonych (nimmu) przez poświęcanie się nauce i pracy i przez absolutną lojalność wobec instytucji szkoły i zakładu pracy. Warto wspomnieć za Ruth Benedict, że w odróżnieniu od modelu pruskiego, gdzie cesarz, ojciec czy przełożony mieli nad Prusakiem, Niemcem czy Austriakiem nieograniczoną władzę o charakterze autorytarnym, a nawet dyktatorskim, co prowadziło do strasznych okaleczeń psychicznych, a w konsekwencji (to już za Alice Miller) do I i II WŚ, model japoński nakłada na osoby stojące wyżej w hierarchii postawę patriarchalną, powierniczą i opiekuńczą, co wyrównuje bilans wkładu własnego i korzyści po obu stronach. Dzięki temu system jest stabilny i trwa do dziś przez całe wieki. Daję z siebie absolutnie wszystko, ale w zamian mam szacunek, opiekę i bezpieczeństwo.

Żeby nie było za prosto, jest jeszcze inna kategoria długu. Wyodrębniono ją ze względu na jej spłacalność. Nazywa się "giri" i... dzieli się na kolejne kategorie. 

Przerwa! Kto przysypia, niech zaparzy sobie kawy czy zatańczy, czy coś tam innego. Ja też się napiję. :)

(Trwa przerwa)

"Giri" dzieli się na skierowane na zewnątrz, nazwę je w skrócie "zewnętrznym giri" oraz na skierowane do wnętrza - "wewnętrzne giri". Pamiętamy, że obie kategorie są spłacalne, co oznacza, że TRZEBA je spłacić, żeby zachować twarz. Kto nie spłaca, najczęściej w wigilię Nowego Roku znajdowany jest z nożem w brzuchu i listem pożegnalnym. Tak, tak, ten obyczaj trwa do dzisiaj, choć narzędzia się zmieniły. Zewnętrzne giri pochodzi z długów wyrażonych konkretami (pieniądze, przysługa, załatwienie pracy czy nawet poczęstunek kanapką) otrzymanymi od innych. Giri wewnętrzne jest groźną kategorią, porównywalną do vendetty, bo chodzi w nim o oczyszczenie własnego lub rodzinnego imienia z obelgi, obrazy, znieważenia, niesłusznej oceny itp. Czujemy, czym to pachnie, prawda? Tu nie ma waluty, którą można by łatwo wyrazić wartością. Tu się łapie za katanę czy inne straszne narzędzie i się reza!

Ponieważ zaraz będziemy sobie opowiadać o losach samurajów, nie można zapomnieć, że obok wyżej opisanych moralnych imperatywów stał kodeks bushido, w którym jednym z naczelnych nakazów była lojalność i wierność wobec feudalnego pana, bez którego, nawiasem mówiąc, nie było papu w samurajskim brzuszku.

Przejdźmy zatem do scenariusza, który jest w pełni potwierdzony historycznie, poza kilkoma symbolami, bez których trudniej wytworzyć kult i popyt na pielgrzymki. 

Był rok 1701. Dwaj panowie feudalni rezydujący w Edo - pan Asano i pan Kamei, w związku z nadchodzącą wizytą wysłanników cesarskich z Kioto zostali wybrani przez realną władzę Japonii, czyli shogunat, jako odpowiedzialni za dobre samopoczucie gości. Obaj odpowiedzialni panowie mieli zasięgnąć instrukcji o właściwej etykiecie dworskiej od ważnej osobistości w hierarchii shogunatu Tokugawów - pana Kiry (dla nazwisk w celu jasności opisu używam skróconych wersji). Pan Kira, jak na wysoko postawioną figurę przystało, był dupkiem i arogantem. Są też pogłoski, że był skorumpowanym dupkiem i arogantem. Tak czy inak, w czasie spotkania Kira z braku wkupnego, a może z czystej przyjemności, zaczął obrażać obu panów. Pan Asano znosił to cierpliwie, ale pan Kamei, w którym zagotowało się wewnętrzne giri, brał się do rezanki. Na szczęście dla niego, jego doradcy byli szybsi i pośpieszyli z wręczeniem Kirze pokaźnego brzęczącego trzosu. Od tej chwili arogancki dupek stał się wobec Kamei rozpieszczającym wnusia dziadkiem. Nie dotyczyło to niestety pana Asano, który bądź to nie miał odpowiednio przygotowanych towarzyszy, albo było to poniżej jego godności. Dla podtrzymania rycerskiego piękna tej historii przyjmuję drugą wersję. Żółć Kiry popłynęła strumieniem w kierunku Asano, a że wciąż nie było właściwej reakcji, Kira nazwał go w końcu "wiejskim prostakiem bez manier". Nie trzeba przygotowanym poprzednimi akapitami słuchaczom wyjaśniać, że stoicki do tej pory jak Seneka pan Asano zaczął zachowywać się jak czajnik, któremu odskoczyła pokrywka. W środku wrzało wewnętrzne giri! Jednak na zewnątrz jego osoby czuwało opanowane on i gimu wobec shoguna! Nie wolno! - oświadczało stanowczo. W zamku shoguna? W Sosnowej Galerii, głównym korytarzu, będącym tuż obok sali, w której regularnie obradował shogun? Nie wolno! Zakazane pod groźbą śmierci! Pan Asano przez ułamek sekundy stanął wobec nierozwiązywalnego konfliktu pomiędzy różnymi składnikami etyki japońskiej, konfliktu, którego obfitość w ówczesnym życiu stała się tematem wielu dramatów scenicznych, literackich, a potem filmowych i komiksowych. Tak jak w naszym zachodnim świecie nieśmiertelnym tematem moralnym jest "sam ja jeden sprawiedliwy przeciw im wszystkim błądzącym", tak w Japonii tematem nr jeden jest człowiek w kleszczach skonfliktowanych w danej sytuacji imperatywów moralnych. U pana Asano proces wyboru trwał krócej niż postawienie jednej literki w tym tekście. Wyciągnął sztylet, jako że katana była nieskuteczna we wnętrzach, i ciął Kirę na ukos przez czoło i ramię. Zamachnął się drugi raz, ale przydzwonił w słup i na tym akcja się skończyła, bo dopadli go strażnicy. Kira zalał się krwią, ale żył! Nieszczęsnego, bo nie zdążył oczyścić swojego imienia, natychmiast aresztowano i jeszcze tego samego dnia nałożono na niego karę seppuku, którego dokonać miał w ogrodzie rezydencji innego pana feudalnego. To miejsce wykonania seppuku również był obrazą dla Asano. Ponadto w sytuacji zajścia z bronią w pałacu shoguna obie strony powinny ponieść karę. Kira jednak, jak każdy skorumpowany i wysoko postawiony dupek, miał szerokie i mocne plecy. Nie wyznaczono mu żadnej kary. Asano jeszcze tego samego dnia odebrał sobie życie, jego majątek został skonfiskowany, jego rodzina pozbawiona praw należnym daymiō, a wierni samuraje zostali bezrobotni, zmieniając nazwę na roninów. Asano został pochowany w świątyni Sengaku-ji.

W tle grób Asano Takuminokami Naganori - pana feudalnego 47 roninów.

Z grupy ponad trzystu roninów, którzy skazani zostali na farmerkę, rzemiosło lub inne uwłaczające metody zarobku, bo nikt nie miał prawa zatrudnić samuraja, którego pan dokonał tak haniebnego czynu i poniósł tak haniebną śmierć, czterdziestu siedmiu, w tym ich przywódca Ōishi Kuranosuke Yoshio, czuło, że muszą spłacić gimu wobec swojego pana. Zawiązali spisek mający na celu pozbawienie Kiry życia. Wymagało to jednak sprytnej konspiracji, ponieważ jak każdy skorum... Kira obstawił się szczelnie strażą, wiedząc (przynajmniej teoretycznie), jak działa kodeks i co w związku z tym mu grozi. Ako Gishi, bo taką nazwę nadano lojalnej grupie wojowników, przyjęli więc taktykę przeczekania i uśpienia czujności przeciwnika, który regularnie słał szpiegów za nimi. Rozproszyli się, przyjmując role handlarzy lub mnichów. Jedynie Ōishi stoczył się moralnie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca w oczekiwaniu na zemstę. Pił na umór, uczęszczał pilnie do burdeli, włóczył się po ulicach. Może to była tylko gra, kto wie? Z pewnością był w tym dobry! Któregoś dnia, kiedy leżał nieprzytomny na ulicy, a przechodnie się z niego śmiali podszedł do niego człowiek z Satsumy, który go znieważył, kopiąc w twarz i plując, nie mogąc znieść widoku byłego samuraja, który zamiast bronić honoru swego pana, nurza się w alkoholu i błocie. Zapamiętajmy ten incydent, bo on jeszcze za jakieś 100 stron powróci.
W tym okresie oczekiwania na dobrą okazję Ako Gishi wymieniali ze sobą dużo listów, z których wiele zachowało się do dzisiaj, jak deklaracja przystąpienia czy opis stanu zdrowia kompanów spisany przez Ōishi. Wiele z nich wystawionych jest w Izbie Pamięci Ako Gishi przy świątyni. Niestety nie wolno fotografować.
Pijany czy nie, Ōishi dalej działał metodycznie. Rozwiódł się ze swoją żoną, aby nie wyrządzono jej w przyszłości szkody z jego powodu i odesłał ją z dwójką małych dzieci do domu jej rodziców. Najstarszemu z dzieci o imieniu Chikara zostawił możliwość wyboru: odejść z matką lub zostać przy ojcu i walczyć. Chikara wybrał to drugie i po niedługim czasie już nie żył.

Wreszcie Kira pękł. Wszystkie raporty szpiegowskie potwierdzały, że Ako Gishi to zgraja wykolejeńców i nieudaczników, a łącznie biorąc - ludzi bez honoru. Utrzymywanie straży kosztowało go majątek. W końcu zwolnił straże. Ako Gishi skupili się na dokładnym rozpoznaniu układu rezydencji Kiry, wnikając do wnętrza jako kupcy lub rzemieślnicy. Jeden z nich posunął się nawet do poślubienia córki budowniczego rezydencji, aby uzyskać dostęp do planów. Pozostali przemycali broń z prowincji do Edo.

Po dwóch latach od śmierci Asano wreszcie byli gotowi przystąpić do akcji. 14 grudnia 1702 roku nad ranem zaatakowali rezydencję Kiry, dzieląc się na dwie grupy. Jedną, frontową, dowodził Ōishi. Drugą, atakującą od zaplecza, jego syn Chikara. Miał wtedy15 lat! 
Najpierw zdjęli i związali strażników, a potem Ōishi nakazał iść do domów sąsiedzkich i powiadomić, w jakim celu tu przybyli i że nikomu poza Kirą nie stanie się krzywda. Sąsiedzi przyjęli to zapewne cichymi oklaskami. Na dachu rezydencji ustawiono łuczników na wypadek, gdyby ktoś ze środka próbował uciekać. Wtedy uderzono w bęben jako znak dla drugiej grupy i wszyscy z dwóch stron wkroczyli do budynku. Grupka strażników, którzy spali na zapleczu, została szybko pokonana, a tych, którzy wybiegli na zewnątrz wzywać posiłki, zdjęli łucznicy z dachu. Walka skończyła się szybko. Śmierć poniosło 16 ludzi Kiry, ale po samym gospodarzu ślad zaginął. Ako Gishi sprawdzali poszczególne pomieszczenia bez skutku. Ōishi w desperacji położył dłoń na futonie Kiry i poczuł ciepło, co kazało im wzmóc poszukiwania, bo ich cel był z pewnością wewnątrz. W końcu znaleziono ukryte przejście do drewutni, z której poleciały metalowe dyski używane przez ninja i wybiegło jeszcze dwóch strażników. Zostali natychmiast zabici, a po wkroczeniu do drewutni znaleziono jeszcze jednego człowieka, który wyglądał na jakiegoś skorumpowanego i aroganckiego dupka. No tak, ale takich jest wielu! Jak rozpoznać Kirę? Po bliznach, panowie! Sprawdzili. Na czole i ramieniu były wyraźne ślady po cięciach. 
Ōishi upadł na kolana, oddając należną cześć wyższemu rangą, oświadczając, kim są on i jego ludzie i prosząc, aby sam odebrał sobie życie jak prawdziwy samuraj, a on chętnie odegra rolę kaishakunin, czyli asystenta ścinającego głowę. Jednakże Kiro, ponieważ był, jakim go tu opisujemy od jakiegoś czasu, trząsł się jedynie i coś mamrotał. Zniechęcony Ōishi nakazał go pochylić i zręcznym ruchem noża odjął mu górną część ciała. Zawinęli głowę w worek, pogasili światła, aby nie doszło do pożaru i wymaszerowali zaprezentować trofeum przy grobie swojego pana. Po drodze jeden z nich - Terasaka Kichiemon został odesłany do Ako, aby donieść o dokonanej zemście. Przeżył jako jedyny z nich.

Po przyjściu do świątyni obmyli głowę Kiry w studni, która do dziś znajduje się z boku dziedzińca głównego,

Studnia do mycia głowy.

a potem położyli głowę i sztylet przed grobem swojego pana. Pomodlili się, oddali wszystkie pieniądze kapłanom świątyni, aby ich godnie pochowano po wszystkim, podzielili się na cztery grupy i oddali pod straż u czterech rożnych daimyō. Spłacili swoje gimu, a Asano pośmiertnie uwolnili z długu wewnętrznego giri.

Grób Ōishi Kuranosuke Yoshio - przywódcy roninów.

Po głowę wkrótce zgłosiło się do świątyni dwóch bliskich Kiry i kapłani wydali im towar za pokwitowaniem. Oryginał kwitu oglądałem na własne oczy, nic nie rozumiejąc, ale czując olbrzymią wagę historyczną tego dokumentu.

Pomnik Ōishi przy bramie świątynnej.

Shogun miał zgryz z wydaniem wyroku, ponieważ z jednej strony Ako Gishi wypełnili kodeks moralny, broniąc dobrego imienia swego pana, z drugiej strony zaś naruszyli poważnie przepisy prawa. Wyjściem z tego impasu stało się zezwolenie shoguna na honorową rytualną śmierć przez seppuku. Każdy z 46 skazanych mógł odejść z tego świata z honorem. Ich groby znajdują się dziś tuż obok grobu ich feudalnego pana, a sława ich czynu obiegła cały świat. Najmłodszy Chikara miał w chwili śmierci ledwo ukończone 16 lat.

Grób Chikary, najstarszego syna Ōishi.

Czy koło honoru i długu się zamknęło? Jeszcze niezupełnie. Pamiętacie incydent z kopaniem w twarz i pluciem na pijanego Ōishi? Facet z Satsumy? Oczywiście dowiedział się, jak cała Japonia o zemście Ako Gishi, przybył na grób Ōishi, padł na kolana i błagał o przebaczenie za swoje zachowanie i pomyłkę w ocenie samuraja. Czy coś jeszcze mógł zrobić, aby spłacić wewnętrzne giri? Tak, dobrze zgadujecie! Wyjął nóż i rozpłatał sobie brzuch. Leży dziś obok tego, którego znieważył. Ale nie było innej drogi do oczyszczenia swojego imienia.

Na tym zdjęciu i dwóch następnych - groby bohaterskich roninów.

Cmentarzyk, na którym pochowani są wszyscy bohaterowie tej historii, poza Kirą naturalnie, jest miniaturowy jak cała świątynia. Ciężko objąć całość jakimś ciekawym kadrem, szczególnie przy ostrym świetle popołudnia. 


Znajdują się na nim również dwa groby symboliczne. Jeden dotyczy odesłanego do Ako Terasaki, który, jak wiadomo, uniknął wyroku (ponoć shogun mu wybaczył ze względu na młody wiek - jak młody? nie wiem) i dożył wieku 87 lat. Drugim jest Kayano Sanpei, który nie mógł wejść w skład Ako Gishi, ponieważ rodzina mu tego zabroniła. Nie mógł pogodzić konfliktu między lojalnością wobec rodziny a honorem przyłączenia się do grupy, więc popełnił samobójstwo w tradycyjny sposób.

Przed zakończeniem jeszcze ziarno mitologii. Oto śliwa i kamień, które przyjęły na siebie krew pana Asano podczas jego samobójczej śmierci w ogrodzie pana Tamury.


Trup się słał gęsto w tej opowieści. Ja też gęsto i często zastanawiam się, dlaczego w Japonii, która jest jednym z najlepiej zorganizowanych krajów świata, jednym z najbogatszych i najbezpieczniejszych, gdzie średnia długość życia bije resztę peletonu na głowę, tak wysoka jest liczba samobójstw. Myślę, że po tej notatce mogę wewnętrznie pogodzić te dwa pozornie sprzeczne obrazy. Samobójstwo w Japonii ma zupełnie inny wymiar kulturowy od tego, który znamy z Zachodu. O ile tam, u nas, jest desperacką ucieczką, obciążoną niewybaczalnym grzechem, o tyle tu może być honorowym wyjściem, które pozwala zachować twarz swoją, jak i rodziny, w sytuacji, kiedy nie ma innego sposobu na spłatę moralnych długów.

wtorek, 29 lipca 2014

Łapanie "języka" i jego skutki

Cofnę się wstecz i spojrzę z powrotem za siebie do tyłu. Nie wiem, jak to działa, ale wykonując wszystkie czynności z pierwszego zdania, znajduję się z powrotem w dniu 14.07, jadąc z Niikappu do Mukawy. Tak czy inaczej, trasa w tej przeszłości jest powrotna. Można się w tym pogubić. W obu miejscach już byłem, zanim wylądowałem w szpitalu, szukając w sobie cykora i udając nienadającego się do dalszej jazdy rowerem. 

Dlaczego akurat ta data i to miejsce? Bo obiecałem komuś, że dzisiaj to opiszę. Ale po kolei.

Kiedy odstawiłem wysłużoną Kurumę, ponownie podjąłem współpracę z lekko urażonym Karoszem. Potem przespałem się w piaskownicy na kempingu w Niikappu.


Ranek, jak większość z nich tutaj, był piękny i z lekką ostrożnością ze względu na staw lewokolanowy wyruszyliśmy w sześćdziesięciokilometrową podróż.

Gdzieś po drodze trafiliśmy na uroczą stację kolejową i postanowiliśmy popasać oraz z budki telefonicznej wykonać skazane na porażkę negocjacje z liniami lotniczymi na przewóz rumaka do Polski. Kit im w oko, ale ostatecznie z pomocą Gosi po kilku dniach załatwiliśmy temat. Nawet nie wymienię nazwy tych niemieckich linii.


Stacyjka o nazwie własnej Atsuga była bardzo klimatyczna. Czysta. Niestety przez godzinę naszego pobytu nieużyta przez żaden pociąg ani człowiek. (np)


Pogapiliśmy się trochę na siebie i trochę na tory, które zapraszająco, choć bez skutku, wyginały się w obie strony. Westchnęliśmy nostalgicznie i pożegnaliśmy się.

Nadmorska szosa, podobnie jak tory, wiła się wdzięcznie w poziomie i pionie, otwierając co rusz zachęcające do podróży krajobrazy.


Kolejny z odpoczynków, które za względu na kolano założyłem co 10 km, wypadł przy równie jak stacja kolejowa osamotnionym przystanku autobusowym.


W malutkiej budce na ewentualnych podróżnych czekały stęsknione poduszki i parasolki na wypadek, gdyby przypałętał się niespodziewany deszcz. Tu również przez pół godziny nic się nie wydarzyło.


Pojechaliśmy dalej przez krainę koni i tu też należało zauważyć, że wszystko wykonione. Rezydenci widać na wakacjach.




Dojechaliśmy do Mukawy, która prezentowała się schludnie, aczkolwiek była jakby wyludniona.


Zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, 


w którym zamówiłem zestaw z plackiem jajeczno-warzywnym na ryżu z udziałem surówki i miso.


Dalej już został nieduży dystans do kempingu, który słuchacze mogą pamiętać z pięknych lilii nad jeziorem i stukaczo-łapacza insektów na ryby.


Po drodze jeszcze minęliśmy miniaturę przybytku sakralnego, który może być dobrą odpowiedzią na pytanie dotyczące obecności na Hokkaido jakichkolwiek świątyń. 


Otóż zapewne ze względu na późne osadnictwo Japończyków na wyspie, przynajmniej w części, którą zdążyłem zwiedzić, nie było reprezentacyjnych obiektów. Jedynie małe, nieodznaczające się niczym szczególnym świątynki. Muszę dodać, że nie rozglądałem się specjalnie za świątyniami na Hokkaido, bo w odróżnieniu od Honsiu, celem było tu przede wszystkim obcowanie z cudami natury. Stąd też brak zdjęć i opisów.

Na kemping, mając w dżipsiaku zapisane trasy, trafiłem bez żadnych problemów. A tu czekała niespodzianka. W odróżnieniu od pierwszego pobytu, kiedy byłem sam, zastałem nad jeziorem całą dużą grupę młodych ludzi biegających z siatkami na owady. Latali po łące i pobliskich krzakach z okrzykami, machając siatkami na wszystkie strony. Odstawiłem Karosza na stronę i poszedłem szukać zarządcy kempingu. Nikogo w recepcji nie było. W katalogu miałem telefon kontaktowy, ale jak tu dogadać się po japońsku przez telefon z miejsca, w którym nie ma budki telefonicznej?
Spać na wydrę? 
Kiedy wróciłem do roweru, przyglądał się mu jeden z chłopaków z grupy. Na mój widok nie uciekł. Dobry znak do złapania "języka", jak mówili w "Stawce większej niż życie". Podoba się? - zagadałem. Duży jest - uśmiechnął się i ukłonił. Dużo przejechał. A tego administratora tu nie widziałeś? - zacząłem grę na wykorzystanie "języka". Nie ma nikogo - potwierdził to, co już wiedziałem. Mam tu numer telefonu, ale nie mam jak zadzwonić. Masz telefon? Jasne! Mam! A zadzwonisz w moim imieniu? - i pokazałem mu opis kempingu z telefonami. Wyciągnął smartfona, a w tym czasie podeszły dwie dziewczyny. Zaczęli obradować nad tym, jak mi pomóc, bo mimo że z naszego punktu widzenia wykonanie telefonu w sprawie rezerwacji miejsca na półdzikim kempingu to prosta sprawa, w Japonii zalicza się do tematów podlegających długiej naradzie. Coś tam uzgodnili, po czym młody wybrał numer i jakieś pięć minut z kimś rozmawiał. Pozostałe osoby (poza tu piszącym) kiwały ze zrozumieniem i wsparciem głowami, czasem dodając do tego grymas zdziwienia, a kiedy indziej radości. Po zakończeniu negocjacji młody powiedział - Możesz się rozbić. I co? To wszystko? - spytałem. Tak. On nie przyjedzie. Możesz się rozbić. A zapłata? Nie wiem. Możesz się rozbić. - tu uśmiech i lekki ukłon głową komunikujący, że to wszystko w sprawie. Haha! No to fajnie i dziękuję! - odeśmiałem się lekko zdziwiony - A co się należy za rozmowę? Nic. Mam darmowe minuty - i znowu wszyscy się uśmiechnęli.
Potem myślałem, że rozejdą się do swoich polowań, ale stali nadal i chcieli najwyraźniej porozmawiać. No i porozmawialiśmy. Ponad godzinę. Bo ich zajęcia szkolne, jak się okazało, już się skończyły i tyle czekali na przyjazd jakiegoś samochodu. Okazało się, że są studentami biologii, a ten obszar jest bardzo bogaty w motyle i ćmy. Pokazali mi złapane okazy. Rzeczywiście były imponujące. Popytałem ich o angielski, bo cieniutko z tym było. Dosłownie kilka słów. Mówię im - Uczycie się wszyscy, tak? Tak. Jak długo? Zaczęli kalkulować i wyszło, że będzie już z osiem lat. No to co jest, że nic z tego nie ma? Nie potrafili powiedzieć. Nie wchodzi po prostu. 
Wszyscy byli z wyspy i uczą się w Tomakomai. Czy podróżowali gdzieś? Nie. Opowiedziałem im o Polsce i Europie. Co dokładnie im powiedziałem i co z tego zrozumieli, nie wiem. Mój japoński wciąż mnie zaskakuje, więc słowa płyną, a efekt jest nie do końca przewidywalny. Jedno wiem - byli bardzo zaaferowani, ciekawi i chętni do opowiadania o sobie. Było w tym coś sympatycznie dziecięcego. Mimo że jak wszystkie spotkania w drodze, to też trwało bardzo krótko, to wspominam je jako jedno z cieplejszych. Po przyjeździe busa zaczęliśmy pożegnanie i oczywiście porobiliśmy foty, wymieniając mejle. Zaprosiłem ich do zajrzenia na blog i podziałało. Jedna z dziewczyn - Misato przejęła się angielskim i pisze mi mejle w języku mieszanym, a jej komentarze są pod kilkoma wpisami. Kolejna miła przygoda z pięknymi ludźmi. Oto moi znajomi z Mukawy.


To im obiecałem, że wystąpią dzisiaj w polskiej telewizji. :)))

Dobranoc!

poniedziałek, 28 lipca 2014

Jak gawron w gnat - appendix

Wróciłem z Yoyogi do mojej okolicy i w ulubionej od trzech dni izakaya (knajpce) przymierzyłem się do okonomiyaki.



Mało nie pękłem, zżerając go niczym ta rdza to stare żelastwo.

W odpowiedzi na komentarz Pantery (zdrówka, Pantero!) i Rafała chcę dodać, że nie czuję się wyobcowany wśród tych pięknych ludzi. Cwałując wzdłuż i wszerz po Tokio, szukam tych kontaktów wzrokowych i kłaniam się z uśmiechem wszystkim i wszędzie. Za każdym dosłownie razem dostaję pozytywny odzew. To jakiś paradoks jest, ale otacza mnie nieustająca życzliwość! A może ja zapadłem na jakąś szajbę na punkcie Japończyków. Może ja leczenia wymagam. No i niech tak sobie zostanie. Oby nie znalazł się na to jakiś doktór!

Piękni ludzie? Dzisiaj byłem w Yasukuni shrine i muzeum Yushukan, w miejscu trędowatym, skażonym japońskim nacjonalizmem. Dzięki temu, że wcześniej przygotowała mnie do tej wizyty Ruth Benedict, zniosłem to i wyszedłem nieprzemielony. Opiszę tę wizytę w odrębnej wspominajce oczywiście. :))) Nie pytaj, człowieku, kiedy!

Appendix dotyczy wczorajszej potańcówki ulicznej. Ponieważ nie jestem gadatliwy, nie wspomniałem, że na sąsiedniej ulicy rozgrywała się podobna akcja. Ponieważ jednak nie umiem utrzymać języka za zębami, to wypuszczam kilka fotek z braku tamtych fotek. Proszę:





Tu nie było wielowarstwowych kręgów, ale wesołość nie mniejsza.

Dobranoc raz jeszcze!

Jak gawron w gnat!


Wiem, to zdjęcie już było, ale pasuje do tytułu. :)))


Przed przyjazdem tutaj jedną z istotniejszych obaw, jakie pojawiały się w moich projekcjach nieznanego egzotycznego kraju, była ta przedstawiająca mnie - samotnego gaijina, bacznie, nieustannie i nachalnie lustrowanego przez otaczających mnie wszędzie Japończyków. Im bardziej moja wyobraźnia sięgała na północ, oddaloną od metropolitalnych centrów, tym ciężar skupionych na mnie spojrzeń stawał się (hipotetycznie) trudniejszy do zniesienia. Często o tym myślałem, knując metody obronne bazujące na aroganckiej obojętności, przybranej w maski człowieka, po którym ciekawskie spojrzenia spływają jak ciepły deszcz po zimnej szybie.

Trudno o bardziej mylne wyobrażenie Japończyków. Ludziom tym wszczepiono głęboko i skutecznie respekt wobec innej osoby. Wyraża się on zajmowaniem się swoimi sprawami. Sprzyja to flirtowi z własną komórką, czytaniu czy wszechobecnemu tu inemuri (podsypianiu przy każdej okazji). W każdym przypadku człowiek będący obok, nawet gaijin, może czuć się bezpiecznie niezależny. Nawet w zatłoczonej przestrzeni posiada własną intymną jej część. Ani razu nie odczułem na sobie wścibskiego spojrzenia, chociaż trudno mi uwierzyć, że nie byłem w ogóle obserwowany, szczególnie kiedy podróżowałem obładowanym jak juczny wielbłąd rowerem, co stanowi tutaj absolutną egzotykę. Jeśli do tego dochodziło, to podglądano mnie niezwykle dyskretnie, tak, abym nic o tym nie wiedział. Miłym wyjątkiem były ciekawskie maluchy, które, jeśli niespodziewanie odkrywały we mnie obcokrajowca, nie potrafiły oderwać wzroku aż do momentu kiedy uśmiechałem się, puszczałem oko lub robiłem "minę". Wtedy uciekały wzrokiem w stronę rodziców, czasami będąc delikatnie upominanymi przez opiekuna. (Czemu ja to piszę w czasie przeszłym?)

Czasami, co nieuniknione, dochodziło do kontaktu wzrokowego. W takim przypadku najczęściej wzrok Japończyka natychmiast uciekał w inną stronę, nawet jeśli budziło to automatycznie odruch ukłonienia się. Jeśli przestrzeń między nami była niewielka, częstemu ukłonowi towarzyszyło ciche sumimasen, które rozumiem jako "przepraszam, że naruszyłem twoją prywatność i twoją przestrzeń, ale już cię omijam i idę dalej swoją drogą". Ciekawe jest i w jakiś sposób miłe, że te odruchy dotyczą zarówno ludzi dojrzałych wiekowo, jak i młodych. 

Wyjątkiem od ucieczki wzrokiem były sytuacje, kiedy ktoś odważył się wejść w kontakt werbalny ze mną, szukając przedłużenia kontaktu wzrokowego, jakiegoś zachęcającego grymasu lub gestu. Jednak nawet jeśli rozważyć kontakt wzrokowy w czasie dialogu, to wciąż regularnie widać wzrok rozmówcy, co chwilę uciekający gdzieś w przestrzeń obok. Mistrzem tego błędnego wzroku jest nasz gospodarz z Tokio, do ktorego za kilka dni wracam. Kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałem, to miałem wręcz ochotę oglądać się, czy ktoś za mną nie stoi. Miałem wrażenie, że jest coś nieszczerego w jego zachowaniu, a to po prostu był silny u niego odruch wyrażania szacunku. Respekt.

Przypadkowy kontakt wzrokowy w krajach zachodu jest o wiele bardziej bezpośredni, odważny. Często towarzyszy mu pozdrowienie połączone z uśmiechem tak długo, jak przelotny kontakt wzrokowy jest utrzymywany (uwaga: nie dotyczy niektórych krajów Europy Wschodniej. :)). W trakcie rozmowy zaś spojrzenie w oczy dowodzi uważności i tak rozumiane jest właśnie wyrazem szacunku dla rozmówcy. 

Nic dziwnego więc, że przy pierwszych rozmowach z Japończykami można czuć dyskomfort, ale przynajmniej w moim przypadku to szybko minęło. Poza tym mimo generalnej zasady, każdy z nich stosuje ją tak, jak umie i czuje i w niektórych sytuacjach jest to niemal niezauważalne.

Czytałem, że owa blokada w kontaktach, dotycząca miejsc publicznych, ta przeźroczysta, ale nieprzepuszczalna błona otaczająca każdego z osobna i grupy będące razem w danym momencie jest wynikiem niezwykle istotnej i sztywnej hierarchii społecznej, i języka, który tę hierarchię powinien absolutnie uwzględniać. Na innym językowym poziomie szacunku zwrócimy się do przyjaciela, na innym do nauczyciela lub przełożonego w pracy, a jeszcze innym do sprzedawcy w sklepie, jak i on do nas. Jak więc zwracać się do nieznanej nam osoby? Przecież nikt nie jest w stanie określić hierarchii ludzi w pociągu (z wyjątkiem relacji z obsługą oczywiście). 

Przekonywująca teza. Mnie jednak nie przekonuje. Uważam, że w miejscach publicznych zasadniczą rolę odgrywa szacunek wobec odrębności i prywatności. Przez trzy miesiące przemieszczania się w różnych obszarach i środowiskach Japonii zapomniałem całkowicie o moich obawach i czułem się w towarzystwie obcych mi ludzi zarówno komfortowo, jak i bezpiecznie. Można powiedzieć - czułem się jak (chciałbym czuć się w Polsce) w domu. :))

Przykład skrajnej postawy - nie przeszkadzać, nie interferować? Świeży jak wczorajsze bułeczki. Wczoraj bowiem (27.07) byłem w Teatrze Narodowym w sali Engei na przedstawieniach, z których z założenia prawie nic nie rozumiałem. Chodzi o rakugo, czyli "opadłe/opadające słowa". Są to komediowe scenki opowiadane przez jednego aktora - rakugoka, który przedstawia zdarzenie z udziałem dwóch lub więcej postaci, uzyskując komediowy efekt przez samą historię, wcielanie się na zmianę w różnych bohaterów, a przez zmianę tonu i mimikę. Siedzi w pozycji klęczącej, a jako rekwizytów używa jedynie małego wachlarza i ściereczki. Storytellers to chyba angielskie słowo najbliższe określeniu tej formy. U nas raczej nie występuje, chyba że w postaci wakacyjnych fuch aktorów komediowych (byliśmy dawno temu na takim występie Cezarego Pazury w Juracie). O ile wcześniej byłem na kilku wypadach (z Gosią i sam) teatralnych, to tylko tu trzy razy mnie pytali, czy wiem na co idę i czy jestem AŻ TAK dobry w japońskim. Ja im mówię, że w japońskim to ja sam siebie wciąż zaskakuję, ale idę tu oglądać ludzi, jak reagują, jak się śmieją, jaka relacja zawiązuje się między widzami a aktorem, no i czy gapią się na mnie, bo ja badacz jestem. A, jak tak, to zapraszamy!

No ale ja nie o tym. O teatrach wszystkich i po kolei napiszę monografię za jakieś dziesięć lat.

Warto było pójść i podglądać, bo wydarzyło się kilka ciekawostek. Ale tu opowiem o nienaruszaniu prywatności. 

Zacznę od tego, że inemuri wygląda tu (generalnie w Japonii) na jakąś odmianę agresywnego wirusa, który aktywuje się u większości członków i członkiń społeczeństwa w momencie zetknięcia się zadka z jakimś podłożem. Jeśli podłoże jest miękkie, a jeszcze dodatkowo występuje oparcie, wirus atakuje z wściekłością!
I tak to było, że jako pierwszemu mięśnie karku puściły sąsiadowi z lewej strony, broda w związku z tym zadudniła o klatkę piersiową i gościa nie było. Jego żona, siedząca krzesło dalej nie reagowała, jakby wciąż cieszył się spektaklem. To bardzo charakterystyczne. Jego sen, jego sprawa. Nie ma kuksańca, nie ma, że "nie rób siary" albo "po co kupowałeś te bilety, trzeba było zostać w domu i się wyspać". Takie postawy po prostu nie występują. To jest piękne i bardzo japońskie. Ale najlepsze dopiero przed nami, bo niedługo po jego odlocie za moimi plecami rozległo się donośne chrapanie. Zaatakowany wirusem dawał tak głośno (nie wiem, czemu zakładam w tej sytuacji faceta), że obawiałem się o aktora, czy sam dobrze się słyszy. I domyślacie się już, że absolutnie nikt tego chrapacza nie tykał, chociaż były to takie decybele i jakieś infradźwięki, że kilka głów spośród nieśpiącej części publiczności się lekko i na chwilę odwróciło od czasu do czasu. Niech sobie smacznie śpi, jak wielu innych. Ja, otoczony przez te ekstraefekty, musiałem z całych sił dławić swój śmiech i notowałem skrzętnie przebieg badania. Chrapacz po kilku minutach (akt jednego aktora trwa około 20 minut) obudził decybelami mojego sąsiada. Głowa się podniosła i kiedy stwierdził, że to nie on chrapie, tylko ktoś z tyłu, odwrócił się, żeby zmierzyć go gniewnym wzrokiem, ale na tym poprzestał. Tylko coś tam żonie szepnął. Chrapacza nadal nikt nie ruszał i dawał tak do końca pierwszego aktu, po czym wszystkich pogodziły, jak zwykle, oklaski. Inemuri, tak to może wyglądać.

Żeby nie było, że bez zdjęcia. Jadę sobie ja po "mojej" dzielnicy (Ningyōchō) wieczorem i słyszę muzykę, ale przede wszystkim charakterystyczny dźwięk bębnów taiko. Niedziela wieczorem wczorajszego dnia była. Jadę więc po wąskich w tym miejscu uliczkach na słuch i za chwilę trafiam na lokalną zabawę. Jest platforma, po której pląsają nadające ton tancerki w kimonach, a wokół nich wielowarstwowy krąg tańczących. Dużo osób w kimonach (faceci też), ale przymusu nie ma. Kto tylko chciał, włączał się w żywe okręgi. Obok ustawiony średniej wielkości bęben i walące w niego na zmianę bębniarki i jeden rodzynek. Przyjmują charakterystyczny szeroki rozkrok i bardzo zamaszyście walą bądź w membranę, bądź w metalowe guziki na krawędziach. Robią to z takim zapałem, że nie mogę wzroku oderwać. Każda z nich (i on) zajmuje miejsce przy bębnie na dwie, trzy minuty, bo praca to wyczerpująca, a jest gorąco. Ja filmuję raz bębniarki, a raz odrywając siłą woli wzrok, tańczących i śpiewających. Repertuar różnorodny. Kiedy podjechałem, szły kawałki klasyczne, ale potem było np. "Bahama mama" w jakiejś elektronicznej edycji. Przy takich nowoczesnych utworach panie i panowie w kimonach wyglądali, jakby się przenieśli w czasie z Edo do Tokio. Było tak:




Wianuszka ani prowadzących niestety nie będzie, bo mam go na filmie. :(

Niedługo zabawa się skończyła i ponagrywałem, jak się państwo ładnie sobie wielokrotnie kłaniają. Na koniec zaś podszedłem do grupy taiko, zakąszajacej coś po pracy i mówię im: Waliliście wspaniale! Dzię-ku-je-my! Za to będzie nagroda! Odłożyć mi te kiełbaski i puszki na bok i ustawić się w rządku. Teraz jakaś dynamiczna poza i tu, wiadomo - ptaszek! Cyk!



Bardzo się cieszyli, że polski telewidz będzie ich podziwiał. Kłanialiśmy się sobie z dobrą minutę, a potem oni wrócili do konsumpcji, ja zaś do hotelu na moją podłogę i karimatę.

Dobranoc!

PS. Wspominajkę tę piszę na stojąco z iPadem na siodełku Karosza, bo mnie z parku Yoyogi wyrzucili o 18.30. Przepraszam więc za ew. literówki i inne takie. Za przekręty merytoryczne tradycyjnie nie przepraszam, bo to moje są wspomnienia. :)))

sobota, 26 lipca 2014

Życie w międzymorzu

Dzisiaj będzie nudnawo. 

Ponieważ w realu jestem od kilku dni w Tokio, a moja podróż ogranicza się do hasania rowerem po ulicach i chodnikach w promieniu dziesięciu kilometrów... 

Zaraz, zaraz! Nie mogę tego nie powiedzieć - jazda rowerem po Tokio to wspaniałe, nowe i wielowymiarowe doświadczenie! Nie miałem pojęcia, jak to megapolis skurczy się do rozmiarów obejmowalnych ludzkim rozumem, kiedy zacznę je przemierzać powierzchniowo zamiast podziemnie. Inny wymiar to frajda z uprawiania slalomu pomiędzy samochodami i pieszymi. Oczywiście uczę się tego od innych rowerzystów, którzy są tu świętymi krowami. Dla roweru nie ma żadnych ograniczeń poza tym, że niemal cały porządek uliczny, cała organizacja ruchu formalnie stara się rowerów nie zauważać. Rowerzyści burzą konsekwentnie to, że ich nie ma. Starają się być wobec tego wszędzie. Ulicą można jechać po dowolnej stronie, również pod prąd. Chodniki stanowią pole darwinowskiej walki o przetrwanie silniejszego gatunku. I nie ma znaczenia, że na części chodników naniesiono oznaczenia stref pieszych i rowerowych. Nikt na to nie zwraca uwagi! Ani piesi, ani MY. :))) Chcesz dostrzec tę dziką, nieujarzmioną Azję w Japonii - poobserwuj styl jazdy rowerzystów w Tokio. Dodatkowa korzyść z jazdy rowerem to możliwość strzelania zdjęć na każdym postoju i w czasie jazdy. Mam wiele fajnych ujęć Tokijczyków dzięki temu. Nagrałem również filmy z mojego piractwa, ale to wmontuję, jak już będę w domu.

Wracam do drugiego zdania. Podróż, ta duża podróż, się zakończyła. Nie znaczy to, że nie będzie z niej wspominków. Po drodze "zgubiłem" wiele ciekawych miejsc i wydarzeń, ponieważ nie wyrabiałem się z pisaniem. Zostały białe plamy, które trzeba będzie ubarwić. Nadchodzi jednak czas sedymentacji wspomnień, poukładania w warstwy, stworzenia struktury poziomej i pionowej - czegoś w rodzaju supermacierzy. Taką mam potrzebę i muszę z nią powalczyć, żeby nie zrobić ze wspomnień jakiejś chorej encyklopedii. Trochę chaosu przecież nie zawadzi, nie? Przez całe trzy miesiące unikałem jak diabeł wody święconej encyklopedycznej wiedzy, minimalizując ją, unikając, zniekształcając. Wyszedłem z założenia, że w dzisiejszych czasach sucha rzetelna wiedza jest na tyle powszechna, że każdy, kogo zainteresuje jakiś termin lub zjawisko, z łatwością ich definicje odnajdzie. W związku z tym posuwałem się również do małych prowokacji, które ku mojej radości działały, dając odzew. To, czego znaleźć się nie da w encyklopediach, to nastrój, emocje, unikatowe wydarzenia i zwykłe (lub niezwykłe) trudy podróży. To ludzie, których spotykasz niemal na pewno tylko raz w życiu, ale kontakty z którymi odciskają małe, trwałe ślady. To z tego powodu zaczynając drogę, kształtujesz jej rysy, ale wkrótce to ona zaczyna rzeźbić ciebie. Staje się celem samym w sobie i procesem twórczym zarazem. Jeśli na nią wkroczysz, pożre cię w całości i przetworzy na swoją modłę. A że jest nieobliczalna i krnąbrna, oswoić ją można jedynie przez wykluczenie własnego ego i pełne, bezwarunkowe oddanie. 

Ludzie są tym elementem podróży po Japonii, który stał się dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem. Wiele tez na temat Japończyków, znanych mi z literatury, potwierdziło się. Ale olbrzymim zaskoczeniem są te ich cechy, które wywołują autentyczną radość z obserwacji ich relacji i bezpośredniego obcowania z nimi. Będę jeszcze o tym pisał w tym lub kolejnym życiu. 

Co do tez potwierdzonych - dwa małe przykłady, jak wyraźny podział na strefy prywatną i publiczną wpływa na kontakty z Japończykami. 

Jako pierwszy z pamięci wypływa dialog z panią z recepcji, kiedy pytałem ją o czerwone trójkąty na szybach budynków, a ona odpowiedziała, że są to oznaczenia dróg ewakuacyjnych. W tym obrazie z rozmowy istotna jest jej postawa, a mimika w szczególności. Zastanawiałem się, co mnie w jej twarzy porusza, a jest bardzo charakterystyczne dla Japończyków i, o ile mnie pamięć nie zawodzi, również dla Chińczyków, których twarze i wyrażanie emocji mogłem obserwować wielokrotnie przez prawie dziesięć lat. Składa się na tę postawę jakiś rodzaj chłodu i nieprzenikniony, zastygły wyraz twarzy. Pierwsze określenie, jakie mi się nasuwa, to neutralność, ale czuję, że to jest niewystarczające. I wtedy... bum! Przypomina mi się pani w punkcie odpraw pasażerów z filmu "Poznaj mojego tatę". Ten jej uśmiech. Maska! To jest maska do kontaktu z klientem. Za nią kryją się wszystkie emocje, grymasy, a nawet słowa, które należą do prywatnego zbioru. To strefa osobista - ura. Strona, której alegorią może być Morze Japońskie. Maska jest filtrem, który zatrzymuje to, co może być niepożądane w kontakcie z obcą osobą. Zachodzi społeczna osmoza. Na zewnątrz wydostaje się stonowany uśmiech, spokój, neutralność - wszystko, co buduje nieprzeźroczystość. To jest sfera publiczna - omote. Strona, której alegorią będzie Pacyfik. Filtrowaniu podlega również rodzaj języka. Oczywiście jeśli w użyciu jest japoński. Z recepcjonistką rozmawiałem po angielsku, więc ten filtr był do pewnego stopnia zbędny. Zastanawiam się, jaki proces wychowawczy prowadzi do perfekcji w rozdzielaniu tych stref. W szkołach chyba tego nie uczą. Czy wynoszą to z domu? Jest to fascynujące nie mniej niż obserwacja i opis zjawiska. Nie znam niestety na dziś odpowiedzi. Postaram się ją odnaleźć.

Przykład drugi. Wielokrotnie zachodziłem w głowę, dlaczego Japończycy mają olbrzymi problem z używaniem angielskiego. Wszyscy się uczą tego języka i niemal wszyscy uciekają od jego używania. Piszę - uciekają, ponieważ ich reakcje przypominają ucieczkę. W pierwszym odruchu niemal zawsze zaprzeczają znajomości języka lub zaniżają ją do minimum, pokazując charakterystyczny gest pozostawiający wąziutką szczelinę między palcem wskazującym i kciukiem, dodając "chotto" (trochę) lub "sukoshi" (mało). Być może jedną z przyczyn lęku przed angielskim jest zawarta w tym języku jednoznaczność i bezpośredniość, która stoi w opozycji do wielopoziomowych, niejednoznacznych i niebezpośrednich form komunikowania się właściwych japońskiej kulturze, w tym językowi. Angielski w swojej naturze jest destrukcyjną bronią, dziurawiącą tak ważny dla Japończyków mur stojący pomiędzy ura (prywatnością, prawdziwą twarzą) i omote (strefą publiczną, maską). Nieszczelność tej bariery zaburza skomplikowany, ale ściśle zdefiniowany japoński system komunikacji. Statystyczny Japończyk nosi więc w sobie lęk przed angielskim. Żaden inny język nie pozwala na tak powszechne używanie zaimków "ja" oraz "ty" jak angielski. Używając tego języka, praktycznie od momentu poznania jakiejś osoby niejako przechodzisz z nią na "ty", że użyję polskiego określenia. Rzadkością, sprowadzoną do relacji między osobami o bardzo różnym statusie, jest używanie grzecznościowego, nieco archaicznego "sir" (używa się go w rozmowie np. z prezydentem), ale nawet w takich przypadkach bezpośrednie "you" musi być również w użyciu, bo taka jest konstrukcja tego języka. 
Japoński leży dokładnie po przeciwnej stronie skali bezpośreniości. Na określenie "ja" lub "ty"/"pan" użyć można kilkunastu słów i należy dobrać je stosownie do relacji lub sytuacji, a najlepiej ich w ogóle nie używać. Chcesz się napić herbaty? Powiedz "ocha ga hoshii desu" (herbata jest chciana) lub "ocha o kudasai" (prosi się o herbatę). W obu tych zdaniach zaimki nie występują. Ze zdań wyciętych z kontekstu nie wiadomo, kto chce tej herbaty, a kto ma ją przygotować i ewentualnie podać. Japoński jest językiem kontekstowym, nie tylko i nie przede wszystkim z powodu zaimków, ale również.
Nic więc dziwnego, że moi rozmówcy mają prawo czuć silny dyskomfort, a nawet lęk przed niechcącym urażeniem mnie, kiedy angielski odziera ich z bezpiecznej, półprzepuszczalnej błony utrzymującej komunikacyjny dystans. Nieliczne przypadki w miarę płynnego używania angielskiego kojarzą mi się z osobami, które przeszły przez tę rzekę społecznych lęków na drugi brzeg i doświadczyły tego, że familiarne zwracanie się do drugiej osoby po angielsku nie uraża jej, a w zamian może dostarczyć innych korzyści. Najtrudniejszy pierwszy raz!

Japonia to kraj sprzeczności i kontrastów? Przykład na bezpośredniość? Ależ proszę uprzejmie!

Jest 25 lipca rano. Jestem na Tsukiji - tokijskiej giełdzie i targu zawładniętym, w charakterze towaru, przez wszystko, co żyje w morzu. Straszny skwar. Temp. rzeczywista 36 st. C, odczuwalna 46 st. C. Obszedłem targ. Nie daję rady. Zasiadłem w jakiejś knajpeczce, jakich tu są setki i zamówiłem danie z udziałem sashimi i kawioru. Pani kelnerka zrobiła mi fotkę. Siedziałem przy kontuarze. Po jakimś czasie przysiadły się rozgadane cztery starsze kobitki. Dosyć głośne. Ta najbliższa mnie, zawadiacka, zaczepiła, czy pyszny ten ryż, co go jem, a zaraz potem a skąd jestem. Z Polski??! Aaaaaaa!! I tu mieszkam czy gdzie? I następne pytania. No jak giez wokół konia! Nie było wyjścia, musiałem kontratakować! A wy panie to gdzie mieszkacie? Aaaa? Chachacha, my w pref. Miyagi w mieście Sendai. Sendai? A to znam, znam, bywało się! Naprawdę? Tak, i w Matsushimie się bywało! Ooooo!!! Rowerem się jechało! Aaaaaaa!!! A poetę haiku Bashō znają panie? Znamy, a ty znasz, chłopcze? A znam, i to nie raz znam! A wiedzą panie, co on napisał o Matsushimie? Nie.... I tu zarecytowałem z pamięci to, co radiosłuchacze już znają: "Ach! Matsushima..." itd. Chachacha! Naprawdę?!? Naprawdę to, miłe panie, w przewodnikach tak piszą. Chahachaha! A wiedzą urocze panie, że w Sendai jest pół miliona pięknych kobiet?! Eeeeeeeee?!?  A ponieważ szanowne panie się do tego grona absolutnie i z pewnością, jak 2 dodać 3, kwalifikują, to zrobię wam teraz fotkę! 
I tu dopiero, po tej dyplomatycznej rozgrywce, wygrałem! Ileż zapierania było i wycofywania, szczególnie u tej pierwszej, upierdliwej. Niech tym panom tam obok zrobi!!! Ależ kochanie, oni nie są tak piękni! Panowie to słyszeli i na szczęście uśmiechnęli się tylko. Ale ja taka gruba jestem! Trzeba by mnie odchudzić! Hahahaha! Hrrrr! Szanowna pani, ja w komputerze wszystko mogę! No, ustawić mi się i patrzeć tu na ptaszka! Raz, dwa iiii trzy!


I nie było, że nie będzie, tylko było się zrobiło pamiątkową fotografię sendajskich piękności.

Smacznego!

czwartek, 24 lipca 2014

Sawara, czyli jak pieniądz rzeką spływał

Dzień 20 lipca o godzinie 15, kiedy po dłuższym oczekiwaniu mogłem się zameldować w hotelu APA w Naricie, trwał w najlepsze i stanowczo twierdził: Nie chwalić mnie jeszcze, nie chwalić! Już ja cię pochwalę za te wzloty i upadki! - odgrażałem się przekomarzawczo. Zajęło mi z godzinkę zdrapywanie resztek asfaltu z prawego boku mojego korpusu i domywanie pozostałej, podróżnej patyny. Około 16. zrobiłem sobie szybki test, który zadał mi pytanie, czym dla ciebie jest Narita i jak chcesz to udowodnić, mając jedno wolne popołudnie. Odpowiedź brzmiała - niczym! Test nie dawał jednak za wygraną: No, ale gdzieś dalej może? Rzuciłem oczami w gąszcz mapy oraz busz przewodników i odpowiedziałem: Sawara! Brawo! - odpowiedział test. - A dlaczego Sawara? Eeee... (przeciągając eeeee do granic, znowu rzuciłem oczami w busz). Bo... Sawara była w ulubionej przeze mnie epoce Edo znakomicie prosperującym portem rzecznym zaopatrującym shogunat w daniny, w tym ryż. Dzięki dogodnej lokalizacji nad rzeką Tone wyrobiła sobie pozycję monopolisty w przeładunku i dystrybucji towarów transportem wodnym. W tamtych czasach popularne było powiedzenie: Jeśli chcesz zobaczyć Edo, to dlaczego nie przyjedziesz do Sawary, która bije Edo na głowę? Handlarze, pośrednicy, spedytorzy osiągali bajeczne majątki i budowali nad kanałami Sawary swoje rezydencje i magazyny niczym w miastach hanzeatyckich średniowiecznej Europy, a to budzi we mnie olbrzymią nostalgię z włóczęgi po Brugii i Amsterdamie. Może znajdę tam podobne klimaty. Ponadto w lipcu odbywa się tam Sawara Matsuri, podczas którego na dużych platformach przetacza się po ulicach posągi wojowników i bohaterów. A jest właśnie lipiec, więc... - zawiesiłem głos w oczekiwaniu na werdykt.

Zapadła cisza. Okazało się, że test przyciął komara w trakcie mojej przemowy. Korzystając z tego, co być może tylko mi się zwidziało, chwyciłem podręczną torbę z Kukiełką i Kaeru i wybiegliśmy z pokoju na dworzec, na którym po kilku minutach badaliśmy z pomocą pana kasjera grafik odjazdów i przyjazdów. Pan zapisał wszystko na karteczce, wydał bilety, ja wydałem kasę i po zamknięciu transakcji na "zero", po kilkunastu minutach akcji i po bardzo długiej przerwie w ciągu całej japońskiej podróży, byliśmy znowu w pociągu. 

Uwielbiam tę formę podróżowania po Japonii. Otwarte wagony stają się laboratorium badawczym, w którym, a jakże - badawczy wzrok obcina wszystkich w środku i wszystko na zewnątrz. Każdy typ środka transportu, z jakich korzystałem, pozwala dostrzec różne zachowania Japończyków, ponieważ w każdym z tych środowisk panują pewne określone, specyficzne zasady, do których, jak wiemy, podchodzą oni z absolutnym respektem. Inne obyczaje widziałem w metrze, a inne w shinkansenie, inne w pociągu, a inne na promach, jeszcze inne zza kierownicy Kurumy, a jedynie rower wymyka się z tej grupy laboratoryjnej, ponieważ tu obserwacja funkcjonuje w całkowicie otwartej i zmiennej przestrzeni.

Przykłady z podróży do Sawary. 

Obcowanie z komórkami szczególnie u młodych ludzi wydaje się być nałogiem społecznym, formą natręctwa. Wystarczy, że wejdą do wagonu, rozejrzą się ze wolnymi miejscami, a potem usiądą lub staną gdzieś, aby natychmiast wyciągnąć smartfony i grzebać w nich, ale to z takim oddaniem, z takim zapatrzeniem, jakby co chwilę podawano tam kolejną sensację stulecia. Odległość między twarzą a ekranem nie większa niż między ustami Clarka Gable'a i Vivien Leigh na słynnym fotosie z "Przeminęło z wiatrem". Czuć to samo napięcie i przyciąganie. Świat spoza tego maleńkiego kokonu zostaje odrzucony daleko w przestrzeń kosmiczną. Tu, w nim zaś pozostają olbrzymie siły chemii i grawitacji... Chyba się zagalopowałem. Za bardzo wyobraziłem sobie tamtą niezapomnianą fotografię. Chociaż nie, jednak są wyraźnie widoczne - ta chemia i grawiatacja. Jest to całkowite pochłonięcie. Są te palce śmigające po wirtualnych klawiaturach jak ręce Kianu Reevesa, kiedy pojął wreszcie, jak łamać reguły Matriksa i ręce przeciwników. (Kurteczka, to druga filmowa analogia w jednym akapicie - jak w filmach Tarantino. Nieeeeee!!! Kurtka, to już trzecia analogia w jednym akapicie!) Nawet, jeśli są w grupkach, to nie przeszkadza im w zaglądaniu do wirtualnego świata, choć w tych grupowych przypadkach pokazują coś sobie na ekranach i z ożywieniem lub śmiechem komentują. To, co pisałem, ale jeszcze nie opublikowałem, o intymności w miejscach publicznych oczywiście sprzyja internetowej alienacji. Albo jesteś z kimś i prowadzisz wyciszoną (w większości przypadków oczywiście) rozmowę, albo jesteś z komórką i prowadzisz z nią niemy dialog. Uwaga: przez trzy miesiące nie widziałem ani jednej osoby rozmawiającej w metrze lub pociągu podmiejskim przez komórkę! Nie wiem, jakie są statystyki posłuszeństwa wobec zwyczaju wyciszania telefonów w środkach transportu publicznego, ale mówię, jak było, bo tam byłem i na własne uszy słyszałem, że nie słyszałem. W shinkansenie, owszem, były rozmowy telefoniczne. Po cichu i skrócone, ale były. Może dlatego, że to środek transportu dla biznesu, zasada jest inna. Ta sama różnica z jedzeniem. W metrze byłby to makabryczny afront wobec współpasażerów, natomiast w shinkansenie - smacznego wszystkim podróżnym! Kto wsiada, ten wyciąga jakieś bento czy inny podgrzewany posiłek i robi się atmosfera umami.

Co jednak robisz, kiedy nie patrzysz z miłością na swój smartfon ani nie czytasz książki lub komiksu?

Uprawiasz inemuri. Poświęcę temu więcej miejsca w odległej przyszłości. Teraz, ponieważ tak się rozgadałem, że pociąg zaraz dojedzie do Sawary, tylko jeden obrazek. Siedzi niedaleko mnie bardzo ładna kobieta, którą spotkam później na uliczkach Sawary. Wkrótce po wyruszeniu pociągu uderzyła w inemuri (u nas - uderzyć w kimono - nie wiem, dlaczego sami Japończycy tak nie mówią, ale to tak jak z "niemieckim" szlafrokiem), i tak ją buja w czasie jazdy, że boję się o jej zdrowie i życie, bo siedzi obok metalowego słupka. Przechyla się dynamicznie o jakieś 40 stopni raz w jedną, raz w drugą stronę. Wygląda to i śmiesznie, i strasznie. Jak małżeństwo derwisza z syberyjskim szamanem na grzybkach, i to w jednej osobie. Ile nocnego snu można dzięki temu zaoszczędzić? Czy jakiś naukowiec, chociaż w randze doktoranta, to policzył? Są Japończycy mistrzami inemuri bez wątpienia, bo wiem to z pewnością, że choćby nie wiem jak głęboki trans przypominał ten taniec wańki-wstańki, to w określonym miejscu torowiska, w tym przypadku przed stacją Sawara, każde z tych zombie otworzy oczy, świeże, jakby w ogóle nie były zamykane od porannego makijażu (dotyczy kobiet i aktorów kabuki), wstanie i wysiądzie na właściwej stacji.

Mnie też się udało. Uczę się. :) Dworzec klasyczny i kameralny.



Przed dworcem - kōban (kōmisariat). Motorki idealnie dobrane do skali miasta. Kiwnąłem posterunkowemu pytająco, on mi odkiwnął twierdząco i pstryknąłem fotkę.


Miasto idealnie dobrane do skali motorków policyjnych.




Nad kanałem Sawary mogłem dać upust mojej potrzebie powolnego, pozornie bezcelowego włóczenia się po losowo wybranych uliczkach. Między przyjazdem i odjazdem powrotnego pociągu miałem 3 godziny wolnego czasu, a do zabytkowej części dochodzi się w 15 minut. 

W bezbłędnym trafieniu na miejsce pomógł mi uczynny sprzedawca papierosów, którego najpierw poprosiłem o "wodę z Sawary" (Sawara no mizu - czyt. midzu). Zrobił niepewną minę i rozejrzał się nerwowo po kiosku, w którym były jedynie fajki. Eeee? - zapytał? Wodę z Sawary może pan masz - powtórzyłem wolno i patrz na usta. Brzmiało to pewnie w jego uszach jak: "wozisz pan drzewo do lasu?". Zaczął więc wydawać inny zestaw dźwięków nienadających się do onomatopeicznego zapisu. Wyrażały one zdumienie, przerażenie oraz może-by-pan-już-sobie-proszę-poszedł. O kurdesz nad kurdesze! Literki mi się pomyliły! O mapę pana pytam. Czy masz pan mapę Sawary (Sawara no chizu - czyt. czidzu). Aaaaa! Poszperał pod kontuarem, bo w asortymencie kiosku tego towaru nie było, i wyciągnął lekko pomięty obraz miasta z lotu ptaka malowany przez dzieci dla dzieci. Ładne to było i wystarczająco czytelne, żeby się nie pogubić w tej małej mieścinie. Ikura desu ka (co się należy? - partykuła ka jako pytajnik). Ależ nic, na zdrowie i szerokiej drogi, i nie stresuj człowieku niewinnych ludzi! Podziękował i pomaszerował we właściwym kierunku.





A potem już tylko miód i rozkosz włóczenia się. 






Halsujący ślad kreślony tiptopkami. 






Głowa jak na resorach, ale w zwolnionym tempie. 







I ten durnowaty uśmiech, który można by usunąć jedynie dłutem (za Woody Allenem). 







Aparat napstrykał się co niemiara. 







Aż nadeszło przepełnienie pięknem, znużenie oraz zmrok powodujący ustawianie się migawki na 1/15s i rozmyte obrazy nawet przy dużej czułości. Zestaw ten nakazał mi zapukać do drzwi tawerny. A w niej niemal jak w Neapolu: pizza, pasuta i sarada. Widziałem wjeżdżającą na niedaleki stolik sałatkę z grzybkami i był to tak apetyczny obrazek, że mój palec wskazujący sam się wyciągnął i rzekł moimu ustami: ano sarada o kudasai. 




Pani kelnerka, myśląc, że to ja mówiłem, poszła wysłać do kuchni zamówienie, podczas kiedy obok mnie rozsiadło się małżeństwo w średnim wieku. Stoliki były malutkie, stosownie do przestrzeni, w której je rozstawiono. Był to ten typ, który można zsuwać i rozsuwać w zależności od grupy klientów. Siedzieliśmy więc w takiej odległości, że nawet gdyby byli parą zakochanych nastolatków obiecujących sobie szeptem cały świat i wszystkie gwiazdy, to mógłbym spokojnie zrobić dla nich spis tych deklaracji bez pokrycia. Może dlatego, poza złożeniem zamówienia, nic nie mówili. Ja też, bo Żaba i Kukiełek siedzieli w torbie na podłodze, a poza tym nie gada się do zabawek, kiedy obok są obcy ludzie. 
Więc tak sobie wzajemnie milczymy, dzieląc jedynie chrupanie i siorbanie, ale widzę kątem mojego oka, że on mnie widzi kątem swojego oka. Kilka razy tak się kątaktowaliśmy, aż myślę sobie, że facet ma potrzebę. No to mówię: a co to za pyszną zupkę państwo ma w talerzykach? Państwo ukłonili się ładnie i odrzekli, że czosnkową i ona jest osusume (szef kuchni poleca). Żeby nie być gołosłownym, mimo że głód minął już jak dzisiejsze słońce za horyzontem, zamówiłem polecaną zupę. A wtedy worek się rozwiązał i pan wyczerpująco przećwiczył sobie angielski, a pani zaangażowane kiwanie głową na "tak". Przepytał mnie z wycieczki po Japonii i pochwalił (sugoi desu!) za determinację. Co tam w Polsce i dlaczego, spytał. W zamian opowiedział o sobie, że mieszkają w okolicy, że lubią do tej tawerny przychodzić i gdzie pracują. Tak sobie angielski odświeżaliśmy przez dobre pół godziny, w czasie którego zjadłem zupę czosnkową. Ciekawa w czasie tych dialogów ze spotykanymi Japończykami jest zapadająca od czasu do czasu cisza, która różni się od podobnych momentów w Polsce. Te chwile przerwy są dłuższe i głębsze. Ponadto niezwykle rzadko kwestie wypowiadane przez rozmówców nakładają się na siebie, co u nas jest nagminne (o Włoszech nie wspominając). Ma się wrażenie, że przepływ informacji oraz szacunek dla interlokutora są na tyle ważne, że po pierwsze nie należy przerywać, a po drugie warto poświęcić kilka sekund na przetrawienie tego, co się usłyszało. I tak jak w Polsce po ożywionym dialogu strony czują się głównie wygadane, tak tutaj czują się także wygadane, ale przede wszystkim wysłuchane. To skarb, wierzcie mi. Kiedy coś mówisz drugiej osobie i za chwilę wraca do ciebie pytanie albo jakaś forma odpowiedzi, które dowodzą, że ona słuchała, kiedy ty mówiłeś i tak jest constans w ciągu całego dialogu, to, jako zwierzę społeczne, czujesz się spełniony. Jeśli do tego dorzucisz sałatkę z grzybkami oraz polecaną zupkę czosnkową, to spełnienie niemal przywiązuje cię do krzesła. Niestety wtedy najczęściej widzisz na tarczy zegarka, że robi się późno, a twój pociąg najczęściej niedługo odjeżdża. Spełniony zrywasz się więc, dziękując gastronomicznym sąsiadom, że są Japończykami i że tak wspaniale potrafią słuchać i spełniwszy finansową powinność wobec kasjerki, oddalasz się żwawym krokiem.

Tak też było i tym razem. 

Idąc małymi uliczkami w stronę dworca, usłyszałem bębny i muzykę fletów. Ożeż ty! Przecież jest lipiec! Sawara Matsuri! Test mnie zabije, kiedy wrócę! Rzuciliśmy się w trójkę w kierunku ciemności rozbrzmiewającej basowym rytmem i wiolinową pentatoniką. 



Robiło się coraz jaśniej i głośniej, aż trafiliśmy na podwórko, na którym najwyraźniej kończyła się trasa platformy z jakimś bohaterem na niej, bo stała u otwartych wrót dużego garażu. 



Muzykanci właśnie skończyli i rozległy się gromkie brawa i śmiechy. Wyglądało na to, że platformowy heros skończył już szychtę, a i zabawa ma się ku końcowi. 



Postaliśmy jeszcze przez chwilę, zazdroszcząc lokalsom ich grupowej wesołości, ale też słysząc niemal tykający w przestrzeni czas, mówiący o rychłym odjeździe pociągu. Żwawy krok przeszedł więc w kłus, ale zdążyliśmy! Pociąg był niemal pusty i bardzo zaspany. Spały również komórki nielicznych pasażerów.

Kiedy dotarłem do hotelu, testu już nie było. Chyba się domyślał, że zdałem i nie chciał tracić czasu.

Kiedy leżałem w niewygodnym hotelowym łóżku, przypomniałem sobie jeszcze coś - śliczną panią wańkę-wstańkę spotkaną wcześniej, przed posiłkiem, niedaleko tawerny. W odróżnieniu od czasu spędzonego w pociągu była bardzo ożywiona. Nic dziwnego. Spacerowała sobie pod gwiazdami, nad bajkowym, pełnym nostalgii kanałem u boku jakiegoś przystojnego pana. Szli obok siebie nie dotykając się. Rzadko widać tu pary połączone dłońmi. Pani coś opowiadała, gestykulowała, śmiała się. Randkowała! Ta dwójka w tych okolicznościach rzucała wokół bardzo mocny czar. Obserwując ich, miałem nieco krępujące przeczucie, że po podróży pociągiem wiem o niej więcej niż jej partner, a przecież nie mam do tego prawa. Było to zapewne jedno ze złudzeń dzisiejszego dnia, ale nie ma czego żałować. Złudzenia to siostry marzeń, wypełniające naszą prywatną przestrzeń troszkę dziecinnym kolorytem. Złudzony i rozmarzony, jak lunatyk za księżycem, podążałem za nimi dłuższą chwilę, wchłaniając ożywcze fluidy krążące w kilwaterze ich szczęścia.

Przepełniony emocjami długo nie mogłem zasnąć.

Dobranoc.