Dzień 20 lipca o godzinie 15, kiedy po dłuższym oczekiwaniu mogłem się zameldować w hotelu APA w Naricie, trwał w najlepsze i stanowczo twierdził: Nie chwalić mnie jeszcze, nie chwalić! Już ja cię pochwalę za te wzloty i upadki! - odgrażałem się przekomarzawczo. Zajęło mi z godzinkę zdrapywanie resztek asfaltu z prawego boku mojego korpusu i domywanie pozostałej, podróżnej patyny. Około 16. zrobiłem sobie szybki test, który zadał mi pytanie, czym dla ciebie jest Narita i jak chcesz to udowodnić, mając jedno wolne popołudnie. Odpowiedź brzmiała - niczym! Test nie dawał jednak za wygraną: No, ale gdzieś dalej może? Rzuciłem oczami w gąszcz mapy oraz busz przewodników i odpowiedziałem: Sawara! Brawo! - odpowiedział test. - A dlaczego Sawara? Eeee... (przeciągając eeeee do granic, znowu rzuciłem oczami w busz). Bo... Sawara była w ulubionej przeze mnie epoce Edo znakomicie prosperującym portem rzecznym zaopatrującym shogunat w daniny, w tym ryż. Dzięki dogodnej lokalizacji nad rzeką Tone wyrobiła sobie pozycję monopolisty w przeładunku i dystrybucji towarów transportem wodnym. W tamtych czasach popularne było powiedzenie: Jeśli chcesz zobaczyć Edo, to dlaczego nie przyjedziesz do Sawary, która bije Edo na głowę? Handlarze, pośrednicy, spedytorzy osiągali bajeczne majątki i budowali nad kanałami Sawary swoje rezydencje i magazyny niczym w miastach hanzeatyckich średniowiecznej Europy, a to budzi we mnie olbrzymią nostalgię z włóczęgi po Brugii i Amsterdamie. Może znajdę tam podobne klimaty. Ponadto w lipcu odbywa się tam Sawara Matsuri, podczas którego na dużych platformach przetacza się po ulicach posągi wojowników i bohaterów. A jest właśnie lipiec, więc... - zawiesiłem głos w oczekiwaniu na werdykt.
Zapadła cisza. Okazało się, że test przyciął komara w trakcie mojej przemowy. Korzystając z tego, co być może tylko mi się zwidziało, chwyciłem podręczną torbę z Kukiełką i Kaeru i wybiegliśmy z pokoju na dworzec, na którym po kilku minutach badaliśmy z pomocą pana kasjera grafik odjazdów i przyjazdów. Pan zapisał wszystko na karteczce, wydał bilety, ja wydałem kasę i po zamknięciu transakcji na "zero", po kilkunastu minutach akcji i po bardzo długiej przerwie w ciągu całej japońskiej podróży, byliśmy znowu w pociągu.
Uwielbiam tę formę podróżowania po Japonii. Otwarte wagony stają się laboratorium badawczym, w którym, a jakże - badawczy wzrok obcina wszystkich w środku i wszystko na zewnątrz. Każdy typ środka transportu, z jakich korzystałem, pozwala dostrzec różne zachowania Japończyków, ponieważ w każdym z tych środowisk panują pewne określone, specyficzne zasady, do których, jak wiemy, podchodzą oni z absolutnym respektem. Inne obyczaje widziałem w metrze, a inne w shinkansenie, inne w pociągu, a inne na promach, jeszcze inne zza kierownicy Kurumy, a jedynie rower wymyka się z tej grupy laboratoryjnej, ponieważ tu obserwacja funkcjonuje w całkowicie otwartej i zmiennej przestrzeni.
Przykłady z podróży do Sawary.
Obcowanie z komórkami szczególnie u młodych ludzi wydaje się być nałogiem społecznym, formą natręctwa. Wystarczy, że wejdą do wagonu, rozejrzą się ze wolnymi miejscami, a potem usiądą lub staną gdzieś, aby natychmiast wyciągnąć smartfony i grzebać w nich, ale to z takim oddaniem, z takim zapatrzeniem, jakby co chwilę podawano tam kolejną sensację stulecia. Odległość między twarzą a ekranem nie większa niż między ustami Clarka Gable'a i Vivien Leigh na słynnym fotosie z "Przeminęło z wiatrem". Czuć to samo napięcie i przyciąganie. Świat spoza tego maleńkiego kokonu zostaje odrzucony daleko w przestrzeń kosmiczną. Tu, w nim zaś pozostają olbrzymie siły chemii i grawitacji... Chyba się zagalopowałem. Za bardzo wyobraziłem sobie tamtą niezapomnianą fotografię. Chociaż nie, jednak są wyraźnie widoczne - ta chemia i grawiatacja. Jest to całkowite pochłonięcie. Są te palce śmigające po wirtualnych klawiaturach jak ręce Kianu Reevesa, kiedy pojął wreszcie, jak łamać reguły Matriksa i ręce przeciwników. (Kurteczka, to druga filmowa analogia w jednym akapicie - jak w filmach Tarantino. Nieeeeee!!! Kurtka, to już trzecia analogia w jednym akapicie!) Nawet, jeśli są w grupkach, to nie przeszkadza im w zaglądaniu do wirtualnego świata, choć w tych grupowych przypadkach pokazują coś sobie na ekranach i z ożywieniem lub śmiechem komentują. To, co pisałem, ale jeszcze nie opublikowałem, o intymności w miejscach publicznych oczywiście sprzyja internetowej alienacji. Albo jesteś z kimś i prowadzisz wyciszoną (w większości przypadków oczywiście) rozmowę, albo jesteś z komórką i prowadzisz z nią niemy dialog. Uwaga: przez trzy miesiące nie widziałem ani jednej osoby rozmawiającej w metrze lub pociągu podmiejskim przez komórkę! Nie wiem, jakie są statystyki posłuszeństwa wobec zwyczaju wyciszania telefonów w środkach transportu publicznego, ale mówię, jak było, bo tam byłem i na własne uszy słyszałem, że nie słyszałem. W shinkansenie, owszem, były rozmowy telefoniczne. Po cichu i skrócone, ale były. Może dlatego, że to środek transportu dla biznesu, zasada jest inna. Ta sama różnica z jedzeniem. W metrze byłby to makabryczny afront wobec współpasażerów, natomiast w shinkansenie - smacznego wszystkim podróżnym! Kto wsiada, ten wyciąga jakieś bento czy inny podgrzewany posiłek i robi się atmosfera umami.
Co jednak robisz, kiedy nie patrzysz z miłością na swój smartfon ani nie czytasz książki lub komiksu?
Uprawiasz inemuri. Poświęcę temu więcej miejsca w odległej przyszłości. Teraz, ponieważ tak się rozgadałem, że pociąg zaraz dojedzie do Sawary, tylko jeden obrazek. Siedzi niedaleko mnie bardzo ładna kobieta, którą spotkam później na uliczkach Sawary. Wkrótce po wyruszeniu pociągu uderzyła w inemuri (u nas - uderzyć w kimono - nie wiem, dlaczego sami Japończycy tak nie mówią, ale to tak jak z "niemieckim" szlafrokiem), i tak ją buja w czasie jazdy, że boję się o jej zdrowie i życie, bo siedzi obok metalowego słupka. Przechyla się dynamicznie o jakieś 40 stopni raz w jedną, raz w drugą stronę. Wygląda to i śmiesznie, i strasznie. Jak małżeństwo derwisza z syberyjskim szamanem na grzybkach, i to w jednej osobie. Ile nocnego snu można dzięki temu zaoszczędzić? Czy jakiś naukowiec, chociaż w randze doktoranta, to policzył? Są Japończycy mistrzami inemuri bez wątpienia, bo wiem to z pewnością, że choćby nie wiem jak głęboki trans przypominał ten taniec wańki-wstańki, to w określonym miejscu torowiska, w tym przypadku przed stacją Sawara, każde z tych zombie otworzy oczy, świeże, jakby w ogóle nie były zamykane od porannego makijażu (dotyczy kobiet i aktorów kabuki), wstanie i wysiądzie na właściwej stacji.
Mnie też się udało. Uczę się. :) Dworzec klasyczny i kameralny.
Przed dworcem - kōban (kōmisariat). Motorki idealnie dobrane do skali miasta. Kiwnąłem posterunkowemu pytająco, on mi odkiwnął twierdząco i pstryknąłem fotkę.
Miasto idealnie dobrane do skali motorków policyjnych.
Nad kanałem Sawary mogłem dać upust mojej potrzebie powolnego, pozornie bezcelowego włóczenia się po losowo wybranych uliczkach. Między przyjazdem i odjazdem powrotnego pociągu miałem 3 godziny wolnego czasu, a do zabytkowej części dochodzi się w 15 minut.
W bezbłędnym trafieniu na miejsce pomógł mi uczynny sprzedawca papierosów, którego najpierw poprosiłem o "wodę z Sawary" (Sawara no mizu - czyt. midzu). Zrobił niepewną minę i rozejrzał się nerwowo po kiosku, w którym były jedynie fajki. Eeee? - zapytał? Wodę z Sawary może pan masz - powtórzyłem wolno i patrz na usta. Brzmiało to pewnie w jego uszach jak: "wozisz pan drzewo do lasu?". Zaczął więc wydawać inny zestaw dźwięków nienadających się do onomatopeicznego zapisu. Wyrażały one zdumienie, przerażenie oraz może-by-pan-już-sobie-proszę-poszedł. O kurdesz nad kurdesze! Literki mi się pomyliły! O mapę pana pytam. Czy masz pan mapę Sawary (Sawara no chizu - czyt. czidzu). Aaaaa! Poszperał pod kontuarem, bo w asortymencie kiosku tego towaru nie było, i wyciągnął lekko pomięty obraz miasta z lotu ptaka malowany przez dzieci dla dzieci. Ładne to było i wystarczająco czytelne, żeby się nie pogubić w tej małej mieścinie. Ikura desu ka (co się należy? - partykuła ka jako pytajnik). Ależ nic, na zdrowie i szerokiej drogi, i nie stresuj człowieku niewinnych ludzi! Podziękował i pomaszerował we właściwym kierunku.
A potem już tylko miód i rozkosz włóczenia się.
Halsujący ślad kreślony tiptopkami.
Głowa jak na resorach, ale w zwolnionym tempie.
I ten durnowaty uśmiech, który można by usunąć jedynie dłutem (za Woody Allenem).
Aparat napstrykał się co niemiara.
Aż nadeszło przepełnienie pięknem, znużenie oraz zmrok powodujący ustawianie się migawki na 1/15s i rozmyte obrazy nawet przy dużej czułości. Zestaw ten nakazał mi zapukać do drzwi tawerny. A w niej niemal jak w Neapolu: pizza, pasuta i sarada. Widziałem wjeżdżającą na niedaleki stolik sałatkę z grzybkami i był to tak apetyczny obrazek, że mój palec wskazujący sam się wyciągnął i rzekł moimu ustami: ano sarada o kudasai.
Pani kelnerka, myśląc, że to ja mówiłem, poszła wysłać do kuchni zamówienie, podczas kiedy obok mnie rozsiadło się małżeństwo w średnim wieku. Stoliki były malutkie, stosownie do przestrzeni, w której je rozstawiono. Był to ten typ, który można zsuwać i rozsuwać w zależności od grupy klientów. Siedzieliśmy więc w takiej odległości, że nawet gdyby byli parą zakochanych nastolatków obiecujących sobie szeptem cały świat i wszystkie gwiazdy, to mógłbym spokojnie zrobić dla nich spis tych deklaracji bez pokrycia. Może dlatego, poza złożeniem zamówienia, nic nie mówili. Ja też, bo Żaba i Kukiełek siedzieli w torbie na podłodze, a poza tym nie gada się do zabawek, kiedy obok są obcy ludzie.
Więc tak sobie wzajemnie milczymy, dzieląc jedynie chrupanie i siorbanie, ale widzę kątem mojego oka, że on mnie widzi kątem swojego oka. Kilka razy tak się kątaktowaliśmy, aż myślę sobie, że facet ma potrzebę. No to mówię: a co to za pyszną zupkę państwo ma w talerzykach? Państwo ukłonili się ładnie i odrzekli, że czosnkową i ona jest osusume (szef kuchni poleca). Żeby nie być gołosłownym, mimo że głód minął już jak dzisiejsze słońce za horyzontem, zamówiłem polecaną zupę. A wtedy worek się rozwiązał i pan wyczerpująco przećwiczył sobie angielski, a pani zaangażowane kiwanie głową na "tak". Przepytał mnie z wycieczki po Japonii i pochwalił (sugoi desu!) za determinację. Co tam w Polsce i dlaczego, spytał. W zamian opowiedział o sobie, że mieszkają w okolicy, że lubią do tej tawerny przychodzić i gdzie pracują. Tak sobie angielski odświeżaliśmy przez dobre pół godziny, w czasie którego zjadłem zupę czosnkową. Ciekawa w czasie tych dialogów ze spotykanymi Japończykami jest zapadająca od czasu do czasu cisza, która różni się od podobnych momentów w Polsce. Te chwile przerwy są dłuższe i głębsze. Ponadto niezwykle rzadko kwestie wypowiadane przez rozmówców nakładają się na siebie, co u nas jest nagminne (o Włoszech nie wspominając). Ma się wrażenie, że przepływ informacji oraz szacunek dla interlokutora są na tyle ważne, że po pierwsze nie należy przerywać, a po drugie warto poświęcić kilka sekund na przetrawienie tego, co się usłyszało. I tak jak w Polsce po ożywionym dialogu strony czują się głównie wygadane, tak tutaj czują się także wygadane, ale przede wszystkim wysłuchane. To skarb, wierzcie mi. Kiedy coś mówisz drugiej osobie i za chwilę wraca do ciebie pytanie albo jakaś forma odpowiedzi, które dowodzą, że ona słuchała, kiedy ty mówiłeś i tak jest constans w ciągu całego dialogu, to, jako zwierzę społeczne, czujesz się spełniony. Jeśli do tego dorzucisz sałatkę z grzybkami oraz polecaną zupkę czosnkową, to spełnienie niemal przywiązuje cię do krzesła. Niestety wtedy najczęściej widzisz na tarczy zegarka, że robi się późno, a twój pociąg najczęściej niedługo odjeżdża. Spełniony zrywasz się więc, dziękując gastronomicznym sąsiadom, że są Japończykami i że tak wspaniale potrafią słuchać i spełniwszy finansową powinność wobec kasjerki, oddalasz się żwawym krokiem.
Tak też było i tym razem.
Idąc małymi uliczkami w stronę dworca, usłyszałem bębny i muzykę fletów. Ożeż ty! Przecież jest lipiec! Sawara Matsuri! Test mnie zabije, kiedy wrócę! Rzuciliśmy się w trójkę w kierunku ciemności rozbrzmiewającej basowym rytmem i wiolinową pentatoniką.
Robiło się coraz jaśniej i głośniej, aż trafiliśmy na podwórko, na którym najwyraźniej kończyła się trasa platformy z jakimś bohaterem na niej, bo stała u otwartych wrót dużego garażu.
Muzykanci właśnie skończyli i rozległy się gromkie brawa i śmiechy. Wyglądało na to, że platformowy heros skończył już szychtę, a i zabawa ma się ku końcowi.
Postaliśmy jeszcze przez chwilę, zazdroszcząc lokalsom ich grupowej wesołości, ale też słysząc niemal tykający w przestrzeni czas, mówiący o rychłym odjeździe pociągu. Żwawy krok przeszedł więc w kłus, ale zdążyliśmy! Pociąg był niemal pusty i bardzo zaspany. Spały również komórki nielicznych pasażerów.
Kiedy dotarłem do hotelu, testu już nie było. Chyba się domyślał, że zdałem i nie chciał tracić czasu.
Kiedy leżałem w niewygodnym hotelowym łóżku, przypomniałem sobie jeszcze coś - śliczną panią wańkę-wstańkę spotkaną wcześniej, przed posiłkiem, niedaleko tawerny. W odróżnieniu od czasu spędzonego w pociągu była bardzo ożywiona. Nic dziwnego. Spacerowała sobie pod gwiazdami, nad bajkowym, pełnym nostalgii kanałem u boku jakiegoś przystojnego pana. Szli obok siebie nie dotykając się. Rzadko widać tu pary połączone dłońmi. Pani coś opowiadała, gestykulowała, śmiała się. Randkowała! Ta dwójka w tych okolicznościach rzucała wokół bardzo mocny czar. Obserwując ich, miałem nieco krępujące przeczucie, że po podróży pociągiem wiem o niej więcej niż jej partner, a przecież nie mam do tego prawa. Było to zapewne jedno ze złudzeń dzisiejszego dnia, ale nie ma czego żałować. Złudzenia to siostry marzeń, wypełniające naszą prywatną przestrzeń troszkę dziecinnym kolorytem. Złudzony i rozmarzony, jak lunatyk za księżycem, podążałem za nimi dłuższą chwilę, wchłaniając ożywcze fluidy krążące w kilwaterze ich szczęścia.
Przepełniony emocjami długo nie mogłem zasnąć.
Dobranoc.
Dziekuje, wspaniala podroz i refleksje. Przesylam pozdrowienia
OdpowiedzUsuńMożna czytać i czytać i nigdy nie mieć dość !... T.
OdpowiedzUsuńDelikatna zieleń uprzejmi ludzie smaczne jedzenie to odpoczynek od toporności naszej codzienności. :) Będziesz tęsknił. :)
OdpowiedzUsuńno wreszcie jakies domy, co mi sie podobaja. I kaczuszki i woda i wrazenia - wlasnie mialam sie skarzyc, ze cos sie opuszczasz w pisaniu! O uczeniu sie sluchania....e tam, chyba lepiej po prostu pokazac ludziom Japonczykow i juz!!!!
OdpowiedzUsuńJuż mnie ktoś ubiegł w komentarzu :) Bardzo lubię czytać takie posty.
OdpowiedzUsuńWreszcie ładna, stylowa zabudowa. Piękne to zabytkowe centrum, tylko wierzby nad wodą jakieś rachityczne.
OdpowiedzUsuńDobrze się takie teksty.czyta.
...dzięki za wspaniała podróż i dzień dobry...
OdpowiedzUsuńBardzo ładna miejscowość, taka ... japońska :) I ta pajęczyna wierzb - super!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
VS
Hmmm, a mnie sie zatesknilo za Krupowkami, tam tez potok turystow i pieniadz splywa 'bacy' do kieszeni :D siklawa.
OdpowiedzUsuńDrzewa albo stare albo korzeniami nie siegaja wody. Przynajmniej nie zakrywaja liscmi architektury :).
Ja mam czesto skojarzenia z obcymi mi niby widokami z obcych krajow do widzianych w dziecinstwie obrazow rodzimych ;) i nic na to nie moge poradzic.