Noce z zatyczkami są jak makiem zasiał. Nie wiem, jak długo trwała burza, bo kiedy rano się obudziłem, pogoda obywała się bez deszczu i piorunów. Surferzy już od świtu chyba (niedziela) wytrzeszczali oczy i prężyli mięśnie w poszukiwaniu najbardziej efektownych falowych skutków nocnej zawieruchy. Odebrałem swojego tauzena za niewykorzystane worki na śmieci i wyruszyłem do Narity, czyli niewielkiego miasta znanego z międzynarodowego lotniska służącego Tokio.
Dżipsiak prowadził mnie jak zwykle dróżkami, drożynami i dróżętami pośród licznych w tej części kraju miast. Po raz pierwszy na swojej trasie, liczącej w tym momencie ponad 4 tys. kilometrów (nie licząc mórz i oceanów :))) natknąłem się na swojsko wyglądającą prewencję policji drogowej.
Oni naprawdę wierzą, że ten kawałek dykty zwiększa bezpieczeństwo? Najwyraźniej jednak ta wiara w Japonii jest miniaturką jej polskiej odpowiedniczki. Przypomina mi to jeszcze jedno wydarzenie. Kiedy pomykałem Kurumą z Sōunkyō do Asahigawy, dwa razy z rzędu zamrugano do mnie długimi światłami, po czym po kilku kilometrach minąłem stojący na poboczu wóz policyjny. No nie!!! Ta niesubordynacja wobec władzuni zahacza nawet o Japonię? Dosyć swobodnie traktują limity prędkości i do tego ostrzegają przed patrolami. Mamy jednak coś wspólnego!
Dróżkami nie zawsze da się ominąć małe miasteczka. Tym razem przejeżdżając przez jedno z nich, trafiam na matsuri z udziałem dashi (nie chodzi o bulion, ale duże wozy do przewożenia ołtarzy).
Udział biorą obie płcie we wszystkich pokoleniach, a akcja dzieje się na kilku uliczkach równocześnie. Widzów prawie nie ma, bo chyba wszyscy mieszkańcy wzięli się za ciągnięcie grubaśnych lin. Jest kolorowo i podczas odpoczynku wesoło i gwarnie.
Zapalają się papierosy, polewane jest coś przeźroczystego do czarek. Są przekomarzanki między dziewczynami i chłopakami. Raz po raz rozlega się rubaszny śmiech.
Lubię tę beztroską Japonię, która stanowi mocny kontrast do obrazów społeczeństwa przepracowanego, spiętego niezliczonymi zależnościami hierarchicznymi, formalizmami i obyczajami. Społeczeństwa, w którym werbalny przepływ informacji dokonuje się tylko za merytorycznym nakazem i tylko w niezbędnym zakresie. Te obrazy wiozłem w sobie do Japonii jako efekt wielu lektur na jej temat. Może coś źle przeczytałem...
Na dachu jednego z dashi ustawiono głośniki, które w pewnym momencie ryknęły japońskim popem na żywo. Usadowiła się tam jakaś gwiazda i postanowiła zagłuszyć wszystko, łącznie z własnymi myślami.
Była to przykra niespodzianka po wcześniejszej klasycznej muzyce fletów i bębnów. Zawinąłem się stamtąd.
Niedługo zaczęło się robić wiejsko. Prowadziły mnie tam takie oto dróżęta.
Oto ryż, który zaczyna już przypominać nasze zboża. Jakaż różnica w porównaniu do naszych (z Gosią) pierwszych zdjęć z maja!
Perełki wiejskiej architektury pozaszywane w uroczych miejscach.
Na niektórych polach żniwa już zakończone, a gleba wymuskana jak polewa na torcie czekoladowym.
Nie wszystkie prace można wykonać maszynowo. Zgarbione postacie (głównie kobiece) w czepkach zapożyczonych od Czerwonego Kapturka (z wyjątkiem pierwszego zdjęcia oczywiście) to bardzo częsty obrazek na tutejszych wsiach.
Dotyczy to zarówno pracy w polu, jak i przy roślinach ozdobnych w otoczeniu domów.
Tym kaczkom ktoś urządził wspaniałą rezydencję, i to w dużym oddaleniu od gospodarstwa.
Się jedzie się jedzie się jedzie się jedzie się dalej.
Docieram do lotniska w Naricie i sprawdzam, czy mają tu tyle samo startów
ile lądowań
i wychodzi, że lądowań jest więcej. Jaki stąd wniosek? Nie wiem. Może źle dobrane narzędzia badawcze piszącego te wydumajki.
Jadę sobie ja główniejszymi ulicami w okolicy lotniska, ruch samochodowy duży. Tu już się nie da wyczarować dróżek. Trzymam się więc blisko metalowej bariery ochronnej, aż tu ktoś woła do mnie głośno z przeciwległej strony ulicy, z wysoko sięgającej skarpy. Oglądam się ja, co to niby za znajomek i... bum, w barierkę przywalam. Rumak się wykłada na prawy bok, a ja na obraz Bruce'a Lee robię asfaltowy pad z katurlanką. Rękawki krótkie, nogawki krótkie, bejsbolówka na durnym łbie i cud to jakiś oraz skoki "tygryskiem" ćwiczone z zapałem w dzieciństwie, że po pozbieraniu się z chropowatej nawierzchni zauważam, że nie zauważam nawet najmniejszych zadrapań. Zauważam natomiast na mnie wycelowane teleobiektywy tych skarpowych "kolegów". Okazało się, że to bezkrwawi myśliwi polujący na startujące z Narity metalowe ptaki, i to bynajmniej nie do mnie wołano, ale do pilota zapewne, żeby się ładnie na skrzydło wyłożył. Na tę krótką chwilę okazałem się efektowniej wykładającym na skrzydło, więc zaszczyty spłynęły migawkami w moją stronę. Żałuję, że sam sobie nie zdążyłem zdjęcia w locie strzelić. :) Aha, jeszcze jedno. Jutro ostatni etap - jadę w kasku!
Nie ma dobranoca, bo to nie koniec dnia był. To druga godzina popołudniowa była, a najciekawsze czekało na mnie pod wieczór. Ale o tym po tym.
No tak, oboje się uparli, żeby suspens robić. Jak to - ostatni etap? Przecież jeszcze trochę?
OdpowiedzUsuńHana, wcześniej pisał, że ostatnie 2 tyg. na Tokyo zostawia, więc pewnie ostatni etap rowerowy
UsuńOjtam, Elaja, nie pamiętałam. Zwariuje Chłop przez dwa tygodnie w Tokyo po tych sielskich i pustych miejscach.
Usuń... to był pocałunek z oswojoną drogą ...
OdpowiedzUsuńJaponia robi wszystko, żeby Cię zatrzymać ;)
OdpowiedzUsuń..no to czekam na po tym, a lądowanie to chociaż z telemarkiem było???
OdpowiedzUsuńBardzo piękne te sielskie widoczki.
OdpowiedzUsuńNie miałam internetu przez kilka dni i dopiero dziś mogłam przeczytać trzy ostatnie posty. Piękne zdjęcia - szczególnie z kanionu i pól ryżowych. Podobała mi się rezydencja kaczek, a te jelenie z witek (wierzbowych czy brzozowych?) wyglądają jakoś tak swojsko :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że znów mogę podróżować po Japonii (choć to tylko wirtualna podróż) :)