Wiem, to zdjęcie już było, ale pasuje do tytułu. :)))
Przed przyjazdem tutaj jedną z istotniejszych obaw, jakie pojawiały się w moich projekcjach nieznanego egzotycznego kraju, była ta przedstawiająca mnie - samotnego gaijina, bacznie, nieustannie i nachalnie lustrowanego przez otaczających mnie wszędzie Japończyków. Im bardziej moja wyobraźnia sięgała na północ, oddaloną od metropolitalnych centrów, tym ciężar skupionych na mnie spojrzeń stawał się (hipotetycznie) trudniejszy do zniesienia. Często o tym myślałem, knując metody obronne bazujące na aroganckiej obojętności, przybranej w maski człowieka, po którym ciekawskie spojrzenia spływają jak ciepły deszcz po zimnej szybie.
Trudno o bardziej mylne wyobrażenie Japończyków. Ludziom tym wszczepiono głęboko i skutecznie respekt wobec innej osoby. Wyraża się on zajmowaniem się swoimi sprawami. Sprzyja to flirtowi z własną komórką, czytaniu czy wszechobecnemu tu inemuri (podsypianiu przy każdej okazji). W każdym przypadku człowiek będący obok, nawet gaijin, może czuć się bezpiecznie niezależny. Nawet w zatłoczonej przestrzeni posiada własną intymną jej część. Ani razu nie odczułem na sobie wścibskiego spojrzenia, chociaż trudno mi uwierzyć, że nie byłem w ogóle obserwowany, szczególnie kiedy podróżowałem obładowanym jak juczny wielbłąd rowerem, co stanowi tutaj absolutną egzotykę. Jeśli do tego dochodziło, to podglądano mnie niezwykle dyskretnie, tak, abym nic o tym nie wiedział. Miłym wyjątkiem były ciekawskie maluchy, które, jeśli niespodziewanie odkrywały we mnie obcokrajowca, nie potrafiły oderwać wzroku aż do momentu kiedy uśmiechałem się, puszczałem oko lub robiłem "minę". Wtedy uciekały wzrokiem w stronę rodziców, czasami będąc delikatnie upominanymi przez opiekuna. (Czemu ja to piszę w czasie przeszłym?)
Czasami, co nieuniknione, dochodziło do kontaktu wzrokowego. W takim przypadku najczęściej wzrok Japończyka natychmiast uciekał w inną stronę, nawet jeśli budziło to automatycznie odruch ukłonienia się. Jeśli przestrzeń między nami była niewielka, częstemu ukłonowi towarzyszyło ciche sumimasen, które rozumiem jako "przepraszam, że naruszyłem twoją prywatność i twoją przestrzeń, ale już cię omijam i idę dalej swoją drogą". Ciekawe jest i w jakiś sposób miłe, że te odruchy dotyczą zarówno ludzi dojrzałych wiekowo, jak i młodych.
Wyjątkiem od ucieczki wzrokiem były sytuacje, kiedy ktoś odważył się wejść w kontakt werbalny ze mną, szukając przedłużenia kontaktu wzrokowego, jakiegoś zachęcającego grymasu lub gestu. Jednak nawet jeśli rozważyć kontakt wzrokowy w czasie dialogu, to wciąż regularnie widać wzrok rozmówcy, co chwilę uciekający gdzieś w przestrzeń obok. Mistrzem tego błędnego wzroku jest nasz gospodarz z Tokio, do ktorego za kilka dni wracam. Kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałem, to miałem wręcz ochotę oglądać się, czy ktoś za mną nie stoi. Miałem wrażenie, że jest coś nieszczerego w jego zachowaniu, a to po prostu był silny u niego odruch wyrażania szacunku. Respekt.
Przypadkowy kontakt wzrokowy w krajach zachodu jest o wiele bardziej bezpośredni, odważny. Często towarzyszy mu pozdrowienie połączone z uśmiechem tak długo, jak przelotny kontakt wzrokowy jest utrzymywany (uwaga: nie dotyczy niektórych krajów Europy Wschodniej. :)). W trakcie rozmowy zaś spojrzenie w oczy dowodzi uważności i tak rozumiane jest właśnie wyrazem szacunku dla rozmówcy.
Nic dziwnego więc, że przy pierwszych rozmowach z Japończykami można czuć dyskomfort, ale przynajmniej w moim przypadku to szybko minęło. Poza tym mimo generalnej zasady, każdy z nich stosuje ją tak, jak umie i czuje i w niektórych sytuacjach jest to niemal niezauważalne.
Czytałem, że owa blokada w kontaktach, dotycząca miejsc publicznych, ta przeźroczysta, ale nieprzepuszczalna błona otaczająca każdego z osobna i grupy będące razem w danym momencie jest wynikiem niezwykle istotnej i sztywnej hierarchii społecznej, i języka, który tę hierarchię powinien absolutnie uwzględniać. Na innym językowym poziomie szacunku zwrócimy się do przyjaciela, na innym do nauczyciela lub przełożonego w pracy, a jeszcze innym do sprzedawcy w sklepie, jak i on do nas. Jak więc zwracać się do nieznanej nam osoby? Przecież nikt nie jest w stanie określić hierarchii ludzi w pociągu (z wyjątkiem relacji z obsługą oczywiście).
Przekonywująca teza. Mnie jednak nie przekonuje. Uważam, że w miejscach publicznych zasadniczą rolę odgrywa szacunek wobec odrębności i prywatności. Przez trzy miesiące przemieszczania się w różnych obszarach i środowiskach Japonii zapomniałem całkowicie o moich obawach i czułem się w towarzystwie obcych mi ludzi zarówno komfortowo, jak i bezpiecznie. Można powiedzieć - czułem się jak (chciałbym czuć się w Polsce) w domu. :))
Przykład skrajnej postawy - nie przeszkadzać, nie interferować? Świeży jak wczorajsze bułeczki. Wczoraj bowiem (27.07) byłem w Teatrze Narodowym w sali Engei na przedstawieniach, z których z założenia prawie nic nie rozumiałem. Chodzi o rakugo, czyli "opadłe/opadające słowa". Są to komediowe scenki opowiadane przez jednego aktora - rakugoka, który przedstawia zdarzenie z udziałem dwóch lub więcej postaci, uzyskując komediowy efekt przez samą historię, wcielanie się na zmianę w różnych bohaterów, a przez zmianę tonu i mimikę. Siedzi w pozycji klęczącej, a jako rekwizytów używa jedynie małego wachlarza i ściereczki. Storytellers to chyba angielskie słowo najbliższe określeniu tej formy. U nas raczej nie występuje, chyba że w postaci wakacyjnych fuch aktorów komediowych (byliśmy dawno temu na takim występie Cezarego Pazury w Juracie). O ile wcześniej byłem na kilku wypadach (z Gosią i sam) teatralnych, to tylko tu trzy razy mnie pytali, czy wiem na co idę i czy jestem AŻ TAK dobry w japońskim. Ja im mówię, że w japońskim to ja sam siebie wciąż zaskakuję, ale idę tu oglądać ludzi, jak reagują, jak się śmieją, jaka relacja zawiązuje się między widzami a aktorem, no i czy gapią się na mnie, bo ja badacz jestem. A, jak tak, to zapraszamy!
No ale ja nie o tym. O teatrach wszystkich i po kolei napiszę monografię za jakieś dziesięć lat.
Warto było pójść i podglądać, bo wydarzyło się kilka ciekawostek. Ale tu opowiem o nienaruszaniu prywatności.
Zacznę od tego, że inemuri wygląda tu (generalnie w Japonii) na jakąś odmianę agresywnego wirusa, który aktywuje się u większości członków i członkiń społeczeństwa w momencie zetknięcia się zadka z jakimś podłożem. Jeśli podłoże jest miękkie, a jeszcze dodatkowo występuje oparcie, wirus atakuje z wściekłością!
I tak to było, że jako pierwszemu mięśnie karku puściły sąsiadowi z lewej strony, broda w związku z tym zadudniła o klatkę piersiową i gościa nie było. Jego żona, siedząca krzesło dalej nie reagowała, jakby wciąż cieszył się spektaklem. To bardzo charakterystyczne. Jego sen, jego sprawa. Nie ma kuksańca, nie ma, że "nie rób siary" albo "po co kupowałeś te bilety, trzeba było zostać w domu i się wyspać". Takie postawy po prostu nie występują. To jest piękne i bardzo japońskie. Ale najlepsze dopiero przed nami, bo niedługo po jego odlocie za moimi plecami rozległo się donośne chrapanie. Zaatakowany wirusem dawał tak głośno (nie wiem, czemu zakładam w tej sytuacji faceta), że obawiałem się o aktora, czy sam dobrze się słyszy. I domyślacie się już, że absolutnie nikt tego chrapacza nie tykał, chociaż były to takie decybele i jakieś infradźwięki, że kilka głów spośród nieśpiącej części publiczności się lekko i na chwilę odwróciło od czasu do czasu. Niech sobie smacznie śpi, jak wielu innych. Ja, otoczony przez te ekstraefekty, musiałem z całych sił dławić swój śmiech i notowałem skrzętnie przebieg badania. Chrapacz po kilku minutach (akt jednego aktora trwa około 20 minut) obudził decybelami mojego sąsiada. Głowa się podniosła i kiedy stwierdził, że to nie on chrapie, tylko ktoś z tyłu, odwrócił się, żeby zmierzyć go gniewnym wzrokiem, ale na tym poprzestał. Tylko coś tam żonie szepnął. Chrapacza nadal nikt nie ruszał i dawał tak do końca pierwszego aktu, po czym wszystkich pogodziły, jak zwykle, oklaski. Inemuri, tak to może wyglądać.
Żeby nie było, że bez zdjęcia. Jadę sobie ja po "mojej" dzielnicy (Ningyōchō) wieczorem i słyszę muzykę, ale przede wszystkim charakterystyczny dźwięk bębnów taiko. Niedziela wieczorem wczorajszego dnia była. Jadę więc po wąskich w tym miejscu uliczkach na słuch i za chwilę trafiam na lokalną zabawę. Jest platforma, po której pląsają nadające ton tancerki w kimonach, a wokół nich wielowarstwowy krąg tańczących. Dużo osób w kimonach (faceci też), ale przymusu nie ma. Kto tylko chciał, włączał się w żywe okręgi. Obok ustawiony średniej wielkości bęben i walące w niego na zmianę bębniarki i jeden rodzynek. Przyjmują charakterystyczny szeroki rozkrok i bardzo zamaszyście walą bądź w membranę, bądź w metalowe guziki na krawędziach. Robią to z takim zapałem, że nie mogę wzroku oderwać. Każda z nich (i on) zajmuje miejsce przy bębnie na dwie, trzy minuty, bo praca to wyczerpująca, a jest gorąco. Ja filmuję raz bębniarki, a raz odrywając siłą woli wzrok, tańczących i śpiewających. Repertuar różnorodny. Kiedy podjechałem, szły kawałki klasyczne, ale potem było np. "Bahama mama" w jakiejś elektronicznej edycji. Przy takich nowoczesnych utworach panie i panowie w kimonach wyglądali, jakby się przenieśli w czasie z Edo do Tokio. Było tak:
Wianuszka ani prowadzących niestety nie będzie, bo mam go na filmie. :(
Niedługo zabawa się skończyła i ponagrywałem, jak się państwo ładnie sobie wielokrotnie kłaniają. Na koniec zaś podszedłem do grupy taiko, zakąszajacej coś po pracy i mówię im: Waliliście wspaniale! Dzię-ku-je-my! Za to będzie nagroda! Odłożyć mi te kiełbaski i puszki na bok i ustawić się w rządku. Teraz jakaś dynamiczna poza i tu, wiadomo - ptaszek! Cyk!
Bardzo się cieszyli, że polski telewidz będzie ich podziwiał. Kłanialiśmy się sobie z dobrą minutę, a potem oni wrócili do konsumpcji, ja zaś do hotelu na moją podłogę i karimatę.
Dobranoc!
PS. Wspominajkę tę piszę na stojąco z iPadem na siodełku Karosza, bo mnie z parku Yoyogi wyrzucili o 18.30. Przepraszam więc za ew. literówki i inne takie. Za przekręty merytoryczne tradycyjnie nie przepraszam, bo to moje są wspomnienia. :)))
Fantastyczne są t twoje wspomnienia i wnioski. Nie można się oderwać od lektury. Czekam na jeszcze.
OdpowiedzUsuńAgnieszka
Szkoda, że już wracasz.. Mało mi takich sprawozdań.
OdpowiedzUsuńHanuś!! Jak to Gosia przeczyta, to... Ona się doczekać nie może :)
UsuńTen uszanowanie przestrzeni drugiego człowieka bardzo się mi podoba :) A historia z chrapaczem i śpiącym - cudna :))
OdpowiedzUsuńSzczerze mowiac, nie wiem, czy czulabym sie komfortowo, gdyby nikt nie zwracal na mnie uwagi. Gdyby uciekal wzrokiem i udawal, ze mnie tam nie ma. Chyba byloby mi przykro.
OdpowiedzUsuńTrzeba sie tam urodzic, zeby takie zachowanie przyjmowac za cos normalnego. A moze tylko mi sie tak wydaje?
No cóż," jednak co kraj, to obyczaj" ;) T.
OdpowiedzUsuń...z jednej strony cieszyłbym się, ale z drugiej takie odosobnienie...
OdpowiedzUsuńczyta się to jak SF ;)
OdpowiedzUsuńświetny felietonista z Ciebie, Robercie :)
Mnie się to podoba - takie poczucie prywatności i pewnego odosobnienia.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się to poszanowanie prywatności. A u nas ludzie lubią się gapić i spanie w miejscach publicznych bywa żenujące.
OdpowiedzUsuńNa działce mam takiego sąsiada trzeba się było odgrodzić bo oczu nie spuszczał. Szłam patrzył, poruszyłam się patrzył usiadłam patrzył oż.....Tak samo traktował i naszych znajomych i nas.
OdpowiedzUsuńŻadna przesada nie jest dobra uciekanie wzrokiem i patrzenie poza i wścibstwo też nie fajne, wiem najlepiej patrzeć pomiędzy sobą a rozmówcą. :))