wtorek, 22 lipca 2014

Seagull, czyli knajpka Pod Mewką

19 lipca dotarłem około godz. 14 promem Sunflower do portu w Oarai. Po kilku dniach względnej rutyny - przemieszczania się po Hokkaido w terenie, którego szlaki przetarłem wcześniej, znowu znalazłem się na terra incognita. Nie taka ona jednak do końca incognita, gdyż miałem w gpsie namiar na kilka dosyć mocno porozrzucanych po prefekturach Ibaraki i Chiba kempingów, jeszcze z okresu przygotowań w domu, kiedy zakładałem wyruszenie rowerem wprost z Tokio. Tego samego dnia udało mi się jeszcze przepedałować 45 km i po kilku nieudanych próbach odnaleźć mocno zapuszczony kemping Seagull. 

Polowanie na kempingi to jedna z bolączek tej podróży. Namierzyłem je z uproszczonych mapek podawanych przez portal mapple.net (w jęz. japońskim). Na mapach wydaje się wszystko proste, ale w rzeczywistości, kiedy dotrze się na miejsce po kilkudzieisęciu kilometrach jazdy i wniknie się w gąszcz lokalnych uliczek i dróżek, a nie ma żadnego wyraźnego drogowskazu, robi się stresowo. 



W tym przypadku było podobnie. W miejscu wskazanym przez mojego wiernego przewodnika dotarłem do plaży, przy której na pokaźnych falach Pacyfiku pląsało sobie kilkudziesięciu surferów. 



Warto pamiętać, że "plaża" oznacza tu piasek i żwir zawalony wszelkiego rodzaju śmieciem wyrzuconym przez ocean. Jakaś mała część wodnych junaków wykonywała różne czynności towarzyszące temu sportowi, jak mycie i suszenie pianek oraz palenie papierosów, połączone z baczną obserwacją układu fal i zazdrością, że "kuźwa, akurat teraz, jak wylazłem z wody, to te patafiany dostały takie niesamowite beachbreaki". Robili to w otoczeniu swoich samochodów, na czymś co mogło być dzikim parkingiem, ale bardziej przypominało krajobraz po bitwie z lejami po wybuchach wypełnionymi wodą. Krótko - syf! Podszedłem ja do nich, wyglądając z moim Karuskiem jak obywatel innej planety i zapytałem, "czy ten tu zwany Seagull kemping to gdzie on jest" (tak mniej więcej wygląda mój japoński). Ha ha ha! - odrzekli, wskazując sobie na mój jednoślad, jakby nie wiedzieli, że istnieje na świecie turystyka rowerowa. No ale w towarzystwie, w którym męski włos jest w rudo-fioletowych barwach, samochód wielkogabarytowy na białych tablicach (mikrusy jeżdżą na żółtych), a opowieści o wyczynach z falami dorównują wrażeniom z polowania na Mobby Dicka, jazda rowerem musi być obciachem. Nie, nie wiedzą o żadnym tu kempingu. Jakaś niewiasta pośród tego testosteronowego towarzystwa spróbowała pomóc, wyciągając mapę samochodową, ale zanim się zorientowała, gdzie w ogóle się obecnie znajduje, ja już widziałem, że przy tej skali mapy samochodowej nie ma szans na znalezienie kempingu. 

Podziękował i wycofał się z plaży na drogę szosową. Popytałem jeszcze kilku lokalsów, ale albo nie rozumieli (z "jezusmariagaijińskiego" założenia), o co chodzi, albo nie wiedzieli, gdzie tego szukać. Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach, w czasie których złe doświadczenia z Tōhoku i duża odległość do kolejnego kempingu wyniosły moje znużenie i rezygnację do poziomu "siąść i płakać", trafiłem na knajpkę, której właścicielka doskonale wiedziała, co to Seagull i gdzie się znajduje. A jednak? Znajduje się? Czyli istnieje? Radość! Adrenalina! "Siąść i płakać" natychmiast zmienia się w "nie wygłupiaj się i bierz dupę w troki". Kemping jest na zapleczu jej knajpki, tu pójdzie w lewo i jeszcze raz i do przodu i w lewo i będzie na miejscu! 

Jak kazała, tak zrobiłem i znalazłem być może najbardziej zapuszczony i smutny kemping mojej trasy. Łyse, żwirowe stanowiska namiotowe i rozpadające się i pozamykane baraczki toalet. Dramat! Ale jest gdzie się rozbić i zjeść. Da się żyć. Kiedy się kręcę w procesie rozpoznania terenu, pojawia się pani, która chyba zarządza tym czymś. Zaprasza za miedzę do całkiem miłego minshuku (prywatny, tradycyjny mały hotelik), w którym, jak się okazuje, mogę korzystać z toalet i ofuro (łaźni), a nawet skorzystać do woli z lobby, w którym można sobie za friko zapodać ciepłą herbatkę i kawę. Wszystko to w cenie pola namiotowego Seagull - 1000 ¥ (30 zł). Da się żyć! Co prawda już drugi tysiąc za wynajem zestawu toreb na segregowane śmieci, mimo iż się zarzekam, że ja przecież nie śmiecę. Nic to! Procedury! Uporządkowany, bezpieczny świat! Zwróci rano nieużywane worki i tysiak przepłynie z powrotem z ręki do jego ręki! Wziąłem worki i oddałem 2 tys. ¥.

Rozbiłem się, wykopując z placyku przeznaczonego pod moją podłogę co większe kamyki. Syf już mi nie przeszkadzał, bo tu tylko spokojny sen, a tam, tuż obok, rozkosze życia.



Po postawieniu noclegowni poszedłem zaspokoić głód do pani, która niedawno uratowała mi życie. Wszedłem ja, ukłoniwszy się wszystkim gospodarzom i czterem gościom i zapytałem się płynną japońszczyzną "a co tu jest do zjedzenia?" Przez chwilę zapadła krępująca cisza, a na twarz gospodyni wpełzł grymas zakłopotanego uśmiechu. No ale co byś chciał zjeść o TEJ PORZE? (była 19). No ale co macie? Co, "co mamy"? No, udon macie? Ramen macie? Udon? Ramen? Kurde, co ona jakaś niekumata jest czy przemęczona? Widzę, że pozostali goście skupieni po przyjacielsku przy jednym stoliku zaczynają podśmiechujki, ale dzięki temu, że zażenowany gapię się na nich, widzę też, że przy sąsiednim stoliku wisi tabliczka z fotkami dań i cenami. No to jesteśmy w domu! Już ja widzę, co wy tu macie! Podchodzę więc zdecydowanym krokiem do tego stolika i widząc znane mi słówko osusume (polecamy) oraz zapisane katakaną janbo (co tłumaczę sobie jako wielgachne - jambo), szybkim strzałem palca pokazuję - Poproszę właśnie że to! 




Pani gapi się na mnie z coraz większym zwątpieniem, ale zmieszany uśmiech nie spełza z jej ust. Rzuca jakąś komendę do części kuchennej i zaprasza, abym usiadł. No! Moje na wierzchu.
Po jakichś dwóch godzinach, kiedy w lobby minshuku uciąłem sobie pogawędkę z jednym z gości, którzy siedzieli wtedy w knajpce, dowiedziałem się, że o 19. gospodarze zamykali właśnie lokal (a więc i urządzenia kuchenne) i tylko czekali, aż ci czterej się wyniosą, kiedy ja wparowałem. Gospodyni, zmieszana i niepewna takiego jak ja gościa - białasa, nie potrafiła mi wprost powiedzieć "Nieczynne! Nie widzi na drzwiach, że napisane?". Nie jest to w japońskim obyczaju, aby wprost i krótko zakomunikować "nie". "Nie" jest niemal nieobecne w żywym języku. Są za to różne odmiany "tak" - pozytywne i negatywne. Przykładem "tak" negatywnego może być odpowiedź na pytanie "czy macie buty w rozmiarze 45". Taka odpowiedź brzmi: "tak, nie mamy takich kajaków". Tak więc zamiast "nie", kuchnia znowu ruszyła, a ja zjadłem jeden ze smaczniejszych japońskich posiłków - kakiage-don, czyli tempurę z krewetek i warzyw, zapieczoną w jeden placek i podaną na ryżu. Pychota! Jaka rozkosz dla kubeczków w przewodzie i żołądka, który nie dość, że od długich godzin nic nie spożył, to jeszcze współcierpiał zmęczenia i stresy.



Jakaż zaś rozkosz i ulga dla gospodarzy, kiedy, wciąż nie wiedząc, co było przyczyną wstępnego nieporozumienia, około 19.30, oblizując się ze smakiem, nieśpiesznie opuściłem lokal, wcześniej jeszcze przez kilka długich minut wychwalając kucharza za tak wysublimowaną i elegancką potrawę (w skrócie - kono ryōri wa umakatta desu ne!) i kłaniając się państwu nisko. Jak oni szybko zamknęli knajpkę i wyrwali do domu, można wnioskować z tego, że zanim zdążyłem kupić wodę w jidohanbaiki po drugiej stronie ulicy i wrócić do roweru, oni już odjeżdżali. Potem dowiedziałem się od mojego rozmówcy, że ten lokalik otwarty jest po południu od godz. 18 do 19! No to się państwo nie przepracowują za bardzo! Dodam jeszcze, że akcja działa się w sobotę wieczorem, co na ogół jest porą szczytu weekendowego w restauracjach.

Kiedy wróciłem na gruz kempingu, prognoza pogody sprawdzała się w najlepsze, czyli grzmiało i błyskało i kropić zaczynało. Tak miało robić do samego rana. Wziąłem ja przybory kąpielowe i elektronikę i poszedłem pod bezpieczny dach minshuku. Tam, po oczyszczeniu się z pyłów drogi i potów wysiłku oraz tak ogólnie - shintoistycznie, zasiadłem na kanapach lobby, zakablowałem się do elektronowych gniazd, zalałem herbatę po brzegi kubka i rozpocząłem popisywanie tego i owego. 

Po chwili w lobby pojawiło się dwóch gości. Przysiedli się tuż obok i wyciągnęli fajki. Zapaliliśmy. Ja cię znam - zaczyna jeden z angielska. Ty byłeś tam w knajpie na obiedzie. A wy, to ci czterej? Tak. I wtedy opowiedział mi, o co szła rozgrywka z kwaśnymi uśmiechami przy zamawianiu obiadu i że te godziny ich pracy to dziwoląg jakiś. Pośmialiśmy się, zaciągając się mistycznie dymkiem. Ten pierwszy gadał, a ten drugi gapił się tylko, więc wkrótce rzucił sumimasenem i poszedł, a my, zaciągając się wciąż, jak na mój gust, ponad miarę, zapełnialiśmy popielniczkę jeszcze przez godzinę, uzupełniając wzajemnie wiedzę o życiu w tym czy innym kraju. Mnie się nie śpieszyło, bo za oknem byskało, waliło i chlustało, ale mój nowy kolega musiał się pożegnać, bo o 3 rano pobudka na ryby. Pożyczyliśmy sobie i rozstaliśmy się etnologicznie bogatsi, a nikotynowo ubożsi.
Ja jeszcze podumałem trochę o filozofii podróżowania, ale chciał nie chciał, trzeba było w końcu przebyć te metry przez tę mokrą ścianę i ten błyskawicowy palec boży, pod osłoną kurtki nieprzemakalnej na siedemset milionów milimetrów słupa wody. Gruzowo-żwirowe podłoże okazało się dobrym rozwiązaniem na ciężki deszcz, bo wszystko szybko wsiąkało i wokół namiotu było sucho. W środku też. 

Zdziewam i zzuwam więc ja okrycia, przykrycia i nakrycia, zakładam strój pidżamowy (góra) oraz piżamowy (dół) i zwinnym ruchem kibici wślizguję się do worka sypialnego. Wokół grzmoci i stroboskopuje, w tropik dudni, że o mało do wnętrza pałatki się nie przebije, a niedalekie fale łupią w bliższe betony, jakby chciały mnie biednego zmyć z pokładu ziemskiego. Ale nauczony ja wcześniej przez drące się o świcie czarne ptactwo rutynowo wkładam sobie zatyczki w otwory ulokowane po bokach głowy i pogoda się natychmiast uspokaja. Tylko wibracje i infradźwięki pozostają, ale te niweluję własnym motorem, który włączam w chwilę po zaśnięciu.

Dobranoc!

7 komentarzy:

  1. ...ha ha ha, chciałbym zobaczyć miny Japończyków podczas zamawiania jedzenia i późniejszy sprint w jakim mykali do domu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy raz czytam- świetne! Maja B.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gospodarze pewnie się bali, że jeszcze zamówisz deser. Noc burzowa pod namiotem do najprzyjemniejszych nie należy, dobrze, że sucho było.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziwni ludzie może oni ten barek? :) jako hobby traktują? :) Nie odcinam się od świata zewnętrznego gdy grzmi dudni wieje leje, lepiej wiedzieć co się dzieje i zwiać gdyby się miało coś gorzej dziać. :))
    Jak zwykle piękny z humorem napisany post.

    OdpowiedzUsuń
  5. Twoje poszukiwanie kempingu żywcem przypomina mi moje wakacje kiedyś na Słowacji, Tam też nikt nic nie wiedział o jakimś kempingu, phi!
    Aż trudno mi uwierzyć że już się powoli zbliżasz do końca wędrówki...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ach ta nieznośna pogoda! Ciągle daje powody do niezadowolenia. U Ciebie często leje deszcz, a u nas (prawie w całej Polsce) drugi tydzień powyżej 30*C. Najważniejsza jednak jest pogoda ducha i oby tak dalej :) T.

    OdpowiedzUsuń
  7. A jam ciekawa bardzo, czy masz już trochę dość tej wędrówki i do świateł wielkiego miasta Cię ciągnie? I w ogóle?

    OdpowiedzUsuń