czwartek, 22 maja 2014

Wielkość w Narze

Mieszkamy w południowo-wschodnim zakątku Nary, na granicy olbrzymiego Parku Nara, słynnego chyba przede wszystkim z żyjących w nim dzikich danieli. Słowo "dzikie" ma tu sens umowny, bo choć nie są to daniele hodowlane, to cała populacja parku, licząca ok. 1200 osobników, z cwaniackim błyskiem w oku kręci się między tłumnym stadem ludzkim, trykając porożem i trącając pyskiem z nadzieją na smakołyki - shika senbei (krakersy jelenia), z których sprzedaży mniejsza część stada ludzkiego zrobiła niezły biznes kosztem większej części (stąd też "krakersy jelenia" wydają się być dobrym tłumaczeniem japońskiego oryginału). Stado danieli bytuje w parku już od VIII w. n.e., kiedy to na jednym z nich (umaszczenia białego) do nowo ufundowanej świątyni - Kasuga Taisha, na zaproszenie rodziny fundatorów - Fujiwara (w słowniku Gosi - Fujara), przybył jeden z ważniejszych bogów shintō. Ponieważ jelonek musiał dźwigać ważnego boga z odległej aż o 607 km świątyni Kashima (pref. Ibaraki leżąca powyżej Tokio), widać nie w smak mu było wracać taki kawał, zatem ściągnął tu kilka dorodnych łań i rozpoczął trwający do dzisiaj piknik.



Kasuga Taisha jako świątynia położona najbliżej naszego apaato (apartament) stała się pierwszym punktem wczorajszego zwiedzania. Chcieliśmy wjechać do parku rowerami, ale niebieski znak na wjeździe wyraźnie wskazywał ścieżkę pieszą. Co prawda nauczyliśmy się już, że rowerzyści japońscy mają status równy indyjskim świętym krowom, czyli robią, co chcą i gdzie chcą, po chodnikach jeżdżąc jak szaleńcy, po ulicach jeżdżąc pod prąd, a po zmierzchu - bez świateł - po wsjem, jednakże ponieważ my chyba na japońskich rowerzystów jeszcze nie wyglądamy, staliśmy skonfundowani u wejścia.



Z pomocą przyszła nam szczególna postać, zbliżająca się ku nam od strony świątyni. Szczególna, ponieważ już z odległości 100 jardów (91,44 m) byłem pewny, że wkrótce będę miał okazję zaczepić chodzący wzorzec Anglika: krótkie szorty w kolorze spranego khaki odsłaniające chude i blade kończyny dolne obute w traperki; pociągła, piegowata twarz z  haczykowatym wąskim szponem nosa i przerzedzona, ale wciąż pozwijana w loczki, ruda czupryna. Gdybym pojechał kiedyś do Sèvres pod Paryżem, takiego Anglika bym się spodziewał. Musiałem go zaczepić! I wtedy... Ten akcent! Nie da się w języku pisanym tego odtworzyć, więc streszczę w tłumaczeniu:
(ja) - czy wie, czy w parku można jeździć rowerami;
(on) - nie wie, ale również nie wie też, dlaczego by nie można było, on jest co prawda Brytyjczykiem, ale ponieważ my jesteśmy najwyraźniej (apparently) Holendrami, to na naszym miejscu by spokojnie popedałował przez park (śmiech podszyty butą narodową);
(ja) - a co mu mówi, że jesteśmy Holendrami;
(on) - takie ma ogólne wrażenie (może chodziło o trzymane przez nas rowery lub czerwone kurtki)
(ja) - my właściwie (actually) to z Polski jesteśmy (śmiech podszyty narodowymi kompleksami);
(on) - aaaa, jak tak, to z pewnością (definitely) możemy robić, co nam się żywnie podoba.
W tym miejscu musieliśmy się rozstać, bo moja zwisająca szczęka uniemożliwiała dalszą wymianę uprzejmości. On skłonił się ledwo dostrzegalnie i odmaszerował. W tym odchodzącym obrazie brakowało mi tylko kaszkietu i parasola.
Brytyjska pewność, że Polak może i robi, co chce (przynajmniej jeśli chodzi o zasady ruchu drogowego), nie udzieliła się nam, więc przypięliśmy rowery do pobliskiego drewnianego słupka i pomaszerowaliśmy w głąb parku per pedes.



Wkrótce, zapoznając się stopniowo z przedstawicielami wałęsającego się tu i ówdzie stada rezydentów, dotarliśmy do Kasuga Taisha. Elementem charakterystycznym tej leciwej świątyni jest otaczający ją z każdej strony zbiór kamiennych, masywnych latarni - tōrō - liczący ok. 2 tys. szt., które wiodły pielgrzymów, a fundowane były przez tych, którzy mieli cokolwiek zanieczyszczone sumienie, a przy okazji kasę (najczęściej oba te czynniki ofiarne z jednego źródła).




Są też w Kasuga tōrō wiszące, wykonane z metalu.



W samym środku terenu świątyni, jak majestatyczny dowód na jej długowieczność, stoi potężny cedr o ośmiometrowym obwodzie pnia i ponadtysiącletnim rodowodzie. To maleństwo obok niego to moja Gosia. :)

Swoim wiekiem i gigantycznym rozmiarem cedr zasłużył na miano yorishiro - obiektu mającego zdolność przyciągania i zapewnienia schronienia dla bóstw shintō w czasie obrządków religijnych. Znamieniem tego statusu jest opaska ze słomy ryżowej, zwana shimenawa, przyozdobiona zygzakowatymi papierowymi wstęgami zwanymi shide. Ten wystrój jest odpowiednikiem naszego adresu i mówi bóstwu: tu ci będzie miło i cieplutko (chociaż trudno to sobie wyobrazić w przypadku np. głazu). Lokalizacje yorishiro wyznaczają co prawda eksperci ludzcy, ale z tego, co wiem, bogowie raczej współpracują. Tego rodzaju obiektów służących bóstwom shintō jest w Japonii mnóstwo. Do tej pory spotkaliśmy ich kilkadziesiąt, a jeden z najwspanialszych dopiero przed nami. :)

Tu korzeń tego giganta

Tak się rozkręciłem w tajnikach zwyczajów i ceremonii shintō, że chwyciłem za jedną z wystawionych dla zwiedzających ōnusa (lub haraegushi) - drewnianą różdżkę z doczepionymi wieloma paskami shide, używaną w bardzo ważnych rytuałach oczyszczenia, że machając nią nad sobą, przy okazji wyzwoliłem ze zbrukania całą szkolną wycieczkę.



Mieliśmy też szczęście spotkać miko, czyli domniemaną dziewicę, pełniącą wiele towarzyszących funkcji w świątyniach shintō. W Kasuga zajmowała się banalną, ale najpopularniejszą chyba obecnie posługą, czyli handlem pamiątkami, wróżbami, życzeniami i wszystkim, za co niepewny swego sumienia i przyszłego losu petent jest chętny zapłacić.



Tu tabliczki z życzeniami, część świątynnego biznesu.

Dalsze plany zawiodły nas do epicentrum parkowej turystyki, czyli świątyni Todaiji, słynnej z olbrzymiego, ważącego 495 ton posągu Buddy - Daibudsu zamkniętego pod dachem największej sakralnej budowli drewnianej - Daibudsuden. W ciągu ponad 1200-letniej historii posągu, poprzez wiele niszczących pożarów i trzęsień ziemi, w czasie których siedzący kolos był niszczony (w tym dwukrotnie tracił głowę), prawdziwy Budda z zaświatów chciał chyba powiedzieć ludziom: Nie o to mi, kochani, chodziło, żebyście stawiali monstrualne bałwany! Halo! Czy ktoś mnie słyszy?!? Ludzie jednak są głusi na takie apele, szczególnie jeśli interes się świetnie kręci. Odbudowywali, rekonstruowali, wyzłacali (132 kg!). Dzisiaj brązowy Daibudsu ma się świetnie, a tamten protoplasta pewnie się w grobie oświeconym przewraca.


A biznes kręci się, podobnie jak w Polsce, świetnie! Po wyjściu z Kasuga, z położonej na uboczu parku alei, zostaliśmy porwani przez rzekę wycieczek szkolnych, pośród których, jak ryby w wodzie tej rzeki, kręciły się cwane daniele i pomniejszy narybek turystyczny. Wyglądało to tak:





Już się obawialiśmy, że zatopieni w morzu głów zdryfujemy w meandry straganów z odpustowym towarem, ale prąd rwał na szczęście w kierunku sedna. Mimo tłumów Daibudsuden robił wielkie wrażenie.



W środku ludzka rzeka zawracała wokół figury Daibudsu, fotografując, śmiejąc się i (nawet w pawilonie świętego) handlując czym popadnie.



Część młodzieży przepychała się przez mały otwór w jednym z potężnych filarów, zapewniając sobie skrót, coś na wzór gwiezdnych wrót, do oświecenia. Nie wiem, czy to działa, ale wychodzili (kto się zdołał przepchać) na pewno szczęśliwsi. Autosugestia? Samospełniająca się przepowiednia?


Wypluci przez szkolnowycieczkowe wody na zewnątrz zapoznaliśmy się z niejakim Pindolą. Ten sympatyczny z wyglądu pan ma moc uzdrawiania części ciała, o ile pomasuje się część jego figurki, a potem swoją - adekwatną. Ten też działał przede wszystkim rozweselająco. :)



Wychodząc, zerknęliśmy jeszcze na placyk zdjęć pamiątkowych, gdzie poszczególne wycieczki stały w kolejce do zbiorowych zdjęć, a "dzikie" cwaniactwo żerowało na tym.



Skołowani świętym zamętem udaliśmy się na zasłużoną drzemkę, a wieczorem zaliczyliśmy wypad do miasta z uwiecznieniem elementów kolejnej świątyni  - Kofukuji. Czy ktoś jeszcze uważa, że Polska ma za dużo kościołów?





A tu na dobranoc (w Polsce - na dzień dobry) uliczka w centrum z handlem (a jakże) i knajpkami.


3 komentarze:

  1. Te daniele tak luzem to niesamowita atrakcja (jakby innych było mało). Miałam kiedyś kolegę Daniela, ale wyjechał za ocean i chodzi teraz między kangurami :)
    VS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Atrakcja traktowana z szacunkiem. Mimo tak wielkiej frekwencji młodzieży nie widzieliśmy ani jednego przypadku głupiego czy brutalnego traktowania danieli. Tak samo było z dokarmianiem. Zwierzaki dostawały tylko przygotowane dla nich krakersy. Wyobraź sobie te sto wycieczek szkolnych i stado błąkających się między nimi zwierząt w Polsce! Co to by się działo!

      Usuń
  2. Pamiętam wpis Gosi, znacznie więcej Danieli :-) Doskonale się uzupełniacie.

    OdpowiedzUsuń