Więc, więc, WIĘC i jeszcze więcej WIĘCÓW - jesteśmy suchą stopą, suchą nogą, suchym tym i owym w hotelu na jednodniowej przerwie od wstrętnej i gnilnej turystyki rowerowej. :) Się wydeptało wszystko brudne, wyprało się i teraz się dosasza (nie poprawiać mi).
Tak WIĘC pora więc najwyższa zapoznać się z miastem Akitą.
Centrum miasta poraża brzydotą architektoniczną. Są przeszklone pasaże z dworca do centrum handlowego, ale sąsiadują z ponurymi bloczyskami a la gierek z gomółką. Człowiek nie wie, czy to jeszcze TA Japonia, czy to już TAMTA Korea Północna.
Nasz hotemoloch wpisuje się idealnie w otoczenie. Nikt tu nie chce wychodzić przed szereg, jakby magistrat miał w zanadrzu bajońskie kary za estetyczną poprawność, nie mówiąc o estetycznej ekstrawagancji (kara śmierci?).
Nasze zdechłe rumaki wpisują się idealnie w swoje parkingowe otoczenie. Nażryjta się owsa, bo zaś z jutra wyruszamy!
Więc z Krzyśkiem u boku kroczymy do parku Senshu. Spotykamy po drodze lelije, które na liściastych talerzach zatrzymały na zapas wczorajszy opad. Nie bójta się! Wody wam tu nie zabraknie - rżymy kpiąco z Krzyśkiem, w duchu zaś podziwiając piękno kompozycji kwiat-liść-woda-światło.
Park Senshu stoi otworem, więc wkraczamy w jego granice, które były kiedyś siedzibą zamku Kubota należącego do rodziny Satake. Ciekawa historia wiąże się z tym rodem, zamkiem i okresem Edo (tym, w którym Japonia przez 250 lat tkwiła z własnej woli w kompletnej izolacji od reszty świata). Na przełomie XVI i XVII w., kiedy miał rozpocząć się okres Edo, klanowi przewodniczył Satake Yoshinobu. Wielkie i feudalne to było panisko. Wyglądało niestety tak:
Jego majątek położony był w nieistniejącej dzisiaj prowincji Hitachi, niedaleko Edo (Tokio). Majątek miał przychody wyceniane na 540 tys. koku (koku to uniwersalna jednostka do wyceny majątków i przychodów równa z grubsza ilości ryżu - ok. 280 litrów - którą jedna osoba mogła się wyżywić przez rok). W ostatecznej batalii o dominację Yoshinobu stanął po niewłaściwej stronie i po przegranej został przez sioguna Tokugawę ukarany (chociaż nadal z prawem do życia) poprzez przeniesienie siedziby z Hitachi na daleką północ (dzisiejszą Akitę) oraz redukcję majątku do ok. 180 tys. koku. Co w tym ciekawego? Yoshinobu jest jednym z tych daymio (panów feudalnych), którzy zostali przez rządzący w Edo klan Tokugawów wyrzuceni na zewnętrzny krąg od stolicy. Zwani byli tozama daymio - zewnętrzni daymio. Musieli utrzymywać swoje rodziny w Edo. Najbliżsi pełnili rolę zakładników lojalności wobec Tokugawów. Oczywiście rodziny mieszkały w wystawnych rezydencjach, co było przymusowym i niemałym kosztem feudała. Tatuś miał daleko do mamusi i dziatek, więc zajmował się biznesem i musiał być grzeczny. Ten niezwykły system sprawdził się aż przez 250 lat. I to jest właśnie ciekawe, wręcz fascynujące!
Przy okazji, ze względu na dalekie i częste podróże feudałów ze świtami, rozwinęła się sieć dróg, z czego i my dzisiaj korzystamy. :) Oto świta w podróży:
Fotujemy jedyny odtworzony element zamku, czyli wieżę, w której mieści się muzeum,
cały zamek zaś widzimy z lotu ptaka na makiecie.
Wychodzimy z wieży i kręcimy się po parku, fotując co ładniejsze obiekty.
Opuszczamy park, bo zaplanowano jeszcze zwiedzanie zabytkowego domu kupieckiego. Znajdujemy na niedalekiej ulicy charakterystyczny budynek i zaglądamy w ciemne pomieszczenia.
Kiedy nadchodzi moment pierwszego zdjęcia, zauważam pana, który nas obserwuje, siedząc w małym kantorku. Pewnie kaligrafista - myślę, bo znam takich ze świątyń. Podejdę i spytam o zdjęcia, żeby chryi nie było. Konnnnnichiwaaaaaa! - mówię śpiewnie. Gozaimaaaaaaaasss! - śpiewa pan. Pytam o zdjęcia i uzyskuję licencję. Pan okazuje się kustoszem, który nauczył się angielskiego i ochoczo przystępuje do współpracy z nami. Mówi, że jesteśmy gośćmi specjalnymi (hahahahahha - tak często komentuje swoje wypowiedzi) i zaprasza nas w zakamarki ponoć niedostępne dla gawiedzi. Wchodzimy na pięterko dla służby (uwaga! strome schody i niska powała hahahahhahahaa!!!), zakładamy kimonopodobną narzutę głównego sprzedawcy i udajemy, że liczymy na liczydle, zaglądamy do magazynu, który ma konstrukcję sejfu i system gaśniczy na poddaszu.
W międzyczasie rozmawiamy o Polsce, Szopenie, Wałęsie i hahahahahhaa, śmiejemy się z wszystkiego. Pan kustosz poważnieje i marszczy się tylko wtedy, kiedy zapomina jakiegoś słówka. Wtedy, jak dziecko, odwodzi wzrok na skos i w bok, wyciąga paluszki, jakby coś przeliczał i szepcze do siebie. Kiedy udaje mi się odgadnąć słowo-klucz, które uleciało mu z głowy, jak chociażby Dracula podczas rozmowy o nietoperzach, wybuchom śmiechu nie ma końca. Takiego kustosza jeszcze w życiu nie spotkałem. Japonia, proszę pana!
Po muzeum wsłuchujemy się w dobiegającą skądś muzykę.... Taka marszowa jakby.... Aha! To nasze kiszki grają wymarsz do ulubionej knajpki z okonomiyaki! Zachodzimy więc po dźwiękach rockendrollowego hymnu okonomiyaka i spotykamy się z gospodynią, która... rozpoznaje nas! Jak się to kobiecie udało?!? Przecież wszystkie gaijiny jak klony wyglądają! Nic to, zamawiamy zestawy ebi (krewetki) oraz jagabaata (kartofel z masłem). Jesteśmy wprawieni, więc mięszu mięszu, chlustu chlustu i siedzimy przepisowe 7 minut. Michaelowi przeszła wczorajsza czkawka i śpiewa jak przystoi całą składankową płytę, w tym oczywiście Billie Jean. Uczennice gdzieś się rozpierzchły, więc nie mając co obserwować, zakładamy z Krzyśkiem biznes pod tytułem OKONOMIYAKI we Wrocławiu. Okazuje się po kilku przymiarkach, że biznes świetnie idzie! No to jemy! Smacznego!
Wracając, trzaskamy płyty kanalizacyjne dla Gosi. Jest słynny piesek Akita-inu, są lilije, jest ryż, są lasy okoliczne i jest Kanto Matsuri, podczas którego faceci noszą na głowach, ramionach, barkach i co tam kto ma twarde, wielopiętrowe konstrukcje z bambusa i lampionów papierowych. Kanto Matsuri odbywa się w sierpniu, więc szybko ustalamy z Krzyśkiem, że nie będziemy czekać.
Jutro kolejna walka na rowery, namioty, wiatry, deszcze i podgórki! Idziem pocieszyć się ciepłym i suchym łóżkiem! Dobranoc!
Najpiękniejsze w Akita (w Akicie?) są chyba studzienki kanalizacyjne... To znaczy, że przestało padać?
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem, ktora to wieza z muzeum na makiecie. Jakos nie wyobrazam sobie skali calosci niegdysiejszego zamku, ale chyba musial byc ogromny.
OdpowiedzUsuń...dobranoc...
OdpowiedzUsuńHahahahahahaha!!!!! Dobranoc.
OdpowiedzUsuńPo nadrobieniu zaległości (weekend!) Oznajmiam, że czytałam z przyjemnością i uśmiechem na ustach (hahahahaha!).
OdpowiedzUsuńChyba chciałam oznajmić trochę zbyt uroczyście, stąd niezamierzone wielki "O".
UsuńI znów literówka! Kurczaki!
OdpowiedzUsuńWcale mi się nie wydaje, że ten cały Satake Yoshinobu był grzeczny... Z taką fizjognomią!
OdpowiedzUsuńZa to kustosz zabytkowego domu kupieckiego ogromnie mi się podoba. Naprawdę pozwolił Wam założyć te wdzianka i liczyć czy to jakiś fotomontaż?! ;)
Na jutro słońca i suchości, chłopaki! A tymczasem dobranoc. :)
Załóżcie knajpkę koniecznie, przyjadę do Wrocka na obiadek. Bardzo się fajnie czyta Twoje relacje.
OdpowiedzUsuńZachwyciła mnie lśniąca podłoga w domu kupieckim.
Serdecznie się uśmiałam ze spotkania z p. kustoszem, a fotka pięknych nenufarów (?) - jakby zrobiła Gosia ;)))
OdpowiedzUsuńWażne jednak, że już nie pada!!! T.
Wiem co mi pozostało po poprzednim życiu w Japonii ziemniaki z masłem uwielbiam. :)
OdpowiedzUsuńI lubię się śmiać. :))