niedziela, 8 czerwca 2014

Sado - dzień pierwszy

Pamiętacie Wieści (klik)? Dziś dokładniejsza relacja z tego pełnego przygód dnia podróży (6.06.2014). 
 
Robert pisze:
 
 
Gdy wyszliśmy spakowani na ulicę i w nozdrza naszych rumaków uderzył podmuch ciepłego wiatru, rozległo się donośne rżenie, a zaraz potem stukot kopyt o bruk przyhotelowego chodnika. Komuś tu bardzo się chciało gnać przed siebie! Trudno było je utrzymać w miejscu. Nie było odwrotu - trzeba było pójść w cwał.
 




Karmą naszych wierzchowców jest odpowiednie ciśnienie w dętkach, stanęliśmy więc na stacji benzynowej i samoobsłużnie daliśmy im owsa.
 

Pognaliśmy przed siebie. Nic lepszego dla rozładowania stresów ostatnich dni niż szalony galop z celem ulokowanym daleko poza horyzontem!
Z takim bojowym nastawieniem przejechaliśmy coś ze... trzy kilometry. Marny wynik, każdy przyzna. Jest jednak ku temu wystarczająco istotna przyczyna - dojechaliśmy do wody. Dużej wody! Morza Japońskiego. Jak by się nie napalał, to takiej wody na kółkach nie pokona.
 

Ale, jak to mówią, jak jest woda, to i statek się znajdzie. Słowo ciałem się stało i ukazał się, spływając powoli z horyzontu w naszą stronę.
Zakupiliśmy bilety. Zjedliśmy śniadanko w lokalu, w którym priorytet nadano wychodkowi (dosyć asekuracyjna koncepcja dla kiepskiego kucharza).
 

Nasze gniadosze nie dość, że znalazły się w doborowym towarzystwie, to jeszcze uzyskały pierwszeństwo wjazdu! Tuż za Harleyami!
 



ALL ABOARD! (WODA ZA BURTĄ!) krzyknął kapitan i wszyscy nierozumiejący języka angielskiego (czyli wszyscy) wsiedli posłusznie na statek.
Statek, czyli prom, składał się na naszym pokładzie z dużych sal, w których większość powierzchni wyłożono miękką wykładziną, na którą wchodziliśmy w skarpetach. Nasi przyjaciele jak zwykle ledwo usiedli, zaczęli się obżerać, aż nam głupio było, bo my swoje zjedliśmy w sąsiedztwie klopa w porcie.
 


Momentami to wielkie pływadło straszyło nas podobieństwem do Titanica. Nawet pani wchodząca po schodach jakoś mi się z Rose skojarzyła. "Dobrze przynajmniej, że di Caprio tym razem z nami nie płynie" - pomyślałem.
 

Czym prędzej wróciłem do sali i wyciągnąwszy żabkę Kaeru, powiedziałem do niej kilka miłych słów, żeby wzmocnić jej motywację do opieki nad Drogą (morską tym razem).
 

Mówią też tak, że jak jest morze i jest statek, to i wyspa się znajdzie. I znowu ciałem się słowo stało. Z mocą maleńkiej żabki zacumowaliśmy przy kei.
 

Wyspa nazywa się Sado. Może kojarzyć się z kilkoma sprawami. Najpierw należy odrzucić nieczyste skojarzenia właściwe Francuzom. Nie o to tu chodzi.
 

Skojarzenie 1 - z lotu satelity przypomina do złudzenia dwukadłubowy myśliwiec z Gwiezdnych Wojen, uchwycony w dynamicznej perspektywie. Może dlatego satelity przesuwają się cichutko nad nią, bo myślą, że grozi im strącenie impulsem laserowym.
 

Skojarzenie 2 - wyspa przez długie wieki była miejscem zsyłek dla niegrzecznych. Przez siedemset lat zesłano tutaj około... 70 osób. Jak widać, mało jest niegrzecznych w Japonii.
Skojarzenie 3 - Kodo - profesjonalna grupa bębniarzy taiko założona w 1981 roku. Podobnie jak w przypadku żabki Kaeru, kodo ma różne znaczenia. Jest to charakterystyczne dla japońskiego: identyczna wymowa - różny zapis - różne znaczenia lub identyczny zapis - różna wymowa - różne znaczenia. Nasz "zamek" byłby tu złym przykładem, bo znaczenia różne, ale zapis i wymowa te same. Kodo, w zależności od czytania, może znaczyć "rytm serca" albo "dzieci bębnów". Niestety, nie dane nam było obejrzeć ich spektakl, już to, bo ratowaliśmy wciąż własne tyłki, już to, bo nie było zaplanowanych żadnych występów. Panowie koncertują jednakże regularnie w Europie, więc jeśli nadarzy się okazja...
 
Z portu pojechaliśmy w prawo na północne skrzydło "myśliwca" i niemal od razu wjechaliśmy w kompletnie zapomniany świat. Wzdłuż całej trasy aż na północ mijaliśmy wymarłe wioski bez jednego choćby sklepu czy knajpki. Przejechaliśmy tak 40 km i nic, żywej duszy (owszem, kilka stuletnich babinek, ale czy to żywe, czy ich osobiste duchy? Kto wie?
 





Kiedy umorodowani i przestraszeni dotarliśmy do wyznaczonego przez mapę kempingu, spotkaliśmy pana, który akurat wyjeżdżał samochodem. Na pytanie, gdzie tu jest kianpu (kemping), szybko i ze strachem w oczach skrzyżował dłonie, co w tubylczym języku migowym oznacza - NIE! Ponieważ widzieliśmy za jego plecami fajny zielony teren, minęliśmy gościa i zaczęliśmy zaglądać przez płot. A tam ładne domki, zielona trawka, drzewa, ławki itd., tylko ludzi ktoś deportował (z całej wyspy?). W tym czasie pan uprzejmie zawrócił i stanął ma włączonym silniku w jedynej bramie tak, aby nam nie przyszło do głowy wjechać do środka i rozbić się (a pewnie, że tak byśmy zrobili!). Ożeż ty!
Potem dopiero, kiedy za dwa kilometry znaleźliśmy nasze miejsce noclegowe, okazało się, jakie z niego wredne perfidło, bo nawet się nie zająknął, że kawałek dalej jest kemping. Kit mu w oko! Nie! W oba oczodoły mu!
 
Za rzeczone dwa kilometry zajechaliśmy na teren hotelowy i tu tzw. lepszy człowiek powiedział uprzejmie, że owszem, trzeba zejść w stronę plaży i tam jest łączka. Bez wody, mili panowie! - dodał. Woda czy na sucho, spać trzeba! Pojechaliśmy.

A tam... cudeńko natury. My na klifie, a pod nami piękna skała jak czerep śpiącego potwora z jajogłowiem (wszystkie skały tu sprawiają takie wrażenie).
 

Cyknęło się foty obowiązkowe i dalej rozbijać się! A wiatr na to - a gdzie mi tu, gnidy gaijińskie! I jak nam przywiał, to na wstecznym zaczęliśmy chodzić lepiej niż śp. Micheal Jackson, tym bardziej że w synchronicznym tandemie. :)
 


Ale kaze (wiatr) swoje, a my swoje. W końcu się rozstawiliśmy, ale linki napięte jak w latawcach. Całą noc usiłował nas zepchnąć z klifu i tylko nasze zmęczone i stutonowe cielska zapobiegły katastrofie podturlania, upadku i utonięcia. Oka nie zmrużylim noc całą, ale wygralim!
 

 

Jutro czas w drogę południową...

 

4 komentarze: