piątek, 9 maja 2014

Pierwszy kontakt

No i wylądowaliśmy! Marzenie stało się rzeczywistością. :)


Tak wygląda wieczorna rzeczywistość w Akihabarze :)

Działo się wiele pierwszego dnia. Dużo przemieszczania i sprawy organizacyjne. Pierwsze dialogi po japońsku wyszły nie najgorzej! Okazuje się, że w nocy, nie mogąc spać z powodu przestawienia, zapisałem trzy strony opisów wydarzeń! Trudno będzie to tutaj pomieścić, więc przekażę dwie scenki z pierwszego bezpośredniego kontaktu z Japończykami. Reszta zostanie na inne wpisy albo przepadnie w pamiętnikowym tłoku zapisków :)


Pierwsze dialogi po japońsku. Odbyłem ich może kilkanaście. Sklepy, restauracje, dworce, czyli te sytuacje, które wcześniej ćwiczyłem. Dialogi te przebiegają z mojej inicjatywy, więc układam sobie swoje kwestie z wyprzedzeniem, ale oczywiście potem się wszystko wysypuje, bo rozmówca nie odpowiada książkowo, więc jest stres i przełykanie śliny, i rozjazd w porozumieniu. Źle jednak nie było, skoro kupiłem karnety na koleje miejskie, ustaliłem z peronowym, który pociąg nas dowiezie w zaplanowane miejsce, zaopatrzyłem się w piankę do golenia (pytając o nią sprzedawczynię), zrobiłem zakupy spożywcze i zamówiłem kolację, a po zjedzeniu rozliczyłem się z kasjerem. To z grubsza, bo detali językowych było dużo i wcale gładko nie szło. Zaliczyłem np. większą wpadkę przy zapłacie za zakupy na dzisiejsze śniadanie. Mimo że nawet pojedyncza puszka rybna kosztowała 120 jenów (4 zł), a produktów mieliśmy co najmniej kilka, to przy kasie straciłem kalkulacyjny rozsądek i zrozumiałem, że całość kosztuje jedynie trzysta sześćdziesiąt jenów (sanbyaku rokujuu en). Dałem kasjerowi banknot tysiącjenowy i z uprzejmym uśmiechem oczekiwałem na resztę. Pan patrzył na banknot i bardziej ode mnie uprzejmie się uśmiechając, zaczął coś tłumaczyć. Ja niewiele rozumiejąc, wymyśliłem, że pyta o drobne, więc rzuciłem na ladę kilka monet o niewielkiej wartości. Pan zaczął przeliczanie, ale czerwone barwy, jakie pojawiły się na jego twarzy oraz fakt, że szybko porzucił liczenie i z narastającą rozpaczą wpatrywał się w banknot i bilon pochodzące ode mnie, mówiły, że nie zakończyliśmy transakcji sukcesem. Mnie w związku z tym też przestało być miło. Zaczęło się obustronne nerwowe przełykanie śliny. Pan, już w pełnej purpurze twarzy, zaczął komentować jakieś braki w skromnym majątku leżącym przed nim. Na szczęście w sukurs przyszła niezawodna w takich sytuacjach metoda prezentacyjno-migowa. Pan zaprezentował wyświetlacz kasy, który uprzytomnił mi moją zaćmę i brak wyostrzonego słuchu na japońskie liczebniki. Po prostu nie dosłyszałem jednego słowa: sen (tysiąc) poprzedzającego dalszy ciąg liczb. Rachunek wynosił 1.360 jenów. Z radością i ulgą pokazałem mu więc banknot 10-tysięczny, jedyny, jaki mi został w portfelu. Niestety, czerwień twarzy nie ustąpiła. Zaczął o coś uprzejmie dopytywać, ale nic mi to niestety nie mówiło. Okazałem więc całkowicie już opróżniony portfel. Pan poddał się i oddał mi cztery papierki (5 tys. plus 3 x 1 tys.) oraz całe naręcze drobniaków. A więc to o to chodziło! Nie chciał mnie zarzucać bilonem i pewnie pytał, czy mam jakieś drobniaki do dobicia do tych 360 jenów ponad ów tysiąc. Cały spięty, myśląc, że przydałby się mieszek na ten finansowy drobiazg, zgarnąłem całość i z uśmiechem podziękowałem i pożegnałem się ze sprzedawcą. Z jego strony ukłonom i słowom pożegnania nie było końca, tzn. przynajmniej do chwili, kiedy go jeszcze słyszałem po wyjściu ze sklepu. Co mówił później na mój temat, tego nie wiem, ale zapewne, gdybym nawet usłyszał, to i tak bym nic nie zrozumiał.

Z tym "sklepem" nie trzeba rozmawiać, trzeba go jedynie rozumieć. Takie automaty z przeróżnym towarem stoją na każdym kroku. Ich nazwa - jidohanbaiki - była jednym z pierwszych słów, jakich się uczyłem w ubiegłym roku.

Inna historia, zabawna i znamienna dla kontaktów Japończyków z gaijinami (obcokrajowcami), wydarzyła się w języku angielskim na peronie dworcowym. Kiedy zakłopotani skomplikowanym systemem komunikacji kolejowej w Tokio dykutowaliśmy z przejęciem, patrząc na zmianę to na mapkę wyświetlaną na moim komputerku, to na dworcową mapę ścienną, próbując zrozumieć istotne rozbieżności między obydwoma źródłami danych oraz rozgryźć, w co mamy wsiąść i dokąd nas to zaprowadzi, zauważyłem kątem oka, że jeden z tubylców stojący niedaleko od nas przygląda się nam co chwilę z jakimś ewidentnym wahaniem. Po krótkim czasie wahnęło mu się w stronę decyzji o podjęciu kontaktu werbalnego. Zagaił w eleganckim i zrozumiałym japlishu (skrót od japanese english), czy może nam w czymś pomóc. Chętnie skorzystaliśmy i już po chwili siedzieliśmy razem we wskazanym przez niego pociągu. Pan pokazywał nam na ipadowej mapce, dokąd i którędy prowadzi żelazna droga, ale jednocześnie tak się przejął i zdenerwował swoją misją i odpowiedzialnością za nasze losy, że jego dłonie doznały niezwykle silnych, chwilowych objawów parkinsona - do tego stopnia, że jego palec wskazujący błądził drżąco i bezwiednie gdzieś pomiędzy stacjami Ueno, Akihabara i Asakusa. Tak się zapętlił w swoim stresie, że pot spłynął mu po czole, głos robił się coraz bardziej drżący, a angielski przeszedł w fazę "wielka porcja klusek w gębie". Stres wyprowadził go z równowagi do tego stopnia, że korzystając z okazji zatrzymania się pociągu na pierwszej stacji naszego wspólnego przejazdu, zerwał się na równe nogi, oświadczając, że to już jego docelowa stacja (jeden przystanek!) i życząc nam dalszych sukcesów, wybiegł panicznie z wagonu. Z ulgą przyjęliśmy fakt, że w rozterce nie wpadł pod nadjeżdżający na sąsiedni tor inny pociąg. Nie chcę być źle zrozumiany, nie kpię z tego uczynnego człowieka. Jestem mu wdzięczny zarówno za faktyczną pomoc (pociąg, do którego razem wsiedliśmy, dowiózł nas na właściwą stację), jak i jeden z pierwszych tokijskich kontaktów. Sytuacja była zabawna z naszego punktu widzenia, ale nasz życzliwy interlokutor przeszedł małą gehennę. Mimo że z własnej woli nawiązał z nami kontakt, to najwyraźniej waga odpowiedzialności za nasze dotarcie do celu i presja godnego zaprezentowania miejscowej uprzejmości w połączeniu z umiejętnościami językowymi przerosła go całkowicie i skądinąd niewinna, życzliwa rozmowa stanie się zapewne bolesnym, wstydliwym wspomnieniem. Będę Cię miał, uczynny Tokijczyku, w troskliwej pamięci!
Takim pociągiem, przechodzącym bliżej centrum w metro, jechaliśmy wspólnie. Tu pociąg przemieszczający się "powierzchniowo" w okolicy naszego apartamentu.

To tyle na pierwszy raz. Sorki za błędy, jeśli są, ale staram się pisać szybko. Następnym razem będzie o naszym przedmieściu.
Nara

3 komentarze:

  1. Uśmiałam się i jednocześnie współczułam p. Japończykowi. Bardzo ciekawy opis wydarzeń! Będę oczywiście wierną czytelniczką. Gratuluję i życzę wielu zainteresowanych. T.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwsze koty za płoty :) Zaczełam czytać ,szkoda że dopiero teraz ,tyle do nadrobienia . Bardzo ciekawie piszesz ,fajnie porównywać dwie relacje ,twoją i Gosi . Podziwiam za odwagę językową ,bardzo dobre podejście , pomimo stresu ,nie zrażanie się i podejmowanie dalszych wyzwań :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie się czyta, muszę nadrobić zaległości. Uzupełnienie relacji Gosi w innym stylu, ciekawe spojrzenie. Zakotwiczam na stałe i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń