niedziela, 18 maja 2014

Jak wygraliśmy ze stu trzydziestoma milionami

Dzisiaj niedziela. Bardzo słoneczna i bezwietrzna. To oznacza, że 130 mln rezydentów wysp japońskich oraz jakieś 10 mln żądnych wakacyjnych wrażeń turystów, tak jak my, wyruszyło na zwiedzanie parków, świątyń, pałaców i właściwie wszystkiego, co ma więcej niż 50 lat.


Ok. 11. wyruszyliśmy z naszej dziupli, planując naiwnie zwiedzanie jednej z najpopularniejszych świątyń Kioto, słynnej Kinkakuji - świątyni Złotego Pawilonu. To, co tam zastaliśmy, przypominało punkt zbiórki wszystkich mieszkańców miasta w dniu armagedonu. Dziesiątki autobusów, taksówek, prywatnych aut próbujące wjechać na parking, a pośród tego większego gabarytu, jak wyrojone w ciepły dzień drobne meszki: motory, skutery i rowery oraz przerażeni i spoceni piesi. Wszystko to warczące, bzyczące, dzwoniące i trąbiące na siebie ze złości oraz tak ogólnie - ze stresu i dla zasady. Panowie mundurowi, wyznaczeni do opanowania tej plazmy, wyposażeni w czerwone miecze rodem z filmu Gwiezdne Wojny, cierpliwie i z uśmiechem kierowali, wstrzymywali, ponaglali i tłumaczyli zagubionym, w którą stronę to i owo się znajduje.
Spojrzeliśmy z obłędem w oczach na siebie i wykrzyczeliśmy, że religijnego skupienia tu chyba nie osiągniemy. Ergo - wypadamy jak najdalej stąd. Żałuję, że będąc w szoku, nie wyjąłem aparatu.

Decyzja o wycofaniu naszej drużyny z tego zamętu była decyzją dnia. Zdecydowanie wygraliśmy, mimo że "ich" było znacznie więcej, a raczej właśnie dlatego! Wygraliśmy cudowną, pełną ciszy i refleksji rowerową wycieczkę.


Ponieważ Kinkakuji leży na północno-zachodniej krawędzi miasta, wystarczyło podpedałować kilkaset metrów na północ i pod górkę, żeby wjechać w całkowicie inną krainę. Krainę łagodności. :)

Już za kolejne kilkaset metrów po lewej stronie pojawiła się zupełnie opuszczona mała świątynka, kapliczka niemal, oznaczona na mapach jako "temple", więc pewnie już się nie dowiemy, jak się nazywa ani jakie kami ją zamieszkuje. Zatopiona w zieleni własnego ogrodu, jakby zażywała spokojnego snu w ten upalny dzień, cieszyła się zapewne, że nieprzebrane tłumy atakują położoną kilkaset metrów poniżej słynną sąsiadkę, ją zaś, anonimową, zostawiając w samotnym błogostanie.


Na jej zapleczu, na zboczu ukrytym w cedrowo-bambusowym lasku, odnaleźliśmy wiejski cmentarz, którego tablice nagrobne wykonano wszystkie z tego samego kamienia, przypominającego do złudzenia strzegomskie granity.


Jadąc dalej na północ wzdłuż zachodniego skraju miasta, wspinając się nieznacznie, ale nieustannie, pod górę (czasem podprowadzając rowery),


z rzadka mijając pojedyncze pojazdy jedno- lub dwuśladowe, dotarliśmy do hotelu w klasycznym stylu japońskim - ryokan, za którym można było przekroczyć mały mostek. Skuszeni ciekawą architekturą hotelu zjechaliśmy przez rzekę na prawo i znaleźliśmy się na parkingu obsługującym hotel, szwalnię kimon oraz ogród japoński, a wszystko to pod marką Shozan. Ponieważ szwalnia była nieczynna, a hotel z tej strony jakby mniej ciekawy, zdecydowaliśmy się na spacer po ogrodzie (2 x 500 ¥ = 30 zł).


Japońskie ogrody, jak każda tutejsza dziedzina sztuki, podlegają ściśle określonym zasadom pielęgnacji i nie ma w nich nawet 1 cm kwadratowego improwizacji. Każde drzewko, każdy krzew, najmniejszy ciek wodny poddane zostały rzeźbiarskim zabiegom. Całość, dosyć rozległa, była w swojej estetyce doskonała, jakby japoński bóg ogrodów spędził na urządzaniu tego poletka sześć ostatnich pracowitych dni i wczoraj wieczorem (sobota) westchnął ciężko, starł pot z czoła, spojrzał badawczo wokół, uśmiechnął się z ulgą i powiedział do siebie: no, tym razem to zaprawdę mi się udało (bogowie mawiają "zaprawdę" zamiast "naprawdę"). A zaraz potem, w niedzielę, przyszliśmy my!


Ścieżka prowadziła wzdłuż bambusowych płotków o wysokości sporego krawężnika, w ściśle określonym kierunku, bez prawa do skrótów, skoków w bok, zawracania, a nawet spoglądania za siebie (być może przesadzam). Trochę jak w Ikei, ale bardziej rygorystycznie. Dużo było informacyjnych tabliczek po drodze, ale nie rozpoznawałem treści na tyle, aby wiedzieć, czy mowa na nich o zaletach okolicznej flory, czy o karach za zboczenie (ze ścieżki). Ponieważ byliśmy wciąż niemal sami, to jak Jaś i Małgosia (nomen omen) w nieznanym lesie trzymaliśmy się tej jedynej możliwej, żwirowej wstążki, która, jak wspomnianych klientów Ikei wiedzie do restauracji, tak nas zawiodła do sklepu z omiyage, czyli pamiątkami. Ku naszemu zaskoczeniu i radości pamiątek było, co kot napłakał, za to obszerna reszta okazała się sklepem ogrodniczym. Dlaczego ta radość? Bo japoński ogrodnik sprzedaje co? BONZAI!



Trafiliśmy do miniaturowego lasu! Drzewiska po kilkadziesiąt lat, a mikre jak dobrze wyrośnięty szczypiorek (co do wysokości oczywiście)! Wiek znam, bo miłemu (a jakżeby w Japonii inaczej) panu sprzedawcy zadałem wyuczone na lekcjach pytanie "kono ki wa nan sai desu ka" (za diabła nie byłem pewien, czy sai odnosi się tylko do "żywych" i czy drzewo się do "żywych" zalicza i czy w ogóle to coś zalicza się do drzew - w takich sytuacjach liczy się refleks razy instynkt: zadaj pytanie, zanim zaczniesz się nad nim zbyt głęboko zastanawiać, bo w innym przypadku wyjdziesz na niemowę!). Pan załapał treść, ale rozłożył ramiona i powiedział, że nie wie, ale jakieś trzydzieści lat (ze zdania, jakie wyrzekł, wyłapałem tylko "shirimasen" oraz "san juu nen").


Zapewnił mnie po chwili, językiem mówionym i zamaszyście gestykulowanym, że na zapleczu jego kiosku są jeszcze starsze i z taaaaakimi pniami (tu rozłożył ręce niemal jak uszczęśliwiony wędkarz). Poszliśmy więc na zaplecze, a tam rzeczywiście taaaakie okazy!
Czy można dać wiarę, że to grubaśne ki ma tylko 40 cm wysokości?


Za to lilipuci wzrost rekompensuje sobie wartością - najdroższe kosztowały ok. 10 tys. zł!


Tu liście klonu japońskiego w porównaniu z dłonią autora.

Po wyjściu z bonzajowego sklepu, kierowani dalej jednoznacznym szlakiem przez to skończone ogrodnicze dzieło boskie, spotkaliśmy grupkę pań w pięknych kimonach. Odważyłem się zrobić im zdjęcie zza krzaczka nad potoczkiem. Wersja internetowa jest niestety okrojona z bitów-bajtów, więc wierz mi, Czytelniku, że zdjęcie oryginalne ujawnia wspaniałe szczegóły tych strojów. Nawiasem mówiąc, w Kiotto, jak nazywa z włoska to piękne miasto moja żona, pań, a nawet panów, ubranych w cudowne kimona, nie brakuje.


W oczkach wodnych, przez które przepływały ogrodowe ruczaje, taplały się spasione i leniwe karpie, których moja wspomniana wyżej żona nie omieszkała nazwać "biednymi rybkami" ze względu na odgrodzenie ich od sąsiadujących z nimi nenufarów. W istocie, "biedne rybki" gapiły się w te nenufary, jakby tylko tego im w życiu brakowało.


Estetycznie ukontentowani ruszyliśmy dalej, stąpając dziarsko na pedały i wkrótce, po dosyć stromej wspinaczce, dotarliśmy do małego placu, przy którym nasze żołądki, wyposażone w nasze oczy i nosy, dostrzegły i zwąchały małą knajpkę. Krótkie noren, zasłonki nad wejściem, sygnalizowały, że lokal jest czynny, choć na całym placu nie było żywej duszy. Przed wejściem nie było też tak docenianych przez gaijinów zdjęć lub plastikowych atrap dań. Wszystko po japońsku! Szukać dalej?


Nasze żołądki, wyposażone w nasze nogi, kazały nam wejść! W środku, w półmroku, dostrzegliśmy wpierw klasycznie japońskie stoliki dla krasnoludków i już chcieliśmy uciec, ale była też Marysia, czyli mała pani oczekująca kogokolwiek, kto posiada apetyt lub pragnienie. Odwrotu już nie było! Koko de tabete mo ii desu ka? - zapytałem niepoprawnie. Hai, dozo. irasshaimase - padła zapraszająca odpowiedź, przy której pani Marysia ukłoniła się niczym chodzące twierdzenie Pitagorasa.


Na szczęście, gdy nasze oczy, opanowane przez rozszalałe żołądki, przyzwyczaiły się do półmroku, odkryliśmy czworokątny barek - stół, przy którym można było usiąść na krzesłach. Dostaliśmy japońskie menu, po czym szybko stwierdziłem, że nic nie rozumiem i zakomunikowałem pani M: Kono menyu o wakarimasen" oraz spytałem po krótkiej naradzie żołądków żony i mojego, czy ma ramen, udon, soba, teryaki itp. (czyli to, co znamy), a to wszystko w czystej japońszczyźnie. Okazało się, że ma sobę, i to wyłącznie, bo się w tym specjalizuje. No to wszyscy już byli happy, bo się zrozumieliśmy, a ponadto zjemy to, co znamy i lubimy.


Soba (makaron gryczany unurzany w zupie miso, czyli rosołku na bazie dashi, który to wywar opiera się na katsuobushi - wiórkach z tuńczyka bonito oraz wodorostach konbu - strasznie to wszystko skomplikowane, a to prosta zupa jest) był, nomen omen, taki sobie, ale za to lody waniliowe.... Pyyycha! W międzyczasie dosiadło się trzech lokalnych panów, którzy gawędzili sobie z panią M., podczas gdy my siorbaliśmy nasze makarony i wsłuchiwaliśmy się w ich śpiewne głosy, marząc (ja) o zdobyciu poziomu N3 w języku japońskim. Po wymlaskaniu lodów (w Japonii wypada głośno konsumować, cokolwiek się je czy pije) rzuciłem w stronę naszej opiekunki "gochisōsama deshita!  kaikei onegai shimasu" i wkrótce zapłaciłem niedrogo za nasz lunch. Ukłonom nie było końca. Panowie też się dołączyli do pożegnań, jakby to właśnie z nami wesoło sobie przez ten czas gawędzili. Miło - jak zwykle.


Tuż za rogiem restauracji było wejście do buddyjskiej świątyni Koetsuji - niewielkiej, wyludnionej, jak wszystko w tej części miasta, i otoczonej kolejnym bajecznym ogrodem. Roślinność w nim, w odróżnieniu od poprzednio opisanego, bardzo gęsta, przypominająca labirynt, ale zasada ta sama - Ikea. Jeden trakt, żadnych zboczeń! W ogrodzie znaleźliśmy kilkanaście rozrzuconych w gęstwinie pawilonów, w tym ważnych tu - herbaciarni, bo pierwotny właściciel terenu Hon-Ami Koetsu, był, obok wielu innych zainteresowań, domorosłym zapaleńcem sztuki ceremonii herbaty - sado. Nie skończył żadnej ze szkół tej sztuki, ale zapraszał różnych mistrzów i studiował z nimi prywatnie. Mimo że powyższe brzmi jak opis studiów nad rozszczepieniem atomu, to przypomnę, że chodzi o zaparzanie herbaty. Taka właśnie jest Japonia.


W tym czarującym ogrodzie zakosztowaliśmy niemal dwugodzinnej sjesty, polegując na ławkach, wałęsając się od krzaczka do krzaczka, nasłuchując niesamowitych treli nieznanego nam z Polski ptaka (może to ten słynny Nakręcacz?) oraz udając, że umie się medytować.


W tym czasie minęły nas może ze trzy minigrupki innych zwiedzaczy. Cały dzień spędziliśmy w cudownych miejscach, skąpani w słońcu i ciszy. Trzeba było jednak powoli wracać do dziupli...



Nara!   

5 komentarzy:

  1. Wspaniały opis ! Dzięki zmianie Waszej decyzji przejścia (z miejsca dzikiego tłumu) do pięknych japońskich parków, mogłam być znowu razem z Wami jako prawdziwa gaijina. Dziękuję. Do następnej wycieczki ! T.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko zapachu i smaku brak...
    VS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się! Tego żadne opowieści nie oddadzą :)

      Usuń
  3. ...ach lody, zjadłoby się... :))

    OdpowiedzUsuń