niedziela, 11 maja 2014

Drugi kontakt

Tokio 9 maja (22.14 wieczorem)

Dzisiejszy ranek był pełen piasku w oczach. Po nocnej pisaninie od 3. do 6. nad ranem i ze względu na siedmiogodzinne przesunięcie czasowe byłem całkiem rozbity. Wstałem o 9.15 tylko dlatego, że musiałem być gotowy na przyjęcie przesyłki nadanej wczoraj na lotnisku (rower i duża walizka). 




Mieli dostarczyć między 9.00 i 12.00 rano. Gdyby nie to, spałbym twardo i trudno powiedzieć, jak długo. Przesyłka doszła ok. 11.00, a w niej czyste ciuchy! Jaka ulga po dwóch dobach podróży!



Po wykąpaniu się, ubraniu w pachnące łaszki i bardzo późnym śniadaniu (chociaż w Polsce była dopiero 5. rano) pojechaliśmy do Akihabary załatwić jeszcze jedną ważną sprawę. W centrum handlowym elektroniki Electric City kupiłem kartę sim do przesyłu danych na czas późniejszego pobytu poza Tokio. Nie udało mi się niestety kupić karty sim do telefonu (karty do rozmów). 
Kiedy piszę "centrum handlowe", mam na myśli całą dzielnicę skupioną wokół dworca kolejowego Akihabara, wypełnioną wieżowcami, które z kolei wypełnione są wielkimi sklepami z wszelkiej maści elektroniką. 



Wszystko gra, popiskuje, błyska, szumi, buczy i oślepia. Każde stoisko obstawione jest przez bardzo liczną obsługę, zaglądającą przechodzącym w oczy z nadzieją, a może nawet żądzą, sprzedaży swojego towaru. Nie unikali nawet kontaktu wzrokowego z nami - gaijinami. Co ciekawe, w ścisłym centrum Tokio i w pełni zasługującym na nazwę "centrum" Electric City musiałem znowu uruchomić swoje skromne zasoby języka japońskiego, bo z angielskim było krucho. Kiedy na dużym stoisku firmy zajmującej się telefonią mobilną zagaiłem w języku Szekspira o kartę sim, sprzedawca zakrztusił się i połączonymi siłami otworu gębowego oraz rąk wyjaśnił, że eigo (jęz. angielski) to niestety nie z nim. Zanim zdążyłem poukładać sobie w głowie jakieś sprytne pytanie po japońsku, gestami zaprosił mnie do nieruszania się z miejsca, odwrócił się i po sprintersku oddalił. Po chwili widziałem go, jak kręci się po rozległej handlowej przestrzeni i wskazując na mnie głową, prosi kolejnych kolegów o pomoc. Koledzy jednakże, głową wspomaganą przez dłonie podnoszone w geście odpychania, jeden po drugim odmawiali współpracy. Po kilku chwilach takich obserwacji wykorzystanych na sklejenie paru słów w upośledzone japońskie zdanie podszedłem, chcąc wyrwać go z beznadziei poszukiwań tłumacza. Na szczęście nie uciekł ponownie. Wytrwał. Tylko oczy mu się rozszerzały wraz ze zmniejszającym się dystansem między nami. "Watashi wa data no simu kaado o sagashite imasu" wydukałem. "Watashi no aifonu no tame ni desu" dorzuciłem szybko, korzystając z faktu, że wciąż stał nieruchomo. Wiedziałem, a raczej czułem, że w tych japońskojęzycznych wypocinach czai się kupa błędów, ale modliłem się jednocześnie, aby stały się jakimś cudem zrozumiałe dla niego. Z wielką ulgą ujrzałem zmniejszające się szczeliny między jego górnymi i dolnymi powiekami. Wytrzeszcz ustąpił, a jednocześnie rozjechały się na boki kąciki ust. "Aa, so desu ka." Byliśmy w domu! On i ja! Przyczyna mojego najścia została wyjaśniona i chociaż szybko okazało się, że takiej karty nie kupię ani u nich, ani prawdopodobnie w żadnym innym sklepie (dostępne tylko dla rezydentów na długoterminowe kontrakty, czyli po naszemu - abonament), to radość z udanej komunikacji była chyba równa zakupowi karty sim z darmowymi rozmowami do wszystkich krajów świata, i to za przysłowiową złotówkę!




Wciąż uradowany popłynąłem w towarzystwie nieustannie fotografującej żony do kolejnego z dużych stoisk w upartym poszukiwaniu karty sim do lokalnych rozmów telefonicznych. Angielski również i tu nie zaskoczył, ale kiedy konstruowałem kolejne japońskie, zagmatwane i niejasne związki frazeologiczne wobec wpatrującego się we mnie ze zdumieniem następnego sprzedawcy, nawiązałem kontakt podobny do tego z wczorajszego wieczoru na peronie dworca. Podszedł mianowicie do nas starszy (ode mnie) japoński pan, ubrany nietypowo jak na standardy obowiązujące mężczyzn w ścisłym centrum Tokio, a mianowicie w luźne spodnie typu casual oraz w koszulę spływającą miękkością jedwabiu na zewnątrz paska od spodni. Klimat zrobił się na całą sekundę hawajski, tym bardziej że nowy uczestnik rozmowy wyjechał z płynną angielszczyzną. "You cannot buy a sim card without a contract" potwierdził autorytatywnie to, co wiadome mi było z poprzedniej rozmowy. Tym razem to mnie sparaliżowało przerażenie! Jeszcze nie przestało mnie gryźć sumienie z powodu wczorajszego nieszczęśnika, a tu kolejny desperat kładzie się między bezlitosne żarna obyczajowego impasu: pomóc - zapętlić się - polec. Nie mając jednak wyjścia (poza dyshonorowym oddaniem pola przez natychmiastowy odwrót lub jakąś czesko-rosyjską próbę typu "ja pa anglicky nie gawariu"), zacząłem go jak najdelikatniej testować przez zadawanie jedno-, góra dwusłownych pytań, z których pierwsze brzmiało "och, yes?" Ponieważ odpowiedział krótko "yes", a swobodnie trzymane w kieszeniach spodni dłonie i brak tików mięśni twarzy wskazywaly na stosowny dystans do ewentualnych barier komunikacyjnych, mogłem sobie pozwolić na stłumione wewnętrzne westchnienie i ukrytą głęboko myśl "pierwsze koty za płoty". Tak więc zamiast zmartwić się fiaskiem poszukiwań karty sim do lokalnych rozmów telefonicznych, ponownie uradowałem się z możliwości wejścia w relację z kolejnym przedstawicielem społeczeństwa, które tak bardzo chcę obserwować, badać i antropologizować (brak w słownikach - bws). Po wymianie kilku monosylabicznych zdań, kiedy to obiekt badań wciąż wykazywał większy luz od badacza, padła z jego woli propozycja innego rozwiązania: zamiast biegać za nieistniejącą ponoć kartą sim do lokalnych rozmów telefonicznych, on pokaże mi, gdzie kupić zwykłą kartę do używania w tzw. budkach telefonicznych, które, przy całej technologicznej nowoczesności, wciąż funkcjonują na chodnikach i ścianach japońskich ulic. Spojrzałem na niego z olśnieniem zaprawionym nutą niedowierzania. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby w XXI-wiecznej Japonii myśleć o dzwonieniu (lokalnym czy jakimkolwiek innym) z budki telefonicznej! Nawet nie wiem, czy to u nas jeszcze istnieje, a co dopiero tu! "Are you sure, it's possible?" - wolałem się upewnić. Padła odpowiedź twierdząca wraz z ofertą doprowadzenia mnie do kiosku z biletami, w którym będę mógł kupić rzeczoną kartę po okazyjnej cenie 400 ¥ (12 zł) zamiast 500 ¥ (15 zł), po czym dzwonić, dzwonić, dzwonić! Trzy złote nie majątek, ale oferta była związana z dalszym zacieśnianiem egzotycznej relacji. Podwójnie egzotycznej: rodowity Japończyk + luz. Przyjąłem propozycję. Poszliśmy spacerkiem kilka przecznic dalej. 



Tam weszliśmy do sklepiku, jakże odbiegającego od skali i blichtru megagabarytowych hiperasortymentowych przybytków Electric City! Biznes ten, oferujący wszelkiego rodzaju papierowy i plastikowy drobiazg upoważniający do wejścia lub skorzystania z wielu różnych usług, zajmował zaledwie kilka metrów kwadratowych, urządzony był najprościej, jak można w kilka przeszklonych lad i półek, a obsługiwany przez jedną osobę, prawdopodobnie właściciela. Kameralna, klimatyczna, możliwa do ogarnięcia jednym impulsem właścicielskiego umysłu antyteza korporacji, w której na każde związane z tym biznesem pytanie dostajesz konkretną, jednoznaczną i fachową odpowiedź. I nawet jeśli ona brzmi "nie ma takiej możliwości", to daje ci tę satysfakcjonującą pewność, że to jest właściwa odpowiedź i że los ci wyszedł naprzeciw, zwalniając cię z imperatywu walki o coś, co nie istnieje. Przez chwilę po wejściu ten sklepik, zaskakująco odnaleziony w centrum światowej metropolii, stał się dla mnie synonimem serca i sensu tego, co fatalnie w języku polskim nazywa się prowadzeniem działalności gospodarczej, a co w istocie swojej jest fachową służbą (połączoną z zarobkiem) wobec będących w jakiejś potrzebie. No właśnie! Moja potrzeba, odkryta i zasugerowana niedawno przez miłego Japończyka, została tu, w tym małym bijącym serduszku światowego biznesu, błyskawicznie i jednoznacznie zaspokojona, i to w postaci nie jednej, ale dwóch kart, a dodatkowo nie z upustem 100 ¥ (3 zł), ale całych 150 ¥ (4,50 zł) na sztuce. Serduszko serduszkiem, ale biznes biznesem! Tak więc zamiast jednej, ponoć nieistniejącej dla turystów, karty sim do lokalnych rozmów telefonicznych stałem się usatysfakcjonowanym posiadaczem dwóch staroświeckich, standardowych kart do budek telefonicznych, a za friko doznałem biznesowego katharsis. Przy okazji objawiła się, zapomniana już przeze mnie, wyższość tych kart nad nowoczesną nano-sim. Są na tyle duże, że zmieściły się na nich reprodukcje znanej w Japonii gwiazdki muzyki pop i Tetsuwan Atomu, bohatera dziecięcej mangi z lat 50. i 60. XX w. na drugiej (dowód w załączeniu).
W moim świeżo upieczonym doradcy do spraw telefonii jako takiej pojawił się jeszcze wewnętrzny nakaz udowodnienia mi, że obiekty zastosowania tych plastikowych telekomunikacyjnych archaizmów rzeczywiście istnieją. W tym celu, miło sobie gawędząc o problemach i zaletach życia w Polsce i w Japonii, odbyliśmy dłuższy spacer, podczas którego mój wybawca uważnie rozglądał się na boki, poszukując bądź to szklanej budki, bądź metalowej ściennej skrzynki. 



Tłumaczył mi przy tym, z niejaką nerwowością, że budki co prawda powoli zanikają, ale skoro są karty, to i budka się znaleźć musi. Jak powiedział, tak też się stalo. Niczym z rogu obfitości objawiły się nam w jednej chwili aż trzy szklane prostopadłościany z symbolem telefonu na metalowych (plastikowych) krawędziach. Troskliwość mojego towarzysza telefonicznej odysei nie pozwoliła mu bynajmniej skończyć w tym miejscu. Odbyłem kilkunastominutowe zaangażowane obustronnie szkolenie przy otwartych drzwiach (wymiary budki nie przewidują obecności dwóch żywo gestykulujących osób w zamkniętym obiekcie). 



Szkolenie to uświadomiło mi z pełną jaskrawościa dwie rzeczy. Perwsza to fakt, że było ono całkowicie zbędne, ponieważ, w odróżnieniu np. od toalet (będzie o tym w przyszłych wspominkach) (ale ładny oksymoron!), budki telefoniczne działają identycznie, tak w Japonii, jak i w Polsce. Druga to narastające poczucie, że w japońskim sumieniu mojego trenera pojawiło się jakieś silne zobowiązanie, równe klasycznym moralnym długom giri  czy też on, które mogło prowadzić do niesienia wielogodzinnej pomocy, nawet wbrew moim potrzebom. A może był to po prostu nadmiar wolnego czasu. Tak czy inaczej, wobec naszych planów intensywnego zwiedzania miasta zacząłem zastanawiać się mocno nad sposobem zakończenia tego spotkania. W tym mniej więcej momencie, kiedy szkolenie z oczywistych czynności dobiegało końca, a moja wątła osoba przygarbiała się coraz niżej pod ciężarem nadopiekuńczości budkowego mentora, nadeszły z pomocą siły wyższe. Rozległ się potężny grom z jasnego nieba (sic!), a po chwili potężny szkwał zatargał wszystkim, co nie było betonem. Moja żona krzyknęła panicznie, jakby spodziewała się trzęsienia ziemi albo wkroczenia Godzilli w jej ulubione miejsca. Korzystając z okazji podsuniętej przez naturę, szybko pożegnałem się z moim istruktorem, którego czupryną targały coraz silniejsze podmuchy wichury i czując na daszku mojej czapki pierwsze grube i ciężkie krople nadchodzącej nawałnicy uciekłem, po części ratować żonę, a po części kończąc sympatyczną i intensywną znajomość, której życzliwy ślad pozostawiam w swojej pamięci.

10 komentarzy:

  1. Mam wrażenie, że spacerowałam z Wami po Tokio... Pozdrawiam i życzę powodzenia. T

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo spacerujesz :) Zapraszamy na kolejne wojaże. Całuski.

      Usuń
  2. Czuj,
    Jacyś dziwni ci japończycy. Wytrzeszczają oczy bez powodu, trzęsą im się ręce, krztuszą się i wpadają zaraz w panikę :).
    Myślałem, że to opanowany naród.
    Fajna sprawa z tą budką telefoniczną, ale ciekaw jestem jak tam ichnie suszi?
    Telefon podobno najprościej jest wynająć.
    宜しく
    Wuj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięks za echo Wuju! :))) Co do ich dotychczasowych reakcji, to albo prawdą jest, że podchodzą do kontaktów z gaijinem z wielkim napięciem, aby zaprezentować się jak najlepiej i stąd czasem takie kłopoty, albo ja mam jakieś kurwiki w oczach ;) Czuj!

      Usuń
    2. A może ty źle odczytujesz ich wyraz twarzy? W końcu są trochę inni, biedne słoniki... :)
      W App Store znalazłem słownik japońsko-ang na ipada (8EUR.) Kup sobie i po problemie komunikacyjnym. Będziesz im pokazywał na ipadzie o co ci chodzi.
      Wujek Dobra Rada

      Usuń
  3. No, no - jestęście sza-le-ni !
    Ale i tak Wam zazdroszczę. Pisz Pan jak najwięcej - fajnie się czyta - i dużo frotek proszę, szczególnie fajne te, których nie znajdzie się w folderach !
    Pozdrawiam i życzę, aby wyprawa spełniła Wasze wszelkie oczekiwania.
    Całuski dla Ciebie i G.
    VS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będę pisał w miarę sił, czasu i dostępu do netu, bo z tym różnie bywa niestety. Dzięki za komentarz :) Violka czy to Ty żeś jest?

      Usuń
    2. I owszem :)))
      U nas leje, trzymajcie kciuki, aby nie dopadło nas tsunami rzeczne...
      Ale Wam życzę pięknej słonecznej pogody (wtedy najlepsze zdjęcia wychodzą i największe chęci do zwiedzania).
      Pa!

      Usuń
  4. Hmm, oczywiście fotek nie frotek :)
    VS

    OdpowiedzUsuń
  5. ...czytałem GosiAnkę i jej rewelacyjne wpisy a teraz nadrabiam zaległości u Pana i jestem ciekawy reszty, he he he. Relacje niby tego samego miejsca i zdarzeń, ale widziane oczami kobiety i mężczyzny. Ciekawe doświadczenie...

    OdpowiedzUsuń