Przed zapadnięciem zmroku zajechaliśmy przed skromny hostel Decordo położony w ślepej uliczce tak nędznej, że bez rekomendacji booking.com zapewne balibyśmy się tu zapuszczać. Powitania dokonał pan Tee rozpływający się w grzecznych uśmiechach i przyjaznych słowach. Prosto z taryfy przepakował nasze rumaki do jakiegoś pomieszczenia produkcyjnego. Warto dodać, że cała uliczka składa się z różnej profesji manufaktur i magazynów, a Decordo jest turystycznym rodzynkiem w tej quasiprzemysłowej strefie.
Pokój schludny, z własną łazienką, klimą, lodówką i bezpłatnym wi-fi ma wiele zakątków i narożników, jakby wielorodzinne mieszkanie skarlałe do 20 m kwadratowych. Mamy dzięki temu wrażenie pobytu w dwupokojowym apartamencie. We wspólnej kuchni kawa i woda dostępne non stop. Trzeba przyznać, że 35 zł za osobę w stolicy kraju to niewygórowana cena.
Po krótkim odpoczynku i spłukaniu pod prysznicem trudów podróży z Polski wychodzimy w miasto. Wieczór już ciemny, choć jest dopiero po 18., ale taki już urok strefy równikowo-zwrotnikowej, że doba sprawiedliwie dzieli po 12 godzin między dzień i noc przez okrągły rok, a ciemności zmieniają się z blaskiem dnia w bardzo szybkim tempie.
Wychodzimy z naszego zaułka na ruchliwą ulicę i w kilka minut łapiemy pierwszego wolnego tuk-tuka, czyli trójkołowy skuter, któremu dorobiono dwuosobową kanapę i zadaszenie. Motorową rykszę, mówiąc inaczej. Pan kierowca przyjmuje cel podróży i zaprasza na tył.
Zaraz, zaraz, panie kierowco! A ile kosztuje ta przyjemność?
300 - odpowiada jakimś rodzajem angielszczyzny.
Wpadamy w udawane święte oburzenie.
Nyn roi (stówa) - rzucam mu jakimś rodzajem tajskiego (ćwiczyliśmy liczebniki w samolocie).
Kierowcy miękną mięśnie twarzy. Widzi "białego", który gada po syjamsku. Znaczy, zna ceny...
250 - wraca do angielskiego.
Za dużo - mówię zdecydowanie.
200 - jego mina zdaje się komunikować, że osiągnął dno i zaczyna dokładać do interesu.
Patrzę na Krzyśka niby konsultacyjnie i na zasadzie "a niech tam" proponuję - maksymalnie możemy dać 150!
On, doprowadzony na skraj cierpliwości, chwyta kurczowo za kierownicę (taką jak w skuterku) i zdaje się, że odjeżdża. Jednocześnie jego lewa ręka wykonuje jakby mimowolny i niezależny od niego ruch, zapraszający nas do środka.
Dobiliśmy targu - wsiadamy. Zbiliśmy z 300 na 150! 50%! Sukces!
Jutro oczywiście okaże się, że dobra cena za ten kurs wynosi ok. 80 bahtów. Ważne jednak, że wszyscy czuli się wygrani. Pan natychmiast odzyskał dobry humor i szalał między samochodami, innymi tuk-tukami i skuterami, pokrzykując serdecznie od czasu do czasu na współużytkowników dróg - czy to pozdrawiając ich, czy też wskazując im ich miejsce w szeregu (a raczej w bezładnym galimatiasie pojazdów). My, jadąc na wysokim poziomie adrenaliny, cieszyliśmy się chłodzącym powietrzem. Po drodze stanęliśmy jeszcze pośrodku jakichś egipskich ciemności, bo nasz kierowca miał tam coś do załatwienia. Taki przyjacielski układ kierowca - pasażer. :)
W pół godziny dojechaliśmy do celu podróży - na ulicę Khao San, na której znajdują się wszelkiego rodzaju sklepy, bary, restauracje, salony piękności i masażu oraz, co najbardziej urokliwe, cała masa gastronomii ulicznej na dwóch kółkach. Nie zapominajmy też o tysiącach turystów z całego świata.
Ostatni posiłek jedliśmy w samolocie. Nic dziwnego więc, że pierwsze kroki skierowaliśmy do pierwszego wózka na pierwszych metrach ulicy. Serwowano tu pad thai, jedno z koronnych dań tajskiej kuchni, bazujące na smażonym makaronie z dodatkiem jajka, krewetek, kiełków, orzeszków i sosu (do wyboru). Cena 5,50 zł, a okoliczności smakowe i przyrody - bezcenne.
Spożycie - na stojaka w tłumie mlaskających z zachwytem podmiotów tajskiego biznesu turystycznego. Podglądanie sprawnych i szybkich ruchów kucharki (to ta w niebiesko-białej czapeczce) obsługującej kilku klientów na minutę. No i spoglądanie w głąb Khao San z nastawieniem na czekające nas tam emocje.
Sąsiednie stoisko zatrzymało nas już nie z powodu głodu, ale egzotyki wystawionych "dań". Były tu smażone w głębokim oleju pająki, skorpiony, węże, cykady (chyba) i jakieś obleńce przeróżne. Informacja na kiosku mówiła jasno: albo zamawiasz i fotografujesz do woli, albo płacisz sip baht (dychę) i fotografujesz. Zapłaciłem dychę. Pani pokiwała głową ze zrozumieniem i zaprosiła do pstrykania.
Kiedy skończyłem sesję, wzięła do ręki jeden z patyczków z (chyba) cykadą i kazała mi ją zjeść ku uciesze kilku innych klientów wahających się co do ewentualnej konsumpcji. Ku uciesze własnej również. Podstępna istota. Zjadłem. Padły pytania, jak smakowało. Długo celebrowałem odpowiedź, nie mogąc porównać tego kartonowego smaku do moich innych doświadczeń kulinarnych. Drocząc się z nimi, przywoływałem to smak ryby, to dziczyzny, to suszonych pędów bananowca (których oczywiście nigdy nie jadłem). Skołowani klienci kupili upieczone stworzonka. Pani szefowa z wdzięczności zaprosiła mnie za kontuarek na wspólną fotę.
Spacerując nieśpiesznie dalej, natknęliśmy się na wystawiony na ulicę salon masażu stóp i upiększania człowieka. Leżący w kilku rzędach amatorzy dotyku i ucisku obsługiwani byli na oczach tłumów, zajmując się bardziej swoimi komórkami niż gapiami. Trudno powiedzieć, czy bardziej zadziwia wystawienie tego interesu na ulicę, czy jego masowość. Po prostu fabryka miłych doznań.
Wszystkie leżaki zajęte. Trzeba czekać w kolejce.
Na szczęście dla nas dostrzegliśmy w głębi możliwość masażu-pilingu za pomocą małych skubanych rybek. Przepraszam, skubiących rybek. Niezwłocznie zamówiliśmy usługę. Umyto nam stopy w wiadrze i zasiedliśmy nad basenem. Było śmiesznie, a nawet chichrająco. Rybki rzuciły się do skubania, dając wrażenie lekkiego szczypania, łaskotania i mrowienia. Jakby ktoś nas dotykał wieloma bateriami 9V. Wymienialiśmy doświadczenia z innymi rozbawionymi gośćmi, spoglądając przez szybę na masaż twarzy i maseczkowanie odbywające się w sąsiednim pomieszczeniu. Część gości wędrowała na piętro na klasyczny masaż tajski i masaż olejkowy. Fabryka.
Po pół godzinie uszczypliwości powędrowaliśmy szukać dalszych przygód. Niektórzy turyści w przypływie urlopowej fantazji postanowili zmienić tymczasowo swój image.
Jednym z nich był Chris z Niemiec, który pozwolił się uwiecznić w swym chwilowym szaleństwie. Na pytanie, czy chce, abym mu gdzieś podesłał fotkę z dredami, odparł, że dziękuje, bo wracając do domu będzie chciał raczej o tym zapomnieć. Zapewne wróci do korporacyjnego życia, gdzie nie ma aprobaty dla jamajskich wynalazków. Ale radosna chwilo, trwaj! Póki co jesteśmy w Bangkoku.
Nieopodal dredów prosperowało stoisko z tatuażami z henny. Wybór fantazyjnych wzorów przebogaty. Chętnych nie brakowało. Poszpanuje się body artem na plażach Pattai, a potem grzecznie się to zmyje i wróci do domciu. Na zdjęciu jedna z bohaterek zmienia wyraz swojego przedramienia i dłoni zgodnie z leżącym obok wzorem.
Na dalszym odcinku wędrówki po Khao San spotykamy grupkę młodzieży edukującej chcących nadużywać alkoholu. Pożyteczna inicjatywa w miejscu mającym bardzo złą sławę w zakresie zabawy do bólu. Proszę ich o ustawienie grupowej figury do fotografii, a w zamian otrzymuję bransoletkę wpierającego ruch trzeźwości. Noszę się z nią dumnie przez cały wieczór.
Minęło trochę czasu, więc postanawiamy spróbować ponownie królującej tu potrawy pad thai. Siadamy obok trójki młodzieży, której uroda sugeruje pochodzenie japońskie, chińskie lub koreańskie. Słucham ich jednym uchem, bo drugie zajmuje mi przemiły, choć trochę natrętny kelner przedstawiający się jako Lucky. Pochodzi z Nepalu, studiuje w Myanmarze (dawniej Birma), a pracujący w Bangkoku. Opowiada o swoim kraju. O ludziach biednych, ale żyjących w spokoju. Cieszy się, że może studiować języki i praktykować je tutaj. Zna Polskę i mówi "dżeń dobry" oraz "kocham czę". Zwraca się do nas per "boss" (nie tylko on zresztą). Od czasu do czasu odpływa gdzieś do swoich obowiązków, a wtedy podsłuchuję tę młodą trójkę (chłopak i dwie dziewczyny). W końcu pytam ich, skąd pochodzą, bo nie mogę tego wyłapać po ich mowie.
Z Korei Południowej - mówi chłopak.
Ale mówicie jakoś tak inaczej, niż ja pamiętam. To jakiś dialekt?
Tak - śmieją się. - Jesteśmy z południa półwyspu. Z Busan.
No to cieszy to bardzo, gdyż z małżonką bywaliśmy u was dwukrotnie w maju przeszłego roku. Raz zwiedzająco, a raz przejeżdżająco!
No nie mów! - mówią z radością.
No to mówię. Opowiadam, jak było. Że się pamięta to i owo. I wrażenia, i widoki. Co się jadło, gdzie spacerowało, gdzie spało.
Okazuje się, że i on był z kurtuazyjną wizytą w Polsce (Auschwitz, Uarszaua) kilka lat temu.
A więc niech żyje przyjaźń polsko-koreańska! Wrocławsko-busańska! Gawędzimy jeszcze trochę jak sąsiedzi przedzieleni jedynie Rosją, ale czas płynie, więc i oni muszą płynąć. Z radosnych emocji nie robimy fotki, czego nie mogę sobie do dziś (czyli jutro) wybaczyć.
Rekompensuje mi tę stratę Lucky i zaprasza do wspólnej figury, którą uwiecznia Krzysiek i do której w marketingowym stylu przyłącza się kolega Lucky'ego.
Odchodzimy. Kończy się ulica Khao San, ten Bangkok w pigułce, kończy się i nasz czas na zwiedzanie kosmopolitycznego zakątka. Zmierzamy szybszym tempem w powrotną stronę. Robimy trochę zdjęć i filmów z rozwalającą bębenki muzyką graną przez lokalnych didżejów.
Negocjujemy cenę powrotu z kilkoma kierowcami. Są uparci, bo to pora i miejsce żniw, ale wystarczy, że odchodzimy sto metrów od wylotu Khao San i uzyskujemy naszą ulubioną cenę - 150 bahtów.
Wracamy do hotelu i nie możemy spać przez większość nocy. Jetlag. Trzeba to przecierpieć.
Kiedy pojechaliśmy do Wenecji, zrobiliśmy to samo (no, prawie:) Samochód na parking i (było już dość późno) w miasto! Mam bardzo podobne odczucia, choć - jak by to powiedzieć - sceneria była skromniejsza; ale dla mnie była to pierwsza taka podróż i dużo krótsza.
OdpowiedzUsuńSąsiedzi rozdzieleni tylko Rosją! Co prawda wszystko jest względne, ale tylko?:))))))))))))))))))))))))))))))))))))
Jeszcze się wytłumaczę; to "tylko" wydało mi się paradoksalne i bardzo dowcipne, chciałam się zrewanżować w podobnym stylu, ale chyba nie do końca mi się udało ;-)
UsuńTo jest to co lubię najbardziej. Obserwacje, wrażenia i obrazy z pierwszej ręki. Miałam wrażenie, że spaceruję z Wami. Dania na patyku nie dla mnie, na sam widok mnie otrząsa, wszystkiego innego bym spróbowała, nawet tatuażu z henny, noo może bez dredów by się obeszło.
OdpowiedzUsuńCzekam na cd.
Też mnie ta "tylko Rosja" rozbawiła, ale to prawda ;))
OdpowiedzUsuńWieczór pełen wrażeń mieliście, super :)
A my nadal "oswajamy" rurę! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy czekając na kolejne relacje umilające wieczory,
K&M
Słyszalam o tych rybkach od pedikiuru. Trochę to makabryczne :) I te robale do kosumpcji - aż mnie dreszcze przeszły :) Ale tatuaż z henny chętnie bym sobie zrobiła. I stópki dała pomasować :) ... Bardzo lubię twoje reportaże ! Czytając czuję się tak, jakbym z Wami chodzila po tych wszystkich miejscach :)
OdpowiedzUsuńŚwietnie czytało się Twój post, ale pewnie nie byłby on tak bogaty, gdyby nie otwartość Twoja i Twojej małżonki na to co nowe, w tym również na nowe znajomości. :)
OdpowiedzUsuńWidzę, że znów w podróży :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę samych pozytywnych wrażeń.
VS