środa, 20 stycznia 2016

Dzień 10. Do Kampot

Noc pełna szczekania i wycia psów, a ranek - piania kogutów. Kołki znowu w użyciu.
W czasie pakowania ponownie cieszymy się widokiem uroczej chatki na palach. Kierowca, z którym wczoraj rozmawialiśmy od podwiezieniu nas przez góry, już się pojawił. Pytam, kto tak zmyślnie sklecił z bambusów te domki. Teść - informuje z dumą. Opowiada, że przeprowadził się tu do rodziny żony, bo lepsze warunki życia niż na wsi u ojca. Niedługo dowiemy się, że losy jego ojca potoczyły się identycznie, choć z innych powodów.
Proponuje podwózkę za 30$ do Chamkar Luang, czyli tam, gdzie kończą się góry. Ponieważ jednak jedzie do Kampot, to w tej samej cenie może nas tam podrzucić. Po zastanowieniu wybieramy Kampot.
Nasze rowery po raz kolejny są demontowane do transportu. Droga okazuje się bardzo górzysta. Dobrze, że zdecydowaliśmy się na samochód.

Chatka, w której spaliśmy w Tatai.

Sklepiki w Tatai (w dolnym lewym rogu - sprzedaż paliwa).

Rowery spakowane do podróży do Kampot.

Pokazuję, gdzie jest miejsce dla rowerów.

Przejazd przez południowy kraniec Gór Kardamonowych.

Wiejska zabudowa na palach.

Transport na dachu (prędkość momentami ok. 90 km/h). 

W terenie górzystym mijamy nieliczne miejscowości, a potem, na nizinie, zabudowa zmienia się w niemal nieprzerwany ciąg wiosek, farm i miasteczek.
W vanie oprócz nas jedzie para Anglików i kilkoro Khmerów, w tym żona i mała córeczka kierowcy. Załoga busa jest bardzo luźna i wesoła. Są bardzo rozmowni. Coś śpiewają od czasu do czasu.
Pytam jednego: O czym ta piosenka, którą śpiewałeś?
Śmieje się:  O tym, że dałem serce dziewczynie, ale ona wybrała innego. Ale jak się postaram, to ją zdobędę.
Sprawy sercowe - ponad narodami.
Stajemy na przerwę w zagrodzie ojca naszego kierowcy. Zjeżdża się do niej w laterytową czerwoną drogę, taką, jak wszystkie boczne drogi w Kambodży. Asfalt lub beton, często zresztą w opłakanym stanie, jest luksusem przeznaczonym wyłącznie drogom krajowym.
Na teren posesji wjeżdżamy ponad rowem na przerzuconych dwóch betonowych kłodach. Podjeżdżamy do dużego domu, którego parter jest otwarty i pełni wszystkie funkcje dziennego życia. Jest tu kuchnia, stoły, krzesła, hamaki. W tym klimacie przestrzeń osłonięta od słońca lub deszczu zabudową pierwszego piętra, otwarta i przewiewna to standard. Rzadko widuję domy w całości murowane. Zamknięta góra stanowi część nocną. Podłoga ze szczelinami zapewnia dodatkową wentylację.
Pytam, czy ojciec pochodzi z tej wsi.
Nie. Przed 1975 rokiem mieszkał niedaleko stolicy, ale Czerwoni Khmerzy w ramach swojej terrorystycznej polityki przesiedlali na potęgę. Jego ojciec wtedy został przesiedlony do jednej z komun pracy przymusowej. Po ich upadku uciekał przed siłowym wcieleniem do armii, aż trafił w to miejsce i poznał swoją przyszłą żonę. Ziemię kupił długo potem. Ma czterech synów i dwie córki. Do zdjęcia pozuje mi ze swoją śliczną wnuczką, z którą jechaliśmy w vanie.
Z dumą prezentuje nam rozległe uprawy palm kokosowych, zielonego pieprzu, durianu, rambutanu. Wszystko rozrzucone na powierzchni większej od hektara.
Cała rodzina jest bardzo pogodna i gościnna.
Mają dużo zwierząt, w tym czarne szczeniaki.
Ojciec ścina kokosy i przycina je nam do picia. Potem rozłupuje na pół i podaje do jedzenia miąższu.
Była to bardzo miła wizyta. Mieliśmy wyjątkową okazję zobaczyć z bliska bezpośrednie relacje. Dużo uśmiechu i ciepła.

Dom na palach (na dole "pokój dzienny", na górze część sypialniana).
     
Starszy dom (podniesiony tyle, aby dół służył za składzik i wentylował podłogę).

Grona durianu - smacznego i cuchnącego owocu.

Drzewo durianu.

Gospodarz ze swoją wnuczką.

Lokalna odmiana ziemniaka (jeden z podstawowych pokarmów w czasach Czerwonych Khmerów).

Zielony pieprz.

Szczeniaczki w kuchni.

Ścinanie kokosów.

Próba (nieudana) wspięcia się po kokosy.

Maczeta i obróbka kokosa.

Konsumpcja.

Jedziemy dalej. Zabieramy i wysadzamy po drodze jakichś podróżnych. Jest to w Kambodży normalne, a wręcz masowe. Staje się po prostu na poboczu i łapie dowolnego "stopa". Dalej jedzie się za uzgodnioną kasę.

Dojeżdżamy do Kampot. Miasto to szczególne na mapie Kambodży. Od XIX wieku było interesującym miastem nadmorskim dla przybyszy z Zachodu. Stanowiło ważny ośrodek handlu pieprzem. Francuzi, którzy skolonizowali Kambodżę w XIX w., rozwinęli je mocno i połączyli komunikacyjnie z centrum kraju. Rozwinął się urbanistyczny układ z dużymi rondami i promienistym układem ulic wokół nich. Powstał w tym czasie zarówno plan miasta, jak i wiele perełek architektury kolonialnej. W 2014 roku wraz z miastami Kratie (będziemy tam) oraz Battambang zostało zgłoszone do UNESCO o przyznanie statusu miasta o wyjątkowym dziedzictwie kulturowym. Ciekawostką jest również, że rok przed upadkiem stolicy kraju, bo w 1974 roku, dostało się pod władzę Czerwonych Khmerów.

Na wyjątkowo zadbanej promenadzie wyciągamy nasze kulawe na jedno koło rumaki i składamy je do kupy. Rykszarz, który w tym czasie zwietrzył klientów, za cenę dolara pokazuje nam tani hotel (50 m) od miejsca, gdzie staliśmy. Hotel za 8$, więc bierzemy. Już pierwsze chwile w hotelu sugerują, co oznacza styl kolonialny w Kampot.
Po rozpakowaniu kręcimy się po mieście i podziwiamy nadgryzione zębem czasu osiągnięcia architektury kolonialnej. Dech zapiera zarówno fantazja niegdysiejszych architektów, jak i specyficzny urok, jaki ich dziełom nadało wieloletnie zaniedbanie. Kawałek Hawany w Kambodży.
Po zlustrowaniu centrum przemieszczamy się wzdłuż promenady nadrzecznej. Robimy zdjęcia zachodzącemu słońcu, zachwyceni, jakby robiło to dla nas po raz pierwszy.

Wypakowani - niezłożeni.

Złożeni - obok rykszarz czeka, aby jakoś pomóc.

Knajpka khmerska.

Makaron z warzywami i mięsem.

Sok wyciskany z trzciny cukrowej.

Niżej migawki z naszego hotelu w kolonialnym stylu:






Uzbrajanie rowerów na wyjazd w miasto.

Wyjeżdżamy z miasta i widzimy coraz więcej kobiet w burkach. Mijamy grupę dziewcząt idących prawdopodobnie ze szkoły. Pytam, czy mogę zrobić im zdjęcie. "I don't know" - odpowiadają. Potem spotykamy białego wyglądającego jakoś tak nieturystycznie. Pytamy go o te kobiety. Muzułmanki - mówi. Niedaleko jest wioska muzułmańska. Mówię mu o zdjęciach. Lepiej nie robić, bo po co niby robisz? Żeby opisać kulturę Kambodży jak najpełniej. To jest religia, nie kultura - mówi on. Religia jest częścią kultury - mówię ja.
On sam jest muzułmaninem. Przeniósł się tu z Australii. Mieszka w Kampot i założył tu rodzinę. Muzułmanin z kolczykami w uchu? Hmmmm. Żegnamy się w zgodzie, przy wielu niedopowiedzeniach.
Wracamy do Kampot i kręcimy się po bulwarze. Dużo białych. Tradycja nie upada. Kampot wciąż jest w kręgu zainteresowania expatów i turystów z Zachodu. Knajpy serwują dania zachodnie. Wysokie ceny. Dobrze, że wcześniej siedliśmy w jednej z bocznych uliczek i zjedliśmy proste khmerskie dania.

Migawki z Kampot - miasta kolonialnego, stolicy handlu pieprzem.
















Ciemny wieczór. Krzysiek poszedł się jeszcze powłóczyć, a ja właśnie siedzę na kamiennej ławce nad rzeką i piszę te słowa. Za mną dosyć cicha ulica z ciągiem rozświetlonych lokali. Pogoda cudowna. Jakieś 25 st. C i lekka bryza znad rzeki. Ja twarzą do niej, jakbym czuł ciepły, przyjazny oddech bliskiej osoby. Jest mi błogo. Chce się siedzieć! Chce się pomilczeć. Podumać. Czas przestać pisać...

7 komentarzy:

  1. Witam Pana
    Czy na 32 zdjęciu widać na środku placu owoc liczi? Jako "pomnik", rzeźba?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj.
      Jest to jedyny w swoim rodzaju pomniki durianu, owocu, który opisałem i sfotografowałem w postaci gron młodych owoców w części poświęconej wizycie na farmie. Jest ponoć bardzo smaczny, ale wydziela specyficzny smrodek. Jeszcze nie próbowaliśmy, ale już wąchaliśmy. Przyjdzie okazja - przegryziemy.

      Usuń
    2. Dziękuję za odpowiedź...

      Usuń
  2. Jak zwykle ciekawie, lubię jak jest dużo zdjęć.

    OdpowiedzUsuń
  3. A teraz, po obejrzeniu i przeczytaniu i uduchowieniu - idę do miasta po "sprawunki"... serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Dodam, że na fasadzie budynku z przedostatniego zdjęcia widać chińskie logografy. Chińczycy brali prężny udział w handlu pieprzem w tym mieście. Po stanie technicznym obiektu widać, że jest to jedynie pamiątka tamtych czasów.

    OdpowiedzUsuń
  5. Podoba mi się kolonialna architektura. A Góry Kardamonowe - cóż za pobudzająca wyobraźnię nazwa :)

    OdpowiedzUsuń