piątek, 15 stycznia 2016

Dzień 7. Na Koh Kong

Ponoć siódmego dnia się odpoczywa. Myśmy w pewnym sensie odpoczęli, ale mimo to łatwo nie było.
Z rana z radością stwierdziliśmy, że rowery i stół tarasowy stoją bez uszczerbku na swoim miejscu. Coraz bliżej nam do pełnej wiary w bezpieczeństwo sprzętu powierzonego opiece Tajów.
Niedaleki bazar spał jeszcze spokojnie. W mieście za to duży ruch, kierowany często przez policjantów. Ponieważ jechaliśmy na dworzec autobusowy niejako na azymut, korzystając z rowerowego gps-u, musieliśmy lawirować pod prąd, unikając kolizji ze skuterami i samochodami. Policjanci nas nie zauważali. Miło z ich strony.

Na dworcu kupiliśmy bilety do Trat, położonego 80 km na południowy wschód od Chanthaburi. Czekaliśmy spokojnie przy wskazanym peronie nr 4. Kupiliśmy coś do picia i jedzenia w kiosku dworcowym.



Gapiliśmy się na kierowców różnego rodzaju taksówek, vanów i busików umilających sobie czekanie na pasażerów zabawą z psami. Niezrozumiała jest dla mnie ta symbioza. Psy wałęsające się po dworcu bawiły się z ludźmi jak ze swoimi właścicielami. Może znają się z tego miejsca od długiego czasu, choć dla jednych to miejsce pracy, a dla drugich dom.
Punktualnie o 9. z głośników rozległa się zapowiedź i po chwili zabrzmiał hymn Tajlandii, w czasie którego jeden z pracowników wciągnął na maszt flagę kraju. Część osób śpiewając hymn, wstała.

Mimo że godzina odjazdu minęła, autobusu wciąż nie było. Jakiś duży zatrzymał się co prawda na ulicy, nie wjeżdżając na dworzec, ale jedynie wysadził kilkunastu pasażerów i zbierał się do odjazdu. Wtem panie z obsługi dworca siedzące niedaleko rzuciły się z krzykiem w jego kierunku. Pobiegły tam, machając rękami. Autobus stanął. Okazało się, że to nasz. Olał nas i chciał uciec! Kierowca wysiadł i wspólnie z paniami zamachał do nas przyzywająco. Podbiegliśmy. Pan otworzył luki bagażowe, niemal puste. Tym razem rowery weszły bez demontażu. Ufff. Upiekło się w ostatniej chwili. 

Ile jest takich momentów w każdej podróży, kiedy możemy powiedzieć "w ostatniej chwili"? W takiej podróży jak nasza, z mnóstwem kombinacji transportowych - bez liku. Tak jakby los drwił z nas, sprzyjając jednocześnie. A może to sprawka tej małej kliki rezydującej w bocznej siatce mojej torby?! Jizo i Kaeru! Czemu tak podejrzanie milczycie?
Luksusowy autobus, niemal pusty, wkrótce wyjechał na drogę szybkiego ruchu, taką, jaką dwa dni temu jechaliśmy pod prąd. Bezsenne noce winne są temu, że Morfeusz upomniał się o moją duszę niemal natychmiast.
Królewskiego wizerunku nie mogło i tu zabraknąć.
Za mniej więcej godzinę byliśmy już w Tracie.

Tu mieliśmy postanowić, co robimy dalej. Do granicy z Kambodżą stąd jeszcze 80 km, a po drodze mała szansa na nocleg. Słońce podniosło się już wysoko, wraz z temperaturą. Z mapy wynika, że droga ciągnąca się tu wzdłuż Gór Kardamonowych jest wyjątkowo pofałdowana. Ponadto jeśli uda nam się wjechać dzisiaj do Kambodży, zaoszczędzimy dwa dni jazdy, co da nam możliwość spełnienia pewnego marzenia...
Spojrzeliśmy na siebie, spojrzeliśmy na rowery, na swoje zmęczone nogi, na słońce prażące...
Szukamy okazji zmotoryzowanej!
Wiele nie trzeba szukać. Na stanowisku 13. sprzedają bilety na dojazd do Hat Lek przy granicy. Problem w tym, że są to małe vany, zabierające 10 osób plus kierowcę z małym bagażnikiem z tyłu. Problem? Nie w Tajlandii! Pan sprzedający bilety co prawda wygenerował kilka zmarszczek na czole, kiedy zobaczył nasze rosłe rumaki, ale zaraz wzięliśmy się do wspólnej kombinatoryki. Odkręciliśmy to i owo, przesunęliśmy tylny rząd siedzeń (na których z tego powodu miałem klaustrofobiczne lęki) i jakoś się to wszystko zmieściło.


Wyruszyliśmy na kolejny odcinek dzisiejszej trasy. Nie ostatni. W czasie jazdy gratulowaliśmy sobie wyczucia jego trudności. Wzniesienia i spadki przypominały nam Szkocję, z której górkami zmagaliśmy się pół roku temu. Tyle że tam było poniżej 20 st. C, a tu powyżej 40! Ponadto te 80 km. Nie do zrobienia.
Za godzinę byliśmy na granicy. Po drodze zatrzymywaliśmy się dwukrotnie na posterunkach wojskowych. W południowym ukropie złożyliśmy z powrotem rowery i zjedliśmy ostatni posiłek w Tajlandii.
 Tuż przed granicą z Kambodżą.
Przed nami przejście graniczne słynące z łapówkarstwa i naciągania naiwnych podróżników. Już w czasie posiłku siedzieliśmy obok jakiegoś nieszczęśnika z Holandii, który nie miał przy sobie biletu powrotnego do ojczyzny i nie został wpuszczony do Kambodży. Czekał na kumpli, którym się to udało i mieli za chwilę wrócić, bo przekroczyli granicę tylko po to, aby przedłużyć sobie możliwość pobytu w Tajlandii (przy ponownym wjeździe dostaje się kolejną darmową wizę na 2 tygodnie).
Najpierw podjechaliśmy do okienka emigracyjnego po tajskiej stronie. Wydarto nam dokument wjazdu wpięty na lotnisku w Bangkoku i... cześć! Żegnajcie, Polacy! Nie na długo, Tajlandio!
Przejechaliśmy dwieście metrów dzielących szlabany obu krajów i tu natychmiast zostaliśmy opadnięci przez pomocników, pośredników, rzemieślników i innych ofiarnych ludzi chcących nam ułatwić otrzymanie wizy, podwiezienie do najbliższego miasta, wymianę walutową z ręki do ręki itp.
Co?! Że mamy wizę? To nie szkodzi! Wypełnimy za was deklarację celno-zdrowotno-wjazdowo-bojaźliwą i bez kolejki przejdziecie na drugą stronę, gdzie was podwieziemy do najbliższego miasta. Co?! Że macie rowery? To nie szkodzi! Droga kręta, dziurawa, pagórkowata i niebezpieczna! I tak was podwieziemy!
No ale my nie w ciemię bici!
Naprawdę!
Zgodziliśmy się na to wszystko ze szczerej dobroci i chęci zacieśniania stosunków. Dwóch panów wypełniło za nas powyższe deklaracje (nie wiem, co tam wpisywali), podczas gdy ja patrzyłem, czy nie zwiną się z naszymi paszportami, a Krzysiek dyżurował przy rowerach. Po czym poprosili grzecznie o haracz i podprowadzili nas do okienka, przy którym było tylko kilka osób. Faktycznie wizy w paszportach zostały szybko ostemplowane, każda jakieś dziesięć razy. Panowie (nie my) dostali z powrotem nasze paszporty i poprosili grzecznie o napiwek.
Jak to?! Przecież przed chwilą...
Tamto to było dla urzędników. Teraz dla nas. - odparli z zimną krwią.
A ile się należy, mili panowie?
...
Ile???!!!
...
No dobrze, oczywiście - mięśnie naszych twarzy próbowały się skurczyć w wyraz uśmiechu.
Dzięki - podziękowali bez emfazy. - A teraz dawajcie rowery.
Czemu? Po co?
Mówiłem, droga kręta, dziurawa, pagórkowata! Po co ryzykować te 12 km?!
He, he.... No jasne, po co ryzykować. Oto i nasze rowery, panie kierowniku.
O ich życzliwość można by z powodzeniem ostrzyć nożyczki. Zapakowaliśmy rowery na tuk-tuka. Sami wcisnęliśmy się ledwo co po bokach i pojechaliśmy.


Jechaliśmy 12 km drogą betonową, gładką jak lico nastolatki, równą niemal jak stół, na której jedynym elementem niebezpiecznym był nasz kierowca - członek granicznej mafii naciągaczy.

Zamiast do miasta zawiózł nas na jakiś plac pod miastem i wskazując na jakiś autobus, powiedział: Ten autobus zawiezie was na wyspę.
Autobus w tle miał nas zabrać na wyspę.
Jaką wyspę?
Koh Kong, albo na inną, jaką chcecie.
Ale, panie, jak autobus... na wyspę.
Już dawno postawili tam most. Teraz szuuuurrr i już się tam jest!
No to może my rowerami...
Mówiłem, droga tu...
W tym momencie już się wkurwiłem. Ja też u siebie w kraju miałem lata osiemdziesiąte i stan wojenny! Wiem co to cinkciarstwo, pośrednictwo kolejkowe i inne szemrane usługi.
To my już panu dziękujemy i nigdzie nie jedziemy!
Jak to nigdzie?! Gdzieś musicie!
Może tak, ale nie tym autobusem i nie tym tuk-tukiem! Żegnamy!
Żeby nie nadwyrężać wątłych w tym momencie stosunków polsko-kambodżańskich (oraz nie ryzykować własnego zdrowia lub życia) zapłaciliśmy nazbieraną przez tego typa do tej pory kasę i odwróciliśmy się na piętach.
W odległości kilku metrów siedziała jakaś zmordowana upałem para młodych ludzi. Francuzi. Spytaliśmy, czy wiedzą, jak się dostać do jakiegoś centrum i czy są tam hotele i agencje turystyczne.
Są, w tym kierunku. Dwa kilometry. I stąd się zabierajcie, bo to jest miejsce, w którym się tylko traci.
Nie pytałem nawet, jakie nieszczęście ich spotkało. Widać było po nich, że wystarczająco duże, żeby nam napędzić strachu na resztę podróży. Zawinęliśmy się i pojechaliśmy w stronę centrum Koh Kong, pierwszego miasta na naszym szlaku przez Kambodżę.
Miasteczko małe i biedne na pierwszy rzut oka. O wiele więcej brudu i chaosu niż w Tajlandii. Brak chodników przy dziurawych ulicach. Partery domów podniesione na pół metra i każdy organizuje swój zjazd lub schody wprost na ulicę. Zapewne w porze deszczowej wprost na rzekę, w którą ulica się zamienia. Na obrzeżu centrum znaleźliśmy mały hotelik z przystępną ceną. Krok pierwszy za nami. 

Wyjechaliśmy dalej w poszukiwaniu wymiany walutowej i kart sim. Oba miejsca znaleźliśmy bez problemu. Ludzie w tych sklepikach, podobnie jak w Tajlandii, uśmiechnięci i pomocni. Może rewir mafijny skończył się na tamtym placu z autobusem.

Potem przyszedł czas na próbę realizacji naszego marzenia. Trzeba było w tym celu znaleźć agencję turystyczną sprzedającą przejazd łodzią na pobliską wyspę. Agencja okazała się hotelem, który jedynie pośredniczy w zakupie biletów w celu zdobycia klientów na nocleg u nich. Stąd tuk-tukiem podwieziono mnie sto metrów do rzeczywistego punktu sprzedaży biletów. Ech, kolejny pośrednik. Ale tym razem bez profitu dla niego. Zameldowaliśmy się już gdzie indziej.
Bilety zakupiłem, wróciłem po Krzyśka i po zaparkowaniu maszyn w hotelu poszliśmy w miasto. W ciemność rozświetlaną jedynie światłem sklepów i punktów usługowych działających po bokach ulic oraz reflektorami pojazdów. Tych, które zdecydowały się je włączyć.
Kolację zjedliśmy w jednej z knajpek, prowadzonej akurat przez Taja. Były to sataye, szaszłyki i gotowany ryż.
Pierwszy dzień w Kambodży niósł w sobie pewien niesmak do samego końca. Przed pójściem spać po raz pierwszy musiałem wziąć lek przeciwgorączkowy, bo od ciągłych przeskoków z upału w strefy klimatyzacji zaczęło mną trząść.
Dobranoc!

8 komentarzy:

  1. Podziwiam Twoja cierpliwosc w kontaktach z miejscowymi wydrzyduchami (???),
    chyba nie pozostaje Ci nic innego jak sie przywyczaic do placenia haraczu wszystkim i za wszystko, glownie przy przejsciach granicznych.Jesli pojedziesz do Laosu to czeka Cie chyba to samo, zreszta w drodze powrotnej do Tajlandii powtorka.
    Szerokiej drogi Aga z Czech

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie ciekawi dlaczego ten piesek w koszulce lata? Opalił się za bardzo? :)
    No i czekam na zdjecia z wyspy, ech!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mnie ten piesek zastanowił, bo przecież w tych temperaturach nie jest mu zimno.

      Usuń
  3. Spełnianie marzeń musi kosztować, żeby dobrze smakowały ;) Życzę powodzenia i stalowych nerwów, a przede wszystkim, aby marzenie nie rozczarowało :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Kontrast między sielanką a prozą życia? Hmmm...
    Zdrowia wam życzę, przezornie obydwóm :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zdrowia i przezorności, a dacie radę.

    OdpowiedzUsuń
  6. Łomatko, gdzie to Was gna...
    Dziękuję Robercie za podpowiedź w sprawie dętkowej :-) Już nawet znalazłam w naszym Decathlonie coś takiego, a nawet różne inne, tylko muszę się upewnić bo niektóre są do łatania a inne do prewencji. Ale warto coś takiego wozić z sobą.
    Czekam na ciąg dalszy. Kambodża to dla mnie egzotyka straszna, mam nadzieję że jesteście zaszczepieni. Mój znajomy z żoną tam teraz jest, po Tajlandii. Jak zobaczycie niewielkich rozmiarów szkocką parę to pozdrówcie ją ode mnie :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj! Oby takich i podobnych sytuacji więcej nie było. Niestety - "co kraj to obyczaj". Chociaż...
    Najważniejsze jednak jest zdrowie, którego Wam serdecznie życzę. Powodzenia.

    OdpowiedzUsuń