sobota, 16 stycznia 2016

Dzień 8. Na rajskiej wyspie Koh Kong (1)

Noc miałem smarkającą. Na szczęście nie mialem problemu z oddychaniem. Jednak głowa opuchnięta od przeziębienia i załzawione oczy nie dawały dobrze spać. Wieczorem wziąłem pierwsze Theraflu. Mam ich tylko sześć. Oby wystarczyły. Nie przypuszczałem, że mogę się tu przeziębić.
Wstaliśmy o 6. i zjedliśmy po puszce tuńczyka, przegryzając go krakersami. Słodko-słona kombinacja. Mało smaczna.



O 7:45 stawiliśmy się w biurze agencji, położonym przy kei, z której mamy odpłynąć. Jesteśmy proszeni, aby rowery zostawić luzem pod tym kioskiem (mój z jedną sakwą). Cały dzień będą tu stały, a na noc schowają je do wnętrza. To rozwiązanie nie wzbudza naszego zaufania, ale jak zwykle nie mamy wyjścia. I pewnie jak zwykle okaże się, że niepotrzebnie się martwiliśmy.
Powietrze o tej porze jest jeszcze znośne, chociaż gdy słaby wiatr chwilami zamiera, robi się gorąco. Na placu wokół kiosku agencji kręci się jeszcze parę białych osób i para Japończyków. W ostatnich minutach podjeżdża tuk-tuk z kilkoma osobami. Popłyniemy w kilkunastoosobowej grupie.
Mała stara łajba urządzona na potrzeby transportu pasażerów czeka przy kei w towarzystwie innych małych jednostek proszących się o remont kapitalny. Transport zorganizowany jest przez agencję. Ponoć nie ma innej możliwości dostania się na wyspę. Lokujemy się na ławach rozmieszczonych wzdłuż relingów. Miejsca wystarczy dla wszystkich na dolnym pokładzie. Na górny wychodzi tylko jeden śmiałek niebojący się promieni słonecznych.



Odbijamy od brzegu, zaglądając na chaotycznie zagospodarowane nabrzeże, pełne rozsypujących się zabudowań i śmieci. Woda wokół łodzi też jest ich pełna. Robi się czysta dopiero w dużej odległości od brzegu. 
Płyniemy w stronę wyspy pięknymi lagunami, pomiędzy lokalnymi wysepkami porośniętymi lasami namorzynowymi. Można się pogubić - rzeka to z wieloma meandrami i dopływami czy wciąż morze usiane gęsto wyspami?
Gdzieniegdzie pojawiają się małe zabudowania rybackie. Wokół nas, aż po horyzont wre praca. Morze jest jak potężna fabryka dająca zatrudnienie tysiącom ludzi. Od malutkich jednoosobowych łódek po potężne kontenerowce czekające swojej kolejki do portu gdzieś hen na redzie, wszyscy mają jakieś zajęcie.






Morze jest spokojne, niemal bez zmarszczek. Dzięki temu widać wyraźnie, jak nasza łódź wrzyna się z mozołem w niosącą ją wodę, przełamując gładką taflę. Fale tworzą kilwater, długo ciągnący się za nami. Silnik pracuje z silnymi wibracjami, starając się, jak co dzień, pokonać jej opór.



Kiedy wypływamy na pełne morze, monotonia niskich dźwięków silnika i delikatnego kołysania staje się nie do pokonania. Kładę się na ławie i niemal natychmiast zasypiam. Lekki wiatr daje komfort pozwalający zapomnieć o wczorajszych upałach.
Kiedy po godzinie budzę się, widzę, że wielu pasażerów poszło w moje ślady. Leżą na ławach jak świeży połów jakiegoś gatunku ssaka morskiego.



Po lewej burcie widać wyspę. Nie ma na niej nic prócz zieleni spływającej łagodnymi stokami do morza. Wybraliśmy wyspę Koh Kong (w granicach Kambodży) spośród kilku mijanych po drodze właśnie ze względu na jej dzikość. Znajduje się na niej tylko jedna osada rybacka położona na południowym krańcu. Na kilku naturalnych plażach oddzielonych od siebie dżunglą podchodzącą do wody rozlokowały się kameralne ośrodki z drewnianymi domkami. Poza tym - dżungla. Ani jednej drogi. Każda z plaż obsługiwana jest łodzią wyłącznie przez jej małe molo. Tak wyobrażam sobie rajskie plaże.




Zanim dobijemy do naszego mola, załoga zwalnia i przywołuje pasażerów. Przed nami delfiny leniwie wynurzające swoje płetwy grzbietowe ponad powierzchnię spokojnej wody. Jest ich co najmniej kilkanaście. Płyną powoli i dostojnie, jakby królewska rodzina panująca nad lokalnym akwenem sunąca w paradzie ku uciesze bardziej lichego narybku i ich dalekich kuzynów podziwiających ich majestat z pokładu małej łódki. Niestety odległość na tyle duża, że na zdjęciach ich nie widać. Delfinom niby skoczni paziowie towarzyszą latające ryby wyskakujące co chwilę ponad lustro wody i zostawiające na niej chwilowe ślady, jak płaski kamień po kilkukrotnym odbiciu. Piękny moment, pełen radości z tego, że pośród obecnego wszędzie przemysłu morskiego wciąż istnieją enklawy wolności dla tych wspaniałych zwierząt.

Widać już naszą plażę. Jest piękniejsza niż wcześniejsze wyobrażenie. Zamknięta z dwóch stron bujną zielenią, rozciąga się na jakieś trzysta metrów. Małe bungalowy rozstawione są rzadko. Jest ich w sumie kilkanaście. Do tego z boku postawiono większy pawilon restauracyjny. Woda na płyciźnie ma idealnie turkusowy kolor. Zestawienie jasnożółtego koloru piasku, soczystej zieleni roślin i turkusu wody morskiej oszałamia. Czy my bierzemy udział w kręceniu jakiejś reklamy z barwami podsyconymi w Fotoshopie, czy to dzieje się naprawdę? Żeby to sprawdzić, przeznaczenie podsuwa mi krótki test. Walę się boleśnie w stopę przy schodzeniu z łodzi. A więc jednak - naprawdę!
Schodzimy na ląd. Łódź zacumowana do pomostu poczeka do 14. O tej porze zabierze z powrotem pasażerów, którzy zakończyli swój pobyt i tych, którzy płynęli tu z nami, aby pocieszyć się rajską plażą zaledwie trzy godziny.








Pan z obsługi wskazuje nam bungalow i udziela wskazówek co do korzystania z uroków tego miejsca. Prąd włączany jest z generatora spalinowego od 19. do 24. Dzień bez prądu? Raj! Przed naszym domkiem, w gęstym cieniu olbrzymiego rododendrona ustawiono drewniane leżaki, a między pniami figowca i wielkiego fikusa rozwieszono hamak. Raj!
Nie będzie tu żadnego full-moon-party jak w Pattayi. Jest cisza należna temu miejscu. Kilkanaście odpoczywających tu osób podchodzi do niej z szacunkiem. Niekwestionowanym królem akustycznym jest delikatny szum fal spokojnego morza. Raj!

Nieopodal, na prawym skraju plaży, mamy lagunę ukształtowaną na wzór norweskich fiordów. Woda morska wnika głęboko w ląd wyspy, meandrując po drodze jak rzeka. Przy lagunie kajak i sprzęt do nurkowania powierzchniowego. Może skorzystamy.
Nasz domek jest mały i uroczy. Sklecony z niemalowanego drewna wpisuje się naturalnie w otoczenie. Mamy jeden pokój z dużym łóżkiem i łazienkę. Podczas późniejszej kąpieli okaże się, że funkcję odpływu wody pełnią szczeliny między deskami podłogi.





Po zrzuceniu podróżnych ciuchów lecimy jak dzieci nad wodę i na zmianę zanurzamy się, bo kiedy jeden pływa, drugi musi fotografować oczywiście. Woda krystalicznie czysta. Turkusowa. Bezpieczna. Jedyne rekiny to rekiny wielorybie, odżywiające się planktonem. Z drapieżników jedynie barakuda, ale ona nie zjada ludzi. Czasem jedynie ukąsi boleśnie. Jest piekielnie szybkim pływakiem. Miałem wraz z synem, dawno temu, spotkanie z barakudą w Egipcie. Mieliśmy maski i widzieliśmy, jak łypie na nas zimnym okiem. Potem wygięła sprężyście swoje smukłe ciało, niczym rakieta odpaliła z miejsca i w sekundę zniknęła w głębinie. Tu na razie nas nie niepokoi. My jej zresztą też.


W pawilonie restauracyjnym zjadamy tom yam z owocami morza (ja) i zupę z dyni (Krzych). Smaki dobre, ale ceny jeszcze lepsze. Cóż, monopol...
Po wczesnym obiedzie wreszcie nadchodzi czas na zajęcie główne - leżenie na leżaku lub w hamaku. Jakie to proste i piękne zarazem! Jakie pożyteczne! Ile dobrej energii generuje! Postanawiamy generować już do wieczora (ja) lub "w żadnym przypadku, bo trzeba się ruszać" (Krzych). I tak to rajska plaża rozsadza zgodność naszego peletonu. Teraz każdy sobie rzepkę skrobie. Ja niniejsze słowa, a Krzych wierci się i kręci w kółko.
Po długim czasie przeznaczonym na odpoczynek i pisanie wspomnień odkładam na bok elektronikę i poświęcam się wyłącznie uważnemu obserwowaniu otoczenia. Robię to systematycznie, zgodnie z zasadami przyswojonymi na niedawnym kursie uważności. Skupiam uwagę po kolei na każdym zmyśle. Dotyk podpowiada mi, że dosyć długo leżę na twardym drewnianym leżaku. Zamykając oczy, przesypuję piasek pomiędzy palcami dłoni, czując jego ciepłe muskanie, zanurzam całą dłoń w piasku, trafiając na opór o konsystencji zbliżonej do cukru pudru. Jest znacznie drobniejszy niż nasz bałtycki. Płynnie przełączam się na słuch i odbieram z pełną świadomością dźwięki płynące od morza i od lądu. Jest ich znacznie więcej, niż kiedy rejestrowałem je mimochodem. Następnie przychodzi kolej na węch, smak i na końcu na wzrok. Do obserwacji otoczenia włączam również sygnały z ciała. Jak zwykle podczas uważnej obserwacji okazuje się, że otoczenie jest znacznie bogatsze, niż notowałem je na automatycznym pilocie. Świat nabiera nowych walorów, a ja czuję się bardziej odprężony. Na koniec zostawiam skupienie na oddechu. To jest ćwiczenie, które przychodzi mi najłatwiej i najczęściej pomaga mi pozbyć się natręctw myśli i projekcji.

Słońce zbliża się nieuchronnie do linii horyzontu. Jest 17., więc do zachodu została mniej więcej godzina. Kąpię się po raz kolejny w ciepłym morzu, a potem idziemy popływać kajakiem po lagunie.

Płyniemy w głąb lądu, kreśląc meandry utorowane przez ten minifiord. Już za pierwszym zakrętem, kiedy morze zanika za zielenią dżungli, możemy poczuć się jak uczestnicy wyprawy w górę Amazonki. Tylko gęsta zieleń i dźwięki wioseł zanurzanych w przejrzystej wodzie. Dżungla jest niemal całkowicie cicha. Od czasu do czasu słychać ptasie odgłosy. To wszystko. Jest bardzo klimatycznie. 




Zawracamy, postanawiając, że rano wrócimy tu ze sprzętem do nagrywania.
Idziemy na kolację. Obaj zamawiamy jedno z popularniejszych dań kuchni khmerskiej - amok. Polega na gotowaniu za parze w liściach bananowców potrawy typu curry z mleczkiem kokosowym i galangalem. Powinna być podawana na liściach bananowca. Niestety tu dostajemy ją na zwykłym talerzu.

Mimo że nad łóżkiem w pokoju zawieszona jest na stałe moskitiera, siedząc w restauracji czy na tarasie naszego domku, nie odczuwamy uciążliwości żadnych owadów. W ogóle do tej pory nie używaliśmy odstraszaczy do owadów. Po prostu ich nie ma. Może to zasługa pory suchej? Sprawdzimy w dalszej części drogi.
Krzysiek postanawia spać w swojej moskitierze na zewnątrz i nie będzie tego żałował. Może sobie w nocy patrzeć w gwiazdy, a i duchota mniejsza niż w domku.

Po kolacji, na pomoście ucinamy pogawędkę o gwiazdach i wielkości wszechświata, wskazując sobie palcami na znane i nieznane układy świetlnych punktów zawieszonych jakby znacznie niżej niż na naszej szerokości geograficznej. Można ich niemal dotknąć. Przypominają mi się Timon i Pumba rozmawiający o gwiazdach i gazach. Uśmiecham się do tej myśli z nostalgią, bo czas Króla Lwa to czas dzieciństwa moich chłopców. Wciąż pamiętam, jak starszy z nich śpiewał tytułową piosenkę, przekręcając tekst Eltona Johna "can you feel the love tonight" na swoją fonetyczną modłę, a młodszy próbował go jeszcze zabawniej naśladować. Zastanawiam się, czy to początkowe objawy tęsknoty za domem, czy to gwiazd tych wina...
Dobranoc, pamiętniku!

8 komentarzy:

  1. Tak tutaj szaro, z przyjemnością łyknęłam opis raju.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdrówka dla podróżnika i czekamy na zdjęcia z wyspy Koh Kong :)

    OdpowiedzUsuń
  3. zdążyłam przeczytać tekst i wróciłam jeszcze, żeby się wpisać jednak, a tu niespodzianka - zdjęcia już są :) piękny ten bajkowy świat, jakże różny od tego, który zostawiliście wraz z rowerami! mam nadzieję, że rowery na Was czekają!
    tego Wam życzę, a Tobie szybkiego powrotu do zdrowia i pełnej formy (elaja)

    OdpowiedzUsuń
  4. A u nas dziś mały mróz, piękna, słoneczna, z bielutkim, świeżym śniegiem - to tak na ochłodę :) Ale z tej pięknej dziś zimy wskoczyłabym chętnie, na dwa dni chociaż, do tego Waszego raju :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Najpierw przeczytałam bez zdjęć, teraz przeczytałam ze zdjęciami. Cudnie. Bajkowo. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  6. U nas, jak napisała Ewa, piękna zima. Lubię zimę, szczególnie taka właśnie, ale tak ze dwa dni na tej wysepce też spędziłabym bardzo chętnie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. dziś cisza? to tylko brak internetu?? tak się pocieszam (elaja)

    OdpowiedzUsuń
  8. Pozdrowienia i szybkiego powrotu do zdrowia

    OdpowiedzUsuń