czwartek, 14 stycznia 2016

Dzień 6. Do Chanthaburi

Pobudka o 6. Pierwszy raz mamy śniadanie w cenie. Gospodyni przyrządza je w stylu zachodnim: sadzone jajka i grzanki. Szkoda, bo wciąż nie mamy przesytu kuchni tajskiej, ale doceniamy staranie, tym bardziej że będzie można bez postoju pod sklepem nadeptać trochę kilometrów w komfortowej porannej temperaturze 30 st. C.

Wilgoć jest tak duża, że nie da się jechać w okularach. Natychmiast parują i nawet owiewające podczas jazdy powietrze nie jest w stanie ich osuszyć.
Jedzie się jednak świetnie. Ruch samochodowy bliski zeru, droga płaska, a asfalt gładki. Rower niemal toczy się sam.
Mijamy rzeki, miasteczka i wioski.




Jak co dzień spotykamy setki wałęsających się wolno psów. Czasem trzeba jechać slalomem między nimi. Mieszkają z Tajami lub po prostu w sąsiedztwie ich domostw, sklepów, knajp i każdego innego skrawka ziemi, gdzie jest szansa na jakąś przekąskę. To w większości duże psy. Przestrzegano nas przed spotkaniami z nimi, jednakże jak do tej pory nie zauważyliśmy żadnego zagrożenia. Mieliśmy przez trzy dni jazdy (ponad 200 km) jedynie dwa pozorowane ataki w obronie wiejskich posesji. Wbrew pozorom nie były niebezpieczne. Piesek podbiegał, coś tam szczeknął i zaraz zawracał. Kilkakrotnie obszczekano nas z daleka. W pozostałych setkach spotkań jesteśmy obserwowani lub ignorowani. Czasem podczas postoju, jak wczoraj na plaży, zbliżają się niepewnie, szukając pożywienia lub ludzkiego towarzystwa.

Nie są zagłodzone. Wyglądają wręcz na dobrze odkarmione. Widzieliśmy Tajów z sympatią odnoszących się do swoich psów. Mówiących do nich i bawiących się z nimi. Tylko raz widziałem psa na łańcuchu. Pozostałe biegają wolno. Zresztą o wiele częściej leżą, bo w tych upałach oszczędność energii jest w cenie.


Wjeżdżamy do prowincji Chanthaburi.


Czasami cała droga należy do nas.


Około godz. 10. za nami już 40 km. Jest bardzo gorąco. Stajemy na kawę i lody.


Potem już tylko pedałujemy w malignie 50 st. C z jeszcze dwiema przerwami na oddech w cieniu lub we wnętrzu z klimą. Tego dnia nakręcimy 87 km.
Dojeżdżamy w końcu do Chanthaburi - stolicy prowincji. Tu staniemy na nocleg, aby jutro przeskoczyć autobusem dalej na południowy wschód. W związku z tym pierwszą wizytę składamy na dworcu autobusowym w centrum miasta.
Kolejny raz mamy okazję przekonać się, że popularność języka angielskiego w tym kraju jest ogromna. Niemal wszyscy, niezależnie od funkcji, którą sprawują, potrafią chociaż w podstawowym stopniu komunikować się w języku angielskim. Jeśli dodać powszechną życzliwość, to nie dziwi fakt, że czujemy się tu bezpiecznie, a Tajlandia jest mekką ekspatów - ludzi, którzy wybierają ten kraj na swoją drugą ojczyznę.
Pani w okienku biletowym dokładnie nam wyjaśniła, jakim autobusem i o której godzinie możemy zabrać się wraz z rowerami. Było przy tym dużo żartów (z naszych rumaków) z udziałem całej obsady kasy biletowej. Pozostało zrobić sobie fotkę pamiątkową.
W upale, który potęgują zabudowania miasta, wycieńczeni i zlani potem dojeżdżamy do hotelu. Tym razem trafiliśmy do dużego obiektu.
W recepcji nie mogli wymyślić bezpiecznego sposobu przechowania rowerów. Ostatecznie przypięliśmy je do nogi stolika tarasowego. Wbrew obawom bezpiecznie dotrwały tu do rana.
Zameldowaliśmy się już około 15., więc można było spokojnie odpocząć po morderczym upale i poczekać na zachód słońca o 18. Padłem na łóżko i przespałem popołudnie.
Wieczorem zwiedziliśmy okolice centrum. Trafiliśmy na olbrzymi bazar, na którym panie mogłyby poszaleć wśród stert odzieżowych.


Na stoisku elektronicznym zalegiwał spokojnie wielki kot. Kiedy go fotografowałem, właściciel wyciągnął drugiego, dosłownie spod lady i zaproponował kolejne fotki. Niestety drugi kot uciekł, zanim się przymierzyłem. Zadbane kociaki i tak, jak psy - na wolności.
Tak prezentował się bazar z zewnątrz.

Obok stanęła kapliczka buddyjska.
Na sąsiedniej ulicy znajdował się ciąg knajpek. Zamówiliśmy na kolację pad thaia i ryż smażony w woku z warzywami.



Na koniec dnia daliśmy szansę lokalnym masażystkom na usunięcie bólu z mięśni naszych nóg. Niestety w porównaniu do masażu z Pattayi wypadły blado. Atrakcją było, że ten salon był nastawiony wyłącznie na klientów lokalnych. Żadnych cenników, żadnych reklam w języku angielskim (ani rosyjskim, którego tu pełno) i bardzo ubogi wystrój wnętrz. Nie odmówiono nam jednak prysznica.
Po powrocie do hotelu ułożyliśmy sobie wstępne plany na jutro, nie zapominając, że w drodze ponad planami zawsze stoi elastyczność i gotowość do improwizacji. Jutro okaże się, że to podejście bardzo się nam przyda...
Dobranoc!

6 komentarzy:

  1. Kocisko fajne, podziwiam Waszą kondycję w tym upale. Dobrze, że na drogach nie ma ruchu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, tyle kilometrów! Ta wilgotność powietrza musi być bardzo uciążliwa. Nie wyobrażam sobie jazdy bez okularów; przy moim astygmatyzmie - czy na dużą, czy na małą odległość widzę nieostro.

    OdpowiedzUsuń
  3. świetny miałeś pomysł z tym dziennikiem! pamięć bywa ulotna, a tu będziesz miał ściągawkę w razie potrzeby :) a ja mam darmową podróż - do Azji nigdy się nie wybiorę, więc chociaż tak ją "zwiedzę" z Wami, dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja w kwestii zwierząt. Jeśli się uważnie czyta opowiadania o zwierzętach Grabowskiego to tam przedstawiony jest podobny stosunek do zwierząt. W tych opowiadaniach przewija się motyw psich sejmików na rynku. Te psy miały swoje domy i swoich ludzi, ale swobodnie, bez dozoru swoich właścicieli,poruszały się po okolicy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyli zwierzaki są tam szanowane i nikt im krzywdy nie robi, skoro sobie luzem chodzą i nie są agresywne. Super sprawa :)

    OdpowiedzUsuń
  6. WITAM BARDZO SERDECZNIE! WSZYSTKO JEST WSPANIAŁE, TYLKO TO SŁOŃCE... ŻYCZĘ WAM CHOCIAŻ TROCHĘ DESZCZU. POWODZENIA !!!

    OdpowiedzUsuń