piątek, 22 stycznia 2016

Dni 11. i 12. Do Phnom Penh

Kambodża jest znacznie biedniejsza od Tajlandii. Zaniedbana i zaniechana. Wydaje się, że tu nikomu na niczym nie zależy - poza własnym interesem. Ludzie mieszkają najczęściej w bałaganie i na śmieciach. Coś się wysypie na drodze, zwiąże beton, może jakieś kamienie wypadną z transportu? Leży. Wokół domu - sterty gruzu, pudeł i pojemników. Nos rowerzysty przemieszcza się przez gęsto nawarstwione strefy różnego rodzaju smrodu. Może zagospodarowanie własnej biedy zabiera zbyt dużo energii, aby ją jeszcze marnotrawić na otoczenie.  

Jednakże Khmerzy są mili, nawet bardzo. Kiedy jedziemy przez wioski, dzieciaki wybiegają przed domy albo ze swoich podwórek wołają "hello! hello!", a dostrzegają nas z tak dużych odległości, jakby się wzajemnie uprzedzały jakimś telegrafem, że oto zaraz przez wieś będzie przejeżdżała para białych. Nie liczyliśmy dokładnie, ale "hellołów" było kilkadziesiąt w ciągu dnia. Za każdym razem machaliśmy do nich i odkrzykiwaliśmy. Dorośli albo sami się do nas uśmiechają i pozdrawiają, albo zawsze odpowiadają na nasze uśmiechy. Mijając nas na swoich skuterach i motorach, często odwracają głowy w naszą stronę, uśmiechając się i kłaniając. Pod względem uśmiechu, według moich obserwacji, oba kraje są podobne. Khmerzy są za to bardziej żywiołowi, zarówno w stosunku do siebie (poklepywania, pokrzykiwania), jak i do nas (pozdrowienia, ciekawość nas i rowerów).

Prowincja, którą przejechaliśmy 11. i 12. dnia podróży, położona między Kampot i Phnom Penh, a więc w południowej części kraju, jest bardzo monotonna. Jechaliśmy przez dwa dni na dystansie 160 km i przez ten czas niewiele się zmieniało. Z krótkimi przerwami na wolną przestrzeń jedzie się wzdłuż usytuowanych po obu stronach szosy ciągów prostych, często zrujnowanych, zaniedbanych domków, które, podobnie jak ten opisywany w poprzednim poście, mają piętro - część nocną - postawione na słupach, a pod nim, jako parter, część dzienną i magazyn wszystkiego, co można zgromadzić. Jak to pisał w którejś książce Bouvier, jest taki poziom biedy, poniżej którego nic nie ma prawa stać się odpadkiem. Wszystko się przydaje i wszystko można przerobić i ponownie zagospodarować. Co prawda Bouvier nie podróżował w czasach opakowań plastikowych, więc nie mógł przewidzieć, że masa plastiku może przygnieść nawet ciężką biedę. Ale reszta materiałów wciąż tu się zawsze na coś przyda.

Większość, niemal każde gospodarstwo, wystawia przed swój dom coś do sprzedania. Towar lub usługę.






Mała przydomowa stacja benzynowa.
Na pierwszym etapie tego odcinka korzystaliśmy z takiego przydomowego warsztatu do naprawy ogumienia. Pan pozbierał potrzebne narzędzia z różnych zakątków podwórka, w pięć minut wymienił z pomocą Krzyśka moją tylną dętkę, sprawdzając przy tym skrupulatnie palcami stan wewnętrzny opony, wyjął przyczynę dziury - trójkątny kamyk, podpiął sprężarkę i rower był gotowy do dalszej jazdy. Policzył dolara za usługę. To częsta wartość tutaj. Poniżej nie opłaca się rozmieniać. Powyżej to już trochę drogo. Przy okazji, w Kambodży funkcjonuje system dwuwalutowy. Można wszędzie oficjalnie płacić rielami i dolarami. Ceny wyliczane i podawane są raz tak, raz inaczej, w zależności od lokalu. Na stacjach benzynowych - cena w dolarach (ale nie ma problemu, aby ją przeliczyć na riele). Płacisz dolarami? Resztę być może otrzymasz w rielach. Może być też, że część w rielach i część w dolarach. Przelicznik stały - 4000 rieli za dolara, prosty dla nas, bo to mniej więcej 1000 rieli za złotówkę.

 Wymiana dętki. 


 Spotkanie z małpką.



Większa przydomowa stacja benzynowa.


Tak więc przez 160 km mijaliśmy przez dwa dni ciąg straganów, budek, wiat i małych pawilonów. Tu spożywczy, tu chemiczny, tam grillują mięso i serwują napoje itp. Ludzie biedni, to i towar biedny. Nie ma wielkiego wyboru, kiedy chcemy coś zjeść czy wypić. Najczęściej pokazujemy gest jedzenia ręką i cierpliwie czekamy na rezultat. Nie martwimy się o cenę. Jest dosyć tanio i uczciwie. Kiedy zamawialiśmy na jeden fragment przejazd samochodem, obawialiśmy się, że ci, którzy zamawiali, zechcą zbić na tym mały interes, bo wiedzieli, że musimy jechać i jesteśmy skazani na ich pomoc. Nic podobnego. Zamówiony kierowca skasował za 80 km jazdy z rowerami po 10$ od każdego z nas. Uczciwa cena. Do tej pory, poza nieszczęsną strefą przygraniczną, nie spotkaliśmy się z próbą oszukania czy wyłudzania (nie wyklucza to oczywiście normalnego i dobrze widzianego tu targowania się).

Wyjątkiem od monotonii krajobrazu wiejskiego, a do słowa "krajobraz" dodajmy, że na tym odcinku ziemia jest płaska do tego stopnia, że nie ma mowy, aby była kulista, i dodajmy jeszcze, że krajobraz jest najczęściej zasłonięty przez przydrożne zabudowania, są miasteczka. Niczym obiekty kosmiczne o większej masie przyciągają tłumy próbujące coś załatwić, coś zarobić. Bywa, że trudno przez taki zaradny tłumek się przecisnąć. Stragany, co może tu oznaczać rozłożony na kocu lichy towar, ściągają ku środkowi ulicy, na którym kłębią się we wszystkich kierunkach, jak cząstki w rozgrzanej plazmie, pojazdy wszelkich śladów - jedno-, dwu- i wielośladowe. Te ostatnie to motoryzacyjne frankensteiny, złożone do kupy z byle żelastwa. Zardzewiałe, charczące, kopcące i jeżdżące jak bieg przetrąconego zwierzęcia - niby przodem, ale jakby bokiem. To są owe wieloślady. Jeździ to bez reguły, a my pośród tej ciżby, na drodze, owszem, krajowej i, owszem, prowadzącej do stolicy, ledwo się z naszymi sakwami przeciskamy. Jak już nas ta masa skłębiona wypluje, robi się znowu luźniej, jeszcze luźniej, monotonnie...

Obrazki z miasteczka prowincjonalnego. Zdjęcia 2 i 3 - trudno uwierzyć,
że jedziemy jedną z głównych dróg krajowych.





 
Jedyne większe miasto po drodze - Takeo - stało się miejscem na nasz nocleg. Nie było innego wyboru. Podobnie jak wcześniej Koh Kong, wieczorem rozświetlane jest jedynie reflektorami pojazdów i bladym światłem z parterowych nisz będących miejscami handlu i usług. Niemal w ogóle nie dało się tam porozumieć po angielsku. Do tego dochodził, pojawiający się często na prowincjach, brak zdolności zrozumienia gestów i artykulacji onomatopeicznych. Robisz ruch ręką do ust i mówisz "mniam, mniam" albo "ciam, ciam" i za cholerę nie wiedzą, że chodzi o posiłek. Uzgadniasz cenę i nie wiesz, czy podają ci w dolarach, czy w rielach, bo nie chcą uparcie zastosować zapisu dziesiętnego. Wyciągają za to palce, raz na nas, raz do góry, raz jeden, a raz trzy i nie masz pojęcia, o jaką kwotę chodzi i za ile osób. Zrezygnowany, wyciągasz gruby banknot i czekasz, ile ci zwrócą, a jak zwrócą, to ile będzie w tym waluty takiej lub innej. To tam obawialiśmy się, że nas naciągną na kurs w stronę stolicy. Nie naciągnęli.

Do zobaczenia w stolicy!

3 komentarze:

  1. Ciekawe to co opowiadasz. O Kambodży czytałam bardzo dawno, chętnie poznaję Kraj za Twoim pośrednictwem.

    OdpowiedzUsuń
  2. czytałam, żeby nie było! dla mnie ta Twoja opowieść to jak bajka o żelaznym wilku :) nie ma we mnie ducha pionierów i zdobywców nieznanych lądów ...
    ciekawa jestem jaką macie trasę zaplanowaną? będziecie wracać jeszcze do Tajlandii? bo jakoś mało jej było chyba i tak dosyć ekspresowo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za tytuły pioniera i zdobywcy, jednakże daleko nam do takich zaszczytów :) Jest tu wielu turystów z całego świata, choć na rowerach minęliśmy się zaledwie z kilkoma. Większość podróżuje w grupach lub indywidualnie, środkami transportu publicznego (w lokalnym rozumieniu tego słowa).
      Tajlandii będzie jeszcze sporo. Obiecuję!

      Usuń