We wspólnej medytacji, w ciszy zalegającej między kilkudziesięcioma osobami jest niezwykła moc i magia. Najpiękniejsza chwila każdego dnia nadchodziła po szóstej rano. Grupa była już po dwóch godzinach medytacji, recytacji i jogi uważności. O 6:15 zasiadaliśmy do ostatniej części medytacji podczas pierwszej sesji.
Sala jest przestronna i z dużym zapasem mieści się w niej 60 osób. Wzdłuż wszystkich ścian ciągnie się rząd dużych przesuwnych okien, a w każdym narożniku znajdują się szklane uchylne drzwi. Wszystkie drzwi i okna są pootwierane. Jest ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Na zewnątrz ciemności. W środku skąpe żółtawe światło oświetla jedynie podium, na którym do medytacji zasiada starszy mnich ubrany w kasavę o pomarańczowym odcieniu. Siada w półlotosie, twarzą do nas. Jego pozycja z dłońmi ułożonymi wierzchem do dołu na skrzyżowanych łydkach, swobodnie opadającymi ramionami, szeroko rozstawionymi kolanami, będącymi dwoma punktami podparcia, jest stabilna i ma w sobie dostojny spokój. Każdy z uczestników również powoli znajduje swoją optymalną pozycję i wszyscy zamierają w cichym bezruchu. Siedzę na końcu sali, więc mam przed sobą ciemne kontury moich towarzyszy i postać mnicha w żółtopomarańczowych barwach.
Spokój, bezruch, cisza, mrok.
Kojące poczucie bezpieczeństwa.
Jednocześnie czuć niesamowity potencjał. Energia wydaje się być namacalna. Kiedy zamykam oczy, jestem sam w gęstym ośrodku, który podtrzymuje moją równowagę i sprzyja koncentracji.
Wtedy, codziennie, rozpoczyna się cud.
Za oknami, minuta po minucie, zaczyna budzić się jasność. Zdecydowanie szybciej niż na naszych szerokościach geograficznych, ale wciąż wystarczajaco powoli, aby zachwycać magią narodzin poranka; wyłania się scenografia bujnej zieleni i prześwitów bladego nieba. Nie ma jeszcze błękitu. Za wcześnie. Słońce jeszcze nisko pod horyzontem.
Scena ożywa z każdą chwilą. Lekki wiatr porusza wielkimi liśćmi palm i małymi listkami drzew. Z całkowitej ciszy dochodzą pierwsze śpiewy ptaków. Jest ich coraz więcej. Płyną w przestrzeń na podobieństwo zbiorowej pieśni dziękczynnej za kolejny dzień dla życia. Wnikają z ostrością do naszej sali. Niedaleko, w zabudowaniach klasztornych odzywa się swoją mantrą pierwszy kogut. Zaraz wtóruje mu następny. I kolejny. One również chwalą dzień.
W sali robi się coraz jaśniej. Ciemne kontury medytujących nabierają kształtów i barw. Podium mnicha i jego szata zaczynają tracić swoje żółte nasycenie. Codziennie o tej porze nie jestem w stanie utrzymać zamkniętych oczu. Medytuję, a raczej kontempluję to cudowne misterium narodzin. W atmosferze zgromadzonej w sali energii mam wrażenie, że to właśnie owa zbiorowa moc medytacji wprawia w ruch będący hen za widnokręgiem mechanizm, nakazując słońcu rozpocząć swoją wędrówkę. Nie gwar ludzki, nie zagłuszający wszystko jazgot, ale pokorna cisza ma w sobie tę potężną moc.
Przepełnia mnie szczęście. Nie muszę się śpieszyć z jego delektowaniem. Czas jest wystarczająco długi, a obietnica codziennej powtarzalności prawie pewna.
O siódmej, kiedy jest już całkiem jasno, a bladość świtu zastępuje błękit dnia, z rąk mnicha rozlega się dzwonek oznajmiający nam, że zapracowaliśmy na nasz pierwszy tego dnia posiłek. Wstajemy ze swoich miejsc i nie wydając ani jednego dźwięku, ruszamy powolnym, uważnym krokiem w stronę klasztornej stołówki.
Te czterdzieści pięć minut między 6:15 i 7:00 każdego dnia zabieram stąd jako najcenniejszą pamiątkę.
Jeszcze dwie refleksje:
REGUŁY
Życie, choćby kilka dni zaledwie, zgodne z regułami obowiązującymi w Wat Kow Tahm to duże wyzwanie. Nie bez powodu organizatorzy uprzedzają, że przystępując do programu, trzeba być w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Od pobudki o 4. rano do dzwonka kończącego o 21. ostatnią sesję medytacyjną, czyli przez 17 godzin każdego dnia, czas upływa na medytacjach siedzących i chodzonych oraz naukach dhammy (sedno buddyzmu). W tym czasie są zaledwie trzy przerwy - dwie po półtorej godziny i jedna dwugodzinna. W ich czasie spożywamy posiłki, wykonujemy przydzielone obowiązki, kąpiemy się, pierzemy, i to, co zostaje, a zostaje niewiele, można wykorzystać na odpoczynek. Jedyne miejsce, w którym można się położyć, to prycza we własnej celi. W pozostałych miejscach jest to zakazane. Mimo że nie wykonuje się w trakcie programu większego wysiłku fizycznego, to sam fakt ciągłego stanu koncentracji w pozycjach, które z czasem stają się niewygodne, staje się powodem wyczerpania. Sen po godzinie 21 jest szybki i twardy.
Każdy uczestnik przyjmuje osiem zasad postępowania w czasie pobytu w klasztorze. Dotyczą one unikania: odbierania życia, kradzieży, relacji seksualnych, fałszywego języka (kłamstw), wszelkich używek, jedzenia przed świtem i po południu, rozrywek i upiększania się, używania wysokich i wygodnych siedzisk i łóżek.
Na początku szczególnie dotkliwy jest głód wynikający z szóstej reguły. Drugi i zarazem ostatni posiłek, oczywiście wegetariański, rozpoczyna się o 11. i należy skończyć go przed południem. Sama świadomość, że kolejny posiłek nastąpi dopiero o 7. rano następnego dnia, jest lekko przerażająca. Uczestnicy próbują zjeść jak najwięcej, ale żołądki przyjmują ilości pokarmu zgodne z wcześniejszymi przyzwyczajeniami. Nie da się najeść na zapas. Chociaż rekordzista, który często siadał przy mnie, potrafił zmieścić w sobie trzy, a nawet cztery kopiaste talerze (głębokie, jak do zupy). Nie mam pojęcia, gdzie on to mieścił. Zresztą nie wytrzymał do końca. Odpadł z przejedzenia? Ja w połowie drugiego talerza traciłem ochotę na kontynuację. Mniej więcej na trzeci dzień organizm przyzwyczaja się jednak do takiej diety. Wieczorem i rano głód jest w sam raz taki, aby spożyć śniadanie z apetytem. W następnych dniach problem głodu, wynikający być może głównie z nastawienia, zanikł całkowicie.
LUDZIE I CISZA
Sześćdziesiąt osób to niezły tłumek. Kiedy pierwszego dnia młodzi w większości ludzie gromadzili się w stołówce w celu rejestracji, towarzyszył temu narastający jazgot. Są z całego świata, więc zaczynają standardowo - skąd jesteś, jak masz na imię, co cię tu sprowadza, czy to twój pierwszy raz itp. Z każdą minutą narastały gwar, śmiech, dynamiczna gestykulacja. Wieczorem i następnego dnia "stołówkę" było słychać na terenie całego niewielkiego klasztoru. Ożywienie uczestników w poczuciu nadchodzącego odosobnienia sięgało zenitu.
O 17:00 drugiego dnia rozbrzmiał mały dzwonek o wielkiej mocy.
Jazgot ustał.
Od tej chwili przez siedem dni głosy uczestników były słyszalne tylko podczas recytacji.
Zostały przelotne spojrzenia, uśmiechy, skinienia głową, oszczędne gesty dłońmi. Reguła odosobnienia zaleca unikanie kontaktu wzrokowego. Jednocześnie zachęca się, aby w przypadku nawiązania przelotnego kontaktu, uśmiechnąć się, skinąć głową, nie zatrzymując wzroku na dłużej.
Pierwszy szok w milczącym tłumie to pierwsza medytacja chodzona. Polega ona, w skrócie, na tym, aby swoją uważność przenieść na motorykę nóg i odczucia płynące z kontaktu bosych stóp z podłożem. Prowadzić ma to do wyciszenia myśli i wyostrzenia koncentracji. Ruch osoby medytującej w spacerze jest w związku z tym powolny. Głowa skierowana w ziemię przed sobą. Ręce zwieszone wzdłuż tułowia. Medytacje chodzone odbywają się na terenie placu przy sali medytacyjnej i wokół niedalekiej kaplicy. Każdy obiera swoją krótką ścieżkę, po której wykonuje kilkanaście kroków, po czym, nie tracąc uważności, odwraca się i rozpoczyna wędrówkę powrotną. Wyobraźcie sobie rozemocjonowaną sześćdziesięcioosobową grupę, która godzinę później zamienia się w spowolnione do granic bezruchu nieme zombie, kręcące się po okolicy jakby w oczekiwaniu na swoją krwawą ofiarę. Było to doświadczenie zarówno przerażające, jak i komiczne. Oczywiście wraz z upływem czasu i przyzwyczajeniem do ciszy obraz zombie został zastąpiony widokiem wyciszonych, medytujących ludzi. Byłem jednym z nich...
W stołówce między jedzących w milczeniu ludzi weszły kury i spokojnie krążyły pośród ławek, pogdakując i popiskując cichutko. Wcześniej było to absolutnie niezauważalne. Kręciły się między nami również lokalne pieski i dwa rude koty.
Doświadczenie z przebywania w dużej grupie osób milczących jest niesamowite. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego, jak wiele subtelności przysłanianych jest przez kontakt werbalny, śmiech i ożywioną mowę ciała. Trudno to opisać. Chyba można tylko doświadczyć. Dla mnie ludzie stali się prawdziwi, odarci z teatralności, naturalni. Milcząc pośród nich, odczuwałem silną więź, o wiele silniejszą niż podczas wcześniejszych płytkich dialogów. W ograniczonym kontakcie, ustępowaniu sobie z drogi, zapraszaniu do przejścia przez drzwi, przelotnym uśmiechu było więcej pokory, uprzejmości i życzliwości niż w wypowiadanych wcześniej słowach. Po odjęciu mowy i języków wszyscy stali się równi sobie. Cofnięto klątwę wieży Babel. Uproszczony język oczu, gestów i uśmiechów okazał się wystarczający do wspólnego bycia. I jeszcze to silne poczucie energii podczas wspólnej medytacji, budujące poczucie więzi.
Doświadczenia płynące z odosobnienia w Wat Kow Tahm są bardzo bogate i wielowątkowe. Nie mogę ich tu wszystkich opisać. Zresztą, jak w przypadku wszystkich ważnych życiowych wydarzeń, warto potraktować je jak zasiane ziarno. Nie śpieszyć się. Dać im czas na wzrost i dojrzewanie. Prawdopodobnie plony z nich będę zbierał do końca swojego życia.
A więc ku Tobie uśmiech, skinienie głową, bez zatrzymywania wzroku na dłużej. :)
OdpowiedzUsuńSzybko minął czas, kiedy zapowiedziałeś odosobnienie. Bez zbędnych słów - witaj.
OdpowiedzUsuń"Cofnięto klątwę wieży Babel". Trafiłeś w sedno. Niezwykłe doświadczenie.
OdpowiedzUsuńWydawało mi się, że będzie więcej indywidualnego odosobnienia, ale rozumiem teraz, że byłoby to niezbyt logiczne, bo gdzie wtedy wyrzeczenie?
Witajcie :)
UsuńNinka, nie tylko wyrzeczenie. Przede wszystkim - doświadczenie. Niespotykane nigdzie indziej, bycie w dużej, milczącej grupie, medytującej kilkanaście godzin dziennie.
Przekonałem się już wcześniej o wielkiej sile moderowanych grup, ale nie spodziewałem, że milcząca koegzystencja ma tak olbrzymi pozytywny potencjał.
Tego trzeba doświadczyć. Nie da się ubrać w słowa.
świetnie piszesz!! nie wątpiłam, że podołasz wyzwaniu! witaj w świecie jazgotu ;)
OdpowiedzUsuńAleż będzie teraz spokój w domu: przelotne spojrzenia, uśmiechy, skinienia głową, oszczędne gesty dłońmi. :))
OdpowiedzUsuńSpokój w domu to jest teraz. Oszczędne gesty dłońmi... się zobaczy :)
UsuńBardzo ciekawe doświadczenie, po czymś takim pobyt na dworcu na przykład to musi być mordęga...
OdpowiedzUsuńCzytając poczułam tę energię...to zespolenie z wszechświatem...
OdpowiedzUsuńpiszesz tak obrazowo... tak sugestywnie...