Zostałem masażystą. :)
Dzisiaj, w ostatnim dniu pobytu w Tajlandii, zdałem egzamin praktyczny - bez pomyłek. To ciekawe doświadczenie, bo egzamin polega na... masowaniu egzaminatorki. Tak więc nie ma jak ściągać! Dobrze ją wymasujesz - zdałeś. Źle - wypadasz z gry. Przez całe 90 minut gapiła się to na mnie, to na masującą obok koleżankę. Na szczęście życzliwa była. Zdarzyło się ze dwa razy, że moje dłonie zawahały się na ułamek sekundy, w którą stronę i w jakiej konfiguracji powinny się posuwać, a wtedy ona błyskawicznie poruszała biodrem lub nogą, podpowiadając mową ciała, sensu stricto.
Oprócz wiedzy praktycznej miałem obowiązek opanować etykietę usługi, a także cały zestaw przeciwwskazań i zagrożeń. Nawet modlitwa była uwzględniona.
Jak wcześniej wspomniałem, wystarczy jeszcze kilka lat praktyki i z czeladnika stanę się profesjonalistą. Otworzę warsztat masażu, czy jakoś tak...
Kilka obrazków ze szkoły.
Po zakończeniu szkoły przyszła naturalna kolej na wakacje, czyli powrót do domu.
Jestem właśnie na lotnisku. Kończy się mój pobyt w Bangkoku. Kończy się kolejna przygoda z niesforną drogą. Oswajanie jej jest jednak możliwe i sprawia mi nieodmiennie wielką radość. Tym razem, mimo kłopotów zdrowotnych, udało nam się z Krzyśkiem, w pierwszej części, a z Kaeru i Jizo w drugiej części, zrealizować prawie wszystkie plany. Właściwie składały się one wyłącznie z długiej listy mocno rozrzuconych po mapach Tajlandii i Kambodży punktów, które warte były zobaczenia. Logistyka wyjazdu przewidywała co prawda użycie rowerów, ale pewne było, że wszystkich dystansów rowerami nie pokonamy. Cała reszta była improwizacją. Szczegóły przejazdów planowaliśmy właściwie z dnia na dzień, na bazie pokonanego już dystansu i przewidywanego tempa osiągania kolejnych punktów. Wieczorem obliczaliśmy, gdzie i w jaki sposób powinniśmy się znaleźć kolejnego dnia. Do takiej formy zabawy z drogą potrzebne są mocne nerwy, dobra kondycja i pełne nastawienie na niespodzianki. Każdą przeszkodę, niedogodność warto wtedy widzieć jako wyzwanie, zew ku przygodzie. Przy takim nastawieniu przeszkody łatwiej się pokonuje lub obchodzi, a niedogodności stają się luksusem smakowania egzotyki w jedyny i niepowtarzalny sposób.
Oprócz rowerów naszymi środkami transportu były pociągi (w części solowej), autobusy, minibusy, wynajęte motory, statki, łodzie, promy, ryksze, taksówki zwykłe i taksówki jednośladowe (w części solowej). Na słonie nie wsiadaliśmy, bo nam ich żal było. Woleliśmy się z nimi pieścić w Mondulkiri Sanctuary. Pokonaliśmy razem niecałe cztery tysiące kilometrów, a ja, w drugiej części, dołożyłem do tego ponad tysiąc. To trasa z Wrocławia do Madrytu i z powrotem.
Spotkałem po drodze dziesiątki ciekawych ludzi, zawarłem nowe znajomości w środowiskach podróżujących, medytujących i masujących. Obserwowałem z fascynacją i życzliwością, jak żyją przeciętni ludzie w miastach i prowincjach obu krajów. Z przyjemnością słuchałem jak (w obu krajach) odnoszą się do siebie z dużą bezpośredniością, ale i z szacunkiem, przy niemal zawsze obecnym uśmiechu. Podróżowałem wśród nich z dużym poczuciem bezpieczeństwa, zarówno swojego, jak i o dobytek.
Spotykałem po drodze również siebie. Pozbawionego otoczki domowej rutyny i powtarzalności. Borykającego się z nieprzerwanym ciągiem zmiennych, unikatowych wydarzeń, każdorazowo wymagających podejmowania nowych decyzji - zero możliwości jazdy na automatycznym pilocie. Załatwiającego wszelkie sprawy z użyciem języka angielskiego, strzępów tajskiego, khmerskiego, migowego i obrazkowego. Nie ukrywam, że lubię te spotkania z sobą w drodze. Uczą mnie elastyczności, odporności i wiary w to, że nie ma takiej rury, której się nie da odetkać. Dają też możliwość spojrzenia z dalekiej perspektywy, niejako z lotu ptaka, na swoje codzienne domowe troski, i ujrzenia ich o wiele mniejszymi, niż wydają się z bliska. Niczym magiczne szkiełko potrafią pokazać za to, które z wartości są w moim życiu najważniejsze. Są zdolne do powiększenia ich do właściwych rozmiarów. Dla tych spotkań lubię się błąkać po świecie.
W rwącym nurcie wydarzeń w podróży, szczególnie jeśli trwa ona kilka miesięcy, nie do przecenienia są chwile, w których zapada wewnętrzny spokój. Nie jest istotne wtedy, jak duże zamieszanie dzieje się wokół. Niczym w oku cyklonu, jak w Wat Kow Tahm, odnajduję wtedy w sobie ciszę, która pozwala z radosną uważnością obserwować ludzi, zwierzęta, wsie, miasta i miejsca pełne turystów, ale w taki sposób, jakbym nie brał w tym udziału. To może być odpoczynek na stopniu jednej z setek świątyń, kawa na tarasie przydrożnej knajpki, krajobraz przesuwający się za szybą autobusu, widok na zatokę z wysokości skałki w Kow Tahm, czy wreszcie, spojrzenie w siebie wieczorem, po zgaszeniu światła, z poczuciem radości, że jutro o szóstej rano znowu wyruszę w trasę. Te chwile to spokojny, refleksyjny oddech - bezcenna przerwa w zadyszce włóczęgi.
Pytam się siebie, dokąd ta droga mnie zaprowadzi. Co znajduje się na jej końcu. I wiem, że tego końca nigdzie nie ma. Ta droga nieustannie się zapętla. Nie zmierza do żadnego celu. Ostatecznie zmierza do samej siebie i jest celem sama dla siebie. Jest sposobem na życie. Na nieustanne poznawanie siebie. Na pielęgnowanie dziecięcej umiejętności dziwienia się, ciekawości i fascynacji. Na radość. Na szczęście. W drodze...
... i w powrocie do domu.