czwartek, 14 maja 2015

Seul - 2 maja

Długie spanie w "głębokich studniach" staje się codziennością. Umęczone ciała błagają o odpoczynek, na który niestety nie ma czasu. Dzisiaj umówieni jesteśmy na spotkanie z Olą, mieszkanką podseulskiego Wonju, poznaną dzięki blogowym ścieżkom. Ola wraz z mężem Krzychem prowadzą blog o nazwie Świat od podszewki na Blogspocie. Wspólny dzień ma rozpocząć się w południe, więc wyjątkowo możemy zalegać w naszych jaskinnych łóżkach aż do 9:30.

Dlaczego stancja na Bogwang-ro 7-gil kojarzy mi się z jaskinią, a raczej z grotą? Żeby do niej wejść, trzeba z wąskiej uliczki wspiąć się po kilkudziesięciu stromych betonowych stopniach, na których, w dolnej ich części, codziennie zalegają worki z cieknącymi i cuchnącymi śmieciami. Schody pomiędzy piętrzącymi się ciasno ścianami budynków mieszkalnych przypominają wąwóz prowadzący do groty. Dom, w którym znajduje się nasz apartament, zamyka ten wąwóz u jego szczytu dwupiętrową ścianą i mikroskopijnym dziedzińcem z dwojgiem drzwi. Jedne należą do sąsiadów, a drugie do nas. Gdzie znajduje się klatka schodowa wiodąca na wyższe piętra - nie mam pojęcia. Może na hasło "slamsie, otwórz się" w ścianie pojawia się jakiś tajemny otwór? Drzwi do nas znajdują się we wnęce między załomami ściany, co potęguje wrażenie wejścia do groty. Całości dopełnia fakt, że jedynie do przedpokoju i łazienki, które mają dostęp do frontowej ściany, wpada dzienne światło. Położony dalej pokój jest ślepym końcem. Jego tylna ściana musi przylegać do jakiejś skały zamykającej wąwóz. Druga ściana graniczy z sąsiadami. Zza niej słychać czasami różne przytłumione dźwięki - odgłosy ludzkiego życia. Trzecia posiada co prawda okno z ciężką, ciemnogranatową zasłoną, ale jej odsłonięcie niewiele zmienia: matowa szyba, krata i gęsta, brudna moskitiera wychodzą na sąsiednią ścianę odległą od naszej o jakiś metr i wysoką również na dwa piętra. Światła stąd tyle, ile o zmierzchu w ponury deszczowy dzień. Nawet nie odsłaniamy tego okna z rana, bo zamiast promieni słońca wpływa nim jedynie wilgotna bura depresja. Ten pokój to koniec świata. Czuję, że za tylną ścianą jest jakaś niekończąca się masa granitu, równa masie Mount Everestu, a my żyjemy w tym klaustrofobicznym miejscu na podobieństwo człowieka pierwotnego, który z braku lepszych możliwości chronić się musi w nieprzyjaznych czeluściach. Od jaskiniowców różni nas na szczęście dostęp do energii elektrycznej. Zapalamy więc światło, kiedy gdzieś tam na dalekim, błękitnym niebie słońce bryka już blisko zenitu. W naszej ciemnicy jest to eksplozja, wskutek której siatkówki doznają szoku świetlnego i przez długie sekundy, zanim źrenice zdołają się zaadaptować do sześćdziesięciowatowej jasności, mrużymy powieki i stękamy cierpiąco. Oto nastał nowy, żarówkowy dzień.

O 11. wychodzimy z groty i schodząc po stopniach wąwozu testujemy wysoki poziom zakwasów w mięśniach. Mijamy kupę śmieci, wraki rowerów i znajomy skuter z rozszarpaną tapicerką siedziska, z ktorego, jak z otwartej rany, wyzierają strzępy żółtej pianki. Mimo tego chorobowego stanu skuter jest najwyraźniej używany, ponieważ codziennie zaparkowany jest w innej pozycji. Idziemy ciasną, smrodliwą Bogwang-ro w kierunku jej szerszej siostry, przy której znajduje się sklep sieci 7/11 - nasza jadłodajnia. Kupujemy dwie gomółki ryżu faszerowanego owocami morza, czyli po japońsku onigiri, zgarniamy coś do picia i spożywamy to wszystko jako śniadanie w szybkim kilometrowym marszu na stację Hannam. Nie ma czasu na jedzenie na stojąco. Nie chcemy się spóźnić.

Wkrótce jedziemy w kierunku City Hall, czyli ratusza. Tak nazywa się stacja metra, nad którą znajduje się ratuszowy kompleks. Kompleks potężny, składający się z dwóch połączonych części - historycznej, zbudowanej 90 lat temu dla celów administracyjnych japońskich okupantów, i nowoczesnej, oddanej do użytku zaledwie 2,5 roku temu. 

Ale zanim poznamy ciekawą historię obiektu, spotykamy się przy wyjściu nr 4 ze stacji metra z naszą nową seulską koleżanką. Jesteśmy na miejscu pierwsi i zauważamy Olę, kiedy wychodzi do nas z metra. Nietrudno rozpoznać słowiańską urodę wśród azjatyckich twarzy. Ola jest szczupłą blondynką o jasnej karnacji. Nie można się pomylić. Machamy do siebie z daleka i za chwilę witamy się serdecznie. 

Ola zaplanowała czas od 12:00 do 23:00, upychając w nim gęsto atrakcje rozrzucone po całym obszarze centralnego Seulu. Przystępujemy więc z marszu do akcji.

Zaczynamy oczywiście od City Hall. Zabytkowa część, o której wspomniałem wyżej, to tylko jeden z modułów kompleksu wybudowanego na potrzeby Japończyków. Inne historyczne budynki zostały wyburzone pod budowę nowoczesnego ratusza. Ten, który pozostał, zmieniono w miejską bibliotekę. Od strony fasady przysłania on dużą część nowoczesnej bryły młodszego brata, jakby chciał powiedzieć "ja tu byłem pierwszy!". Ten młodszy, dwukrotnie wyższy, stojący za nim, swoją płynną szklaną elewacją nachyla się groźnie (na kształt fali tsunami), odszczekując się "ale ja tu będę ostatni, ty japoński sprzedawczyku!". Co prawda Kerl Yoo z pracowni architektonicznej iArc, projektant kompleksu, inaczej widzi sens kompozycji, ale wychodząc z założenia, że ukończone dzieło nie jest własnością twórcy, lecz odbiorcy, jako obecny właściciel będę upierał się, że moja interpretacja jest bliższa prawdy.

Budynek jest proekologiczny. Na jego dachu zamontowano potężne zestawy baterii fotowoltaicznych, a w holu głównym na pochyłej ścianie na wysokość kilkudziesięciu metrów pnie się zieleń roślin zawieszonych na minitarasach niczym współczesne ogrody Semiramidy. Rośliny są oczywiście żywe, karmione systemami nawożenia kropelkowego.

Część nowoczesnego ratusza przeznaczona jest na ekspozycje artystyczne, galerię, w której można kupić produkty sztuki użytkowej tworzonej przez młodych artystów, a także kawiarnię obsługiwaną przez osoby niepełnosprawne. Zwiedzamy galerię, planując wstąpić tu ponownie w ostatniej, zakupowej fazie naszego pobytu w Seulu. Zasiadamy w kawiarni, aby zakosztować pierwszej przerwy, drugiej kawy (pierwszą, z automatu, piliśmy na stojąco na peronie Hannam) i przede wszystkim spokojniej porozmawiać, spojrzeć sobie w oczy, poznać. Ola ma olbrzymią wiedzę o Seulu i chętnie się nią dzieli, ale chcemy się przecież dowiedzieć, kim jest sama Ola i jakie jest jej tutaj życie. Powolutku, małymi kęsami, dowiadujemy się.

Wychodzimy na zielony plac przed ratuszem wprost na odbywający się tam piknik miejski. Jest muzyka, namioty z małą gastronomią i z książkami. Wszak jesteśmy przed wejściem do biblioteki miejskiej. Wszystko barwne, wesołe, świąteczne i głośne.

Przemieszczamy się pieszo reprezentacyjną aleją Sejong-daero w kierunku Muzeum Historii Współczesnej, które jest naszym następnym celem. Na ruchliwej dwujezdniowej alei przedzielonej szerokim pasem zieleni i różnych miejsc aktywności mieszkańców odbywa się jeden wielki festyn świąteczny. Po drodze w kierunku pałacu królewskiego Gyeongbokgung (Pałac Północny), który od północy zamyka aleję, mijamy dwa ważne posągi. Pierwszy uosabia admirała Yi Sun-sin, który wykazał się geniuszem w dowodzeniu koreańską flotą podczas inwazji japońskiej pod koniec XVI w. O ile na lądzie sprzymierzone wojska koreańskie i chińskie dostawały łupnia, o tyle na morzu admirał Yi rządził bez porażki (jedyna bitwa morska, którą floty koreańska i chińska przegrały, nie była przez niego dowodzona). W jednej z bitew dowodził flotą złożoną z zaledwie 13 okrętów przeciwko flocie 133 japońskich okrętów zmierzających ku brzegom Korei w celu zaopatrzenia własnych sił lądowych. Nieliczna flota koreańska zniszczyła lub zatopiła 31 statków japońskich, nie ponosząc żadnych strat w okrętach i jedynie pojedyncze straty w ludziach. W Bitwie pod Noryang połączone floty koreańska i chińska w liczbie 150 okrętów zaatakowały 500 okrętów japońskich, zatapiając lub przejmując ponad połowę z nich. Po dotkliwej i upokarzającej porażce flota japońska wycofała się w kierunku portu Busan. Cała Armia Cesarska po śmierci przywódcy Toyotomi Hideyoshiego wycofała się z Półwyspu Koreańskiego na trzysta długich lat.
Admirał Yi trafiony kulą z arkebuza w czasie apogeum bitwy zmarł po wydaniu ostatniego rozkazu: "bitwa jest w decydującej fazie, nie przestawajcie bić w bębny wojenne, nie ogłaszajcie mojej śmierci!" Rozkaz wykonano, bitwę wygrano! Czy można, będąc admirałem, odejść w bardziej godny i symboliczny sposób? Nigdy jeszcze nie byłem admirałem, więc mogę jedynie przypuszczać, że chyba raczej na pewno nie! Czy mając powyższe przykłady sukcesów na uwadze, można się dziwić, że przez historyków (nie tylko koreańskich) admirał Yi porównywany jest do admirała Nelsona? Nie! Czy można się dziwić, że jako ten, który na trzysta lat odparł wojska japońskie od Korei, porównany został przez nas do Sobieskiego (pod Wiedniem)? Nie! Pomnik admirała ma zasłużone miejsce w centralnym miejscu Seulu, a pamięć jego dokonań nacechowana jest wysokim respektem również po drugiej stronie Morza Japońskiego, w obozie przeciwników.

Ledwo nasze karki wróciły do normalnej pozycji z oglądania się za statuą Yi, a już trzeba było ponownie zwrócić się ku osi alei, bo niedaleko za admirałem stoi król. Jest to najbardziej szanowany król koreański, czwarty z panującej przez 550 lat dynastii Joseon (wym. dżoson; przez Gosię wym. Dżonson), reprezentant wzmocnienia neokonfucjańskiego systemu zarządzania państwem, nadzorujący wprowadzenie ważnych dla państwa aktów prawnych, ojciec koreańskiego alfabetu Hangul, zdobywca terenów północnych, a na południu pogromca Japończyków (wyparł Japończyków z wyspy Daemado <jap. Tsushima> leżącej w środku Cieśniny Koreańskiej) - Sejong Wielki. To dzięki jego umacniającej i porządkującej państwo polityce dynastia Joseon mogła przetrwać ponad pół tysiąclecia (1392-1910). Król Sejong jest jednym z dwóch władców noszących przydomek Wielki. Centralna aleja, przy której stoją oba pomniki, również nosi jego imię. Nie dziwi w tym miejscu, po powyższym "Sobieskim", nadanie mu przez nas ksywki "Kazimierz Wielki". Takim pozostanie w naszej wyobraźni.

W Muzeum Historii Współczesnej Korei zwiedzamy trzy ekspozycje: japońska okupacja i II WŚ, Wojna Koreańska (1950-1953) oraz narodziny i rozwój współczesnej Korei Południowej (od dyktatury wojskowej, przez rozwój gospodarczy do demokracji). Dziewczyny robią, co mogą, żeby wytrzymać nerwowo z moim żółwim tempem.

Po muzeum przemieszczamy się metrem do Dongdaemun Design Plaza, często zwanego w skrócie DDP - symbolu współczesnej seulskiej stylistyki. Brytyjka o irackich korzeniach - Zaha Hadid - we wspópracy z koreańską pracownią Samoo stworzyła hiperfuturystyczną bryłę z niesamowicie płynnymi organicznymi kształtami, sterylnymi kosmicznymi wnętrzami i wdzięcznie nieregularnie wijącą się klatką schodową. Jest to przestrzeń, w której można cieszyć oko zarówno jej makroskopowym wymiarem, jak i niezliczoną ilością obłych detali. Organiczność to moje pierwsze skojarzenie. Jest w tym coś z miękkich projektów Antonio Gaudiego, którego dzieła oglądaliśmy w Barcelonie. Tamta żywa architektura jest jednak pochodzenia ziemskiego. Ta w Seulu zdecydowanie przybyła z kosmosu. 
Kompleks zawiera centrum projektanckie dotyczące mody i sztuki użytkowej, związane z nim sale seminaryjne i wykładową. Są tu wielofunkcyjne centra konferencyjne i wystawowe. Obiekt służy również międzynarodowej wymianie kulturowej, jak i prezentacji nowych konceptów przemysłowych. Kiedy byliśmy tu wieczorem kilka dni później, odbywała się międzynarodowa impreza marki Chanel z udziałem gwiazd świata mody.
W DDP funkcjonuje także strefa handlowa, jednakże o charakterze bardzo odległym od galerii handlowych pączkujących jak drożdże w tkankach polskich miast, w których rozrywka skarlona jest do poziomu kina i oglądania identycznych witryn sklepowych, a naczelną ideą jest niska cena i wysoki obrót. Trudno tu o sieciowe marki oferujące na całym świecie ten sam banał. W tym obiekcie nawet towar handlowy dobierany jest w trosce o oryginalność. Wszystko pod szyldem "made in Korea" oczywiście. Aranżacja otwartych wnętrz w części handlowej, bez ścian oddzielających poszczególne sekcje i powszechnych nad Wisłą bramek z wykrywaczami wynoszenia towaru w trybie gratis, pozwala na spokojny spacer pomiędzy niskimi stolikami i półkami i delektowanie się unikatowymi formami sprzedawanych towarów.


Z DDP jedziemy na obiad do knajpki położonej na obrzeżu Bukchon Hanok Village, które zwiedzaliśmy wczoraj. Jemy lokalne bulgogi, czyli cienniutkie plastry chudej marynowanej wołowiny w zupie z grzybkami i warzywami. Jest lekko słodkawa, a mięso daje nutkę umami. Do tego podane są nieliczne przystawki z obowiązkową kimchi z kapusty pekińskiej. Jedzenie jest pyszne, więc głodni czyścimy talerze do dna.

Po obiedzie przejeżdżamy jedną stację metra do pałacu Gyeongbokgung na nocne zwiedzanie, które możliwe jest tylko dwa razy w roku przez kilka dni: w czasie majówki oraz na jesieni. W pałacu u zamkniętych jeszcze kas zastajemy dwie strasznie długaśne kolejki chętnych. Od razu stajemy z Gosią w jednej z nich, a Ola idzie sprawdzić u źródła, "za czym kolejka ta stoi". Okazuje się, że wybraliśmy tę dłuższą o charakterze "krajowym", więc trzeba przestawić się na koniec "międzynarodówki". Ja obejmuję wartę w kolejce, a dziewczyny krążą po placu, pstrykając to i owo. Kiedy otwierają się okienka kasowe, nad międzynarodowymi zapala się niepokojąca informacja "foreigners 200", a liczba podczepiona do "foreigners" zaczyna maleć wraz ze sprzedażą biletów. Wniosek - liczba wpuszczanych na dzień obcych wynosi 200. Ola przelicza szybko pogłowie kolejki i wychodzi jej mniej niż 100 przed nami, ale co, jeśli ta setka zamierza kupić więcej biletów niż 200? Dziewczyny podejmują akcję zakupu spekulacyjno-manipulacyjnego w okienku przeznaczonym wyłącznie do kupna wcześniej rezerwowanych biletów. Stają w krótkiej kolejce i po chwili zaczynają negocjować w kasie. Niestety, dzisiaj system jest silniejszy od polskiego sprytu i ze spuszczonymi głowami Ola z Gosią wracają do trzymającego właściwą pozycję - czyli mnie. Okazuje się, że jest limit 2 szt. biletów na osobę i w ten sposób docieramy do kasy, zastanawiając się wciąż po naszemu, czyby nie kupić 6 przypadających na naszą trójkę sztuk i połowę z nich opchnąć za potrójną cenę Ruskim po zamknięciu kas. Nie chcąc jednak podsycać i tak już napiętej międzynarodowej atmosfery, rezygnujemy z łatwego zysku i wchodzimy do pałacu z trzema biletami.

Zapadł już zmrok. Pałac będący siedzibą nr 1 dla dynastii Joseon robi w sztucznym świetle bajeczne wrażenie. Powietrze stoi, więc pawilony pałacowe odbijają się w otaczającej je wodzie jak w lustrze. Nie wiadomo, który obraz jest źródłowy, a który odbity. Zmysł wzroku wpada w nieważkość. Podświetlone są również drzewa i klomby. Dla kontrastu ludzie błądzą po ciemnych ścieżkach, fotografując ten spektakl ciszy i światła. Trochę przypomina mi to Zaduszki na polskich cmentarzach - całe otoczenie w delikatnym świetle i ludzkie twarze ledwo widoczne w mroku.

Po drodze do wyjścia dwukrotnie trafiamy na spektakle muzyki i tańca. Oglądamy je wyrywkowo i wycofujemy się, aby zdążyć na inny spektakl światła - fontannę na jednym z mostów rzeki Han. Po drodze w metrze decydujemy jednak, że odprowadzimy już Olę na dworzec autobusowy, z którego czeka ją jeszcze godzina jazdy do domu.

Na dworcu zajadamy jeszcze słodkości i żegnamy się z koleżanką. Dziękujemy jej za ten wspaniały i bogaty dzień. Za to, że z taką pasją potrafiła przekazać nam mnóstwo ciekawych informacji. Mamy nadzieję, że będziemy mogli się kiedyś zrewanżować wycieczką i opowieściami o Wrocławiu.

Wracamy do groty w ciepłym majowym drobnym deszczu, który nie budzi w nas najmniejszego dreszczyku, poza tym, który jest w nas z powodu kolejnej wspaniałej przygody.



Za TYMI Drzwiami ZDJĘCIA.

4 komentarze:

  1. Wróciłam do posta Gosi, przede wszystkim, żeby jeszcze raz obejrzeć zdjęcia i skonfrontować wrażenia. Pięknie i ciekawie to wszystko opisujesz.
    A jeśli chodzi o majowy deszczyk, to o takim, jaki opisujesz, mogę tylko pomarzyć. U nas majowe deszcze były (jak dotąd) gwałtowne i zimne. Należało przed nimi uciekać, a nie - jak Wy - z przyjemnością spacerować :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No, to teraz lecę do Gosi pooglądać, i skonfrontować z tym, to co z wielką przyjemnością, i ciekawością widziałam u Ciebie :)
    ewa .

    OdpowiedzUsuń
  3. Też odświeżę sobie pamięć oglądając zdjęcia. Czy już pisałam, że świetnie się uzupełniacie?
    Bardzo się dobrze czyta Twoje teksty.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ze swoją wiedzą, podpartą postami naszpikowanymi nazwami, śmiało możesz oprowadzać wycieczki po Korei.
    To Wasze lokum w Seulu pozostaje w wielkim kontraście w porównaniu ze wspaniale rozwijającym się państwem i tym cudami, które dzięki Waszej uprzejmości możemy i my podziwiać. I tak dobrze, że okno można było otworzyć.
    Uśmiałam się z tej myśli o kupieniu 6-ciu biletów i potem opyleniu 3-ech Rosjanom, ale ostateczne zrezygnowanie ze zrobienia interesu, by nie podsycać i tak już napiętej międzynarodowej atmosfery.

    OdpowiedzUsuń