sobota, 9 maja 2015

Seul - 1 maja

Dzisiaj mimo zmęczenia wczorajszymi poźnymi wędrówkami i kiepskim snem (zimno pod cieniutką poszwą w miejsce kołdry) wstaliśmy przed ósmą, ponieważ na 10:00 umówieni byliśmy z Przewodnikiem Dobrej Woli (Goodwill Guide) na wycieczkę po Hanok Bukchon Village. Pan przewodnik nazywa się Jun Chang Geung i ma czekać na stacji Anguk, wyjście nr 3.
Jedziemy metrem.
Kto to jest Przewodnik Dobrej Woli? To członek licznej grupy pracujących charytatywnie mieszkańców Korei (głównie Seulu), którzy w ramach swojego wolnego czasu we współpracy z Korea Tourism Organization towarzyszą turystom w zwiedzaniu ciekawych miejsc. Mogą też jednak towarzyszyć w imprezach kulturalnych, wizytach w muzeach, a nawet pomagać w tłumaczeniu i zrozumieniu różnych informacji. Przewodnicy Dobrej Woli to często osoby mające gdzie indziej pełnoetatową pracę, kobiety pracujące w domu, studenci lub emeryci. Pracę swoją świadczą nieodpłatnie, a jedyne koszty, jakie wypada pokryć, to przejazdy, bilety wstępu czy wspólny posiłek. Motywacją ich pracy jest nauka języka i poznawanie nowych ludzi (obcokrajowców) i duma z bycia Koreańczykiem. W 2009 roku w KTO zarejestrowanych było aż 682 Przewodników Dobrej Woli. Piękne, prawda? Wiem, że Wrocław również organizuje darmowe trasy w towarzystwie przewodników. Nie wiem jednak, czy pracują oni społecznie, czy miasto ich opłaca. Sprawdzę po powrocie, a może nawet wybiorę się na wycieczkę...
Przewodniki wydane przez KTO na Seul zawierają sugestie kilkunastu tematycznych tras pieszych, na których można skorzystać z pomocy wolontariuszy. Myśmy wybrali temat historyczny, czyli zwiedzanie zabytkowej dzielnicy tradycyjnych domów koreańskich.

Pan Jun opowiada, że został przewodnikiem, kiedy urodził mu się wnuk. Z jednej strony ucieszył się bardzo z potomka, a z drugiej strony - jakoś tak poczuł się stary. Musiał coś z tym psychodołkiem zrobić. Wybrał kontakty z turystami jako Przewodnik Dobrej Woli.

Opowiadał o historii swojej rodziny. O dziadku ze strony ojca, który pozostał po północnej stronie i nigdy o nim od tej pory nie słyszano. O ojcu, któremu udało się uciec na południe w czasie wojny. O rodzeństwie swojej mamy, które w całości, poza nią samą, zostało również po tamtej stronie i wieści o nich przepadły. Pan Jun ma ok. 60 lat i dlatego dobrze pamięta tragiczne historie rodzinne. Czymże będą one jednak dla jego niedawno urodzonego wnuka? Czy prapradziadek będzie dla niego żywą postacią, czy tylko jedną z milionów ofiar wojny wypełniającej część szkolnych zajęć z historii?
Ile jest takich tragedii podzielonych rodzin, których członkowie od lat 50. ubiegłego wieku nie mieli żadnych wiadomości o sobie? Za kilka dni wybierzemy się na granicę koreańsko-koreańską i będziemy mieli okazję porozmawiać z osobą, która tam żyła i uciekła przez zieloną granicę na południe.

Uczestniczką naszej dzisiejszej minigrupy była również młoda Kanadyjka. Od pół roku pracuje w Korei jako nauczycielka języka angielskiego w Angielskiej Wiosce - miejscu, gdzie studenci w różnym wieku, od kilkuletnich dzieci po dorosłych przyjeżdżają na ministudia, aby mieszkając w kampusie, popracować nad angielskim. Kończy się jej możliwość pobytu, więc za tydzień wraca do Kanady, gdzie czeka rodzina i stęskniony chłopak. Jest Kanadyjką w pierwszym pokoleniu. Jej tato urodził się jeszcze w Holandii.
Zostało jej niewiele czasu w Seulu. Ma jednak niedosyt wiedzy o Korei, więc zwiedza teraz na potęgę. Zadaje dużo pytań (więcej ode mnie!), na które pan Jun cierpliwie odpowiada. Po wycieczce z nami i wspólnym lunchu, na który ich oboje zaprosiłem, leciała szybko na kolejną turę z innym przewodnikiem. A co! Jak miasto Seul daje za darmo, to czemu nie skorzystać, jeśli jest kondycja?

Bukchon Hanok Village to rozległa dzielnica położona pomiędzy dwoma najważniejszymi pałacami królewskimi. Hanok to nazwa tradycyjnej koreańskiej zabudowy mieszkaniowej, a Bukchon znaczy "północna wioska", bowiem dzielnica leży na północ od strumienia Cheonggyecheong, który z jakichś przyczyn odgrywał w Seulu rolę równoleżnika.
Można sobie łatwo wyobrazić, że w okresie świetności dynastii Joseon, panującej od 1392 do 1910 roku, przywilej mieszkania pomiędzy pałacami dotyczył tylko obywateli o wysokim statusie społecznym (kor. yangban). Pierwotnie wioska składała się z rozległych zamożnych posiadłości, ale pod koniec okresu Joseon, ze względu na potrzebę intensyfikacji zasiedleń, podzielono je na mniejsze parcele i zagęszczono zabudowę. Taka struktura, mimo późniejszych zmian w tkance Bukchon, zachowała się do dziś i kiedy patrzy się na dzielnicę z perspektywy okolicznych pagórków, to widać jedynie morze fantazyjnie powyginanych dachów bez, jak się wydaje, przerwy na normalne między nimi życie.
Dzielnica zachowała swoją ekskluzywność również w czasach okupacji japońskiej (1910-1945), a jej dramat rozpoczął się wraz z przesiedlaniem mieszkańców do dzielnic południowych (gangnam). Działo się to już w drugiej połowie XX w. Kiedy w ślad za mieszkańcami wyprowadziły się szkoły, na ich miejscu, bez respektu dla jej uroku, w niską, gęstą tkankę uroczych jednorodzinnych zabudowań wmontowano koszmary biznesowe (biurowiec Hyundai) i administracyjne (Sąd Konstytucyjny). Potem było jeszcze gorzej, bo władze miasta poluźniły przepisy co do wysokości zabudowy i ruszyła masowa deweloperka. W tej zabytkowej dzielnicy powstawały wtedy wielorodzinne trzy-, a potem pięciopiętrowe gnioty. Miasto przyczyniło się do tej dewastacji, wyburzając wiele hanoków na potrzeby budowy ulicy... Bukchon. Brzmi jak kpina, prawda? Ci, którzy mieli chronić, niszczyli. Dzisiaj rwą włosy z głowy i lamentują nad zniszczeniem. Na szczęście w ostatnich latach opamiętano się i zakazano bandyckiej zabudowy, a poszarpana tymi architektonicznymi "głazami narzutowymi" dzielnica wciąż może się pochwalić niemal tysiącem hanoków.

Pan Jun opowiedział nam kilka anegdot i pokazał kilka hanoków. Z anegdot najciekawsza dotyczyła nielegalnej pralni. Kiedy w sąsiednim pałacu praczki prały królewską odzież w przepływającym strumieniu, używały do tego cennej sody. Mieszkańcy Bukchon trzymali stosowne warty i kiedy wieść o praniu roznosiła się po wiosce, kto mógł, gnał pod kamienny otwór, którym strumień opuszczał teren pałacu i wpływał do osady. Wykorzystywano sodowe ścieki pałacowe do własnego prania. Otwór i specjalnie pobudowane schody zachowały się do dzisiaj.

Słabą stroną pana Juna jest jego kondycja. Zbyt dobra kondycja. Po mocno pofałdowanym terenie, w trzydziestostopniowym upale pan Dobra Wola gonił jak zając przed chartem. Kiedy opowiadał swoje historie z sympatycznym uśmiechem na ustach, my dyszeliśmy ciężko po kolejnym podbiegu. Kiedy zadyszka ustępowała, on pędził już dalej. W dwie godziny opędziliśmy sporą dzielnicę z jedną dłuższą przerwą na zakup obrazków-amuletów. We własnym tempie włóczylibyśmy się po Bukchon pewnie cały dzień.

Obrazki-amulety pochodzą z pracowni szamańsko-artystycznej. Są to czerwone papierowe odbitki z drewnianych matryc. Odbitkę wykonuje się samemu. Każdy obrazek zapewnia realizację innego życzenia. Nasze życzenia muszą pozostać tajemnicą, gdyż inaczej się nie spełnią.

Po bieganinie w tempie Roberta Korzeniowskiego padaliśmy na twarz i czuliśmy piekące miejsca na karkach i ramionach. Zjedliśmy wspólny lunch i pożegnaliśmy się. Trzeba było na jakiś czas schować się w cieniu. Dobrym miejscem okazała się kawiarnia Coffie Bean and Tea Leaf, co G., przetłumaczyła jako Kawa Fasola (herbaty nie zauważyła). Zamówiliśmy sobie do stołu dwie waniliowe kawy na zblendowanym lodzie. Sami podaliśmy ją sobie do stołu, bo to samoobsługa była i sączyliśmy powolutku, delektując się smakiem i mroźną temperaturą. Dodam jeszcze do obrazu tej rozkoszy wygodnie siedzące osiem liter, które przejmują pracę nad grawitacją od obolałych nóg. Nogi od kilku dni bolą nieustannie.

Uciekliśmy stamtąd do naszej stancji i padliśmy jak nieżywi. Sen był krótki, ale głęboki jak studnia.

Wieczorem wybraliśmy się na centralną seulską górę Namsan, którą otacza park z wieżą widokową N-Seoul Tower na szczycie. Teren jest bardzo popularny ze względu na swoje położenie i łatwość dostępu. Wspiąć się nań nietrudno, a wątpiący w swoje siły mogą tu wjechać kolejką linową lub autobusem miejskim. My należymy widać do wątpiących, bo skorzystaliśmy z autobusu. Jazda po krętych ulicach, na stojąco, z oburęcznym uchwytem za dyndające kółka była jednak namiastką fitness. Po skończonej jeździe czuliśmy ból i odrętwienie w rękach.
Na szczycie zastaliśmy chyba połowę mieszkańców miasta. Autobus miał kłopot z podjazdem ze względu na korek, jaki utworzył się na drodze. Ten kawałek przepłynęliśmy w rzece piątkowych turystów. O wjeździe na wieżę można zapomnieć - czas oczekiwania około godziny. W sklepach i knajpach tłumy. Postanowiliśmy zabić stres jedzeniem. Z trudem znaleźliśmy wolne miejsce w restauracji fusion, serwującej dania koreańsko-japońskie. Ale warto było poczekać. Tempura udon oraz omlet ryżowy z krewetkami królewskimi w cieście były bardzo smaczne. Do tego dwie cole. Przystawki z kimchi pozostały nietknięte.

Zejście z góry wykonaliśmy na piechotę po wygodnych schodach. Przyjemna temperatura. Ciemność i łuna miasta dookoła. Wciąż było dużo ludzi robiących sobie miliony zdjęć, w tym mnóstwo selfie na drążkach, które są tu we wszystkich torbach i plecakach. Supermoda na selfie z kija.

3 komentarze:

  1. Ale Was pan Jun przegonił bezlitośnie. Z drugiej strony, czy on się tak bardzo różni od Ciebie, który w nie mniejszym chyba tempie przeganiasz po koreańskich widokach G.? :P

    PS. Czy Wy też macie już taki drążek? Albo chociaż jakiś patyk, pałeczkę? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. To przerażające, że Korea Północna jest ciągle tak "zamkniętym" krajem, że nie wiadomo co tam się dzieje. Niby to wiedziałam, ale dopiero opowieści pana Juna w pełni mi to uświadomiły.
    W tych seulskich autobusach niezła gimnastyka. Wszystkie mięśnie ćwiczy się, to i potem kondycja dobra.
    Ciekawy dzień mieliście.

    OdpowiedzUsuń
  3. W imię przeróżnych idei (umówmy się, że pieniądz też jest jakąś ideą) robi się tyle złych rzeczy... Doprowadza się do zniszczeń, cierpienia, nędzy, śmierci... Właśnie w tej chwili, w centrum naszego miasta został zniszczony piękny teren zielony, pozostałość po ogródkach działkowych. To był duży, zarośnięty trawą, teren z drzewami owocowymi, głównie jabłoniami. Widok o tej porze roku był niesamowity. I cóż to będzie w tym miejscu! Wieżowiec, oczywiście. Wg mnie należało to miejsce tylko podretuszować i przerobić na teren rekreacyjny.
    A przewodnicy, szczególnie tacy, którzy kochają swój teren, już tak mają; starają się pokazać jak najwięcej w krótkim czasie, którym dysponują. Nas tak w czasach licealnych przegoniła przewodniczka (starsza pani!), bardzo dobra zresztą, po Krakowie. Pod koniec dnia nie czuliśmy nóg, a ona się podśmiewała z naszej słabej kondycji.

    OdpowiedzUsuń