wtorek, 2 lutego 2016

Kraina Uśmiechu

O 6. jesteśmy gotowi do śniadania. Zaspany recepcjonista nie wie, o co chodzi.
Śniadanie jest od 7. - próbuje nas odprawić.
Wczoraj umówiliśmy się z twoją koleżanką, że będzie kawa i grzanki - informujemy.
Nie wstaje. Zalega wpółleżąc na swoim fotelu. Stopy skierowane w naszą stronę. Ponoć duży afront w Tajlandii.
Widzicie, że nikt nie przyszedł - pokazuje ręką wybudzony i rozdrażniony.
To my poczekamy, a nawet sami sobie zrobimy - wchodzimy do restauracji i kręcimy się przy czajniku z wrzątkiem i tosterach. Że niby wiemy, jak to zrobić, a jak nie wiemy, to coś zepsujemy.
Poszedł na zaplecze, mrucząc pod nosem. Za dwie minuty wyszła uśmiechnięta i ogarnięta pani, po czym podała nam to, na co czekaliśmy, z dodatkiem soku pomarańczowego. Recepcjonista ponownie uderzył w kimono. Obudziliśmy go za kilka minut, wrzucając klucz do kluczowego pudła i dziękując głośno, może nazbyt głośno, za współpracę.

Okładka filmu dokumentalnego Chip Taylor Communications.
   
Tajlandia - kraina uśmiechu? Hmm... Po trzech dniach ponownego pobytu w Bangkoku ten nośny slogan, mit miłego i przyjaznego Taja, taje w moich oczach jak lód w popołudniowej szklance wody stołowej. Zostaje ciepła woda. Przypominam, że tu jest upał.
Czy wszystkie stolice świata cierpią na tę samą odmianę pazernego cwaniactwa żerującego na niewiedzy przyjezdnych, swoich lub obcych? O Tokio tego bym nie powiedział. Jednak Japonia to wyjątek wśród wyjątków. Arkadia uprzejmości.

Nasza wiedza dotycząca kosztu przejazdów po mieście jest na tyle duża, że odsiewamy próbujących nas oskubać. Z tuk-tuków nie korzystamy. Ostatnia rozmowa z szoferem tuk-tuka:
A?! - to pytanie, gdzie jedziemy.
Ta Chang Market - to moja odpowiedź.
Blr...chrr...mmm... - międli onomatopeje udawanej kalkulacji. - 300 bahts!
Patrzę na Krzyśka i uśmiecham się. To częsta cena wywoławcza.
We will pay 50 bahts!
What?!?!
50 bahts!
Why?!?! - aż mu się mutacja strun cofnęła.
Because, it's Bangkok's price level!
Mother f... - tu padają prawdopodobnie jakieś przekleństwa, rzucane całkiem głośno i wciąż wysoko podniesionym głosem.
Po chwili jednak uspokaja się. Patrzy na mnie zimnym wzrokiem.
OK. One stop - chce nas namówić do jednej wizyty w zaprzyjaźnionym sklepie.
No!
To jest ostatnie słowo w dialogu. Nie patrząc już na mnie, przekręca manetkę gazu do oporu i wyrywa asfalt spod moich stóp.
W czasie tego dialogu nie pojawia się nawet cień uśmiechu na ustach Taja.

Korzystamy więc wyłącznie z taksówek. Bierze nas co trzecia, czwarta, ponieważ rozmowę zaczynam od prośby o włączenie taksometru. Większość w tym momencie odjeżdża.
Dla porównania - cena za klimatyzowaną taksówkę z włączonym taksometrem na trasie do Ta Chang Market wyniosła niecałe 100 bahtów (10 zł).

Recepcjonista w naszym hotelu, nie ten z dzisiejszego ranka, tylko taki bardziej Szef Popołudniowy, też bardziej nerwowy jest niż uśmiechnięty. W pierwszy dzień podał nam kilka informacji, w tym dwie fałszywe. Chodziło o cenę za przejazdy tuk-tukami oraz o porę dnia otwarcia jednego z pływających targów, na który koniecznie chcieliśmy jechać, oddalony od Bangkoku o dobre kilkadziesiąt kilometrów. Szef powiedział, że targ otwarty jest od rana do 14.
Ale - mówię ja - w kilku źródłach czytałem, że właśnie o 14. jest otwierany i działa do 20.
Tak? - warczy na mnie. - To możecie jechać, kiedy chcecie. Ja wam mówię, że rano, ale jak internet mówi, że po południu, to próbujcie.
Zero uśmiechniętego Taja, zero chęci wyjaśnienia ewidentnego nieporozumienia.
Sprawdziłem w jeszcze jednym miejscu. Pojechaliśmy o 15. i do 20. cieszyliśmy się pięknem wodnego targu, rozświetlonego po zmroku światłami dziesiątek łodzi i upakowanych ciasno wzdłuż obu brzegów kanału knajpek i sklepików.

Obok hotelu jest mały sklepik, zaniedbany jak cały kwartał, w którym mieszkamy. Wiemy, że stoją przed nim dwie pralki ze szczelinką na 20 bahtów. Hotel bierze znacznie więcej, więc idziemy do sklepu z brudami w workach foliowych. Nie wiemy jednak, jak pralki działają. Wewnątrz sklepu obsługa - pan i pani. Siedzą przy małym stoliku. Ona coś zajada z talerza, on z nogami podkurczonymi na krześle, raczej tylko dłubie w nosie. Patrzą na nas jak na podmuch wiatru z wentylatora na suficie. Podnoszę worek i pokazuję na pralkę. On macha ręką w stronę pralki, ona, ponieważ ręce ma zajęte, tylko głową. Patrzymy na przyciski w pralce. Same syjamy. Wracam wzrokiem do, za przeproszeniem, ekspedientów i gestem dłoni skierowanej ku dołowi proszę ich o podejście. Ich oczy ledwo prześlizgują się po moim geście. Ponownie lekceważąco kiwają kończynami i łepetynami w stronę pralki. Koniec współpracy. Odchodzimy z kwitkiem.
Zero uśmiechniętego Taja.

Dzisiaj rozpoczął się czwarty dzień naszego pobytu w Bangkoku. W ciągu trzech minionych niespodziewanie często spotykaliśmy się z niechęcią, obojętnością czy arogancją. Nie wyłącznie, ale często. Nie brakowało również owego mitycznego uśmiechu. W końcu co któryś taksówkarz wiezie nas zgodnie z taryfą. Ktoś miły w agencji turystycznej potwierdził właściwe godziny działania targu wodnego w Amphawa. A pralki i miłą panią znaleźliśmy 50 m dalej od nieprzyjemnej pary.
Jednak to, co rozczarowuje, zawsze bardziej uwiera.
Mit Krainy Uśmiechu wzbudził zapewne we mnie podwyższone oczekiwania. Podobnie zadziałały miłe doświadczenia na prowincji. Może to jednak tylko syndrom stolicy? Oby! Dzisiaj jedziemy na północ do Ayutthaya. To też stolica, tylko sprzed 250 lat. Mam nadzieję, że stoliczny wirus wyniósł się stąd dawno temu.

6 komentarzy:

  1. Widocznie nie wszystkim zależy na dobrym wrażeniu. Jak każdy mit, ma w sobie ziarenko goryczy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo, kochany Robercie, uśmiech w tych krajach spotyka się tam gdzie daje się pieniądze. To samo jeśli chodzi o "pomocną dłoń", jest ona bardziej pomocna jeśli położy się na niej parę papierków. Owszem, są wyjątki i dobrze że je zauważyłeś. Dobrze że się nie zniechęciłeś za bardzo :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze trochę czasu przede mną, żeby zebrać dodatkowe obserwacje, zweryfikować syndrom stolicy. Będę jednak uparty w twierdzeniu, że, tylko i wyłącznie z gosinego i mojego doświadczenia, Japonia wymyka się schematowi, który przedstawiłaś :)

      Usuń
    2. Potwierdzam z przyjemnością, że Japonia jest pod każdym względem wyjątkowa, a tamtejsza uprzejmość i grzeczność ludzi wobec siebie, no i wobec nas - turystów, nie ma sobie równych. I na tym blogu, i na moim, jest mnóstwo świadectwa o tym, choćby w formie zdjęć uśmiechniętej obsługi. :)
      No, a ten filmik: https://www.facebook.com/VozCiudadanaCL/videos/1688090578080595/?pnref=story Można oglądać na uspokojenie, tym bardziej, że tak naprawdę tam jest!
      I tak: http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/2015/05/na-japonskim-placu-budowy.html

      Ech, zaczęłam szukać zdjęć i wpadłam w nostalgię. Wracaj już, podróżniku, i jedziemy do Japonii!

      ( ͡° ͜ʖ ͡°)

      Usuń
  3. No, to do jutra! Pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  4. Teraz rzadko bywam Warszawie, a jeśli już, to nigdy nie poruszam się taksówkami, ale pamiętam z dawnych czasów, że taryfiarz usiłował wieźć nas okrężną drogą albo, jeszcze dawniej, mówił wręcz, że np. na Włochy to on nie jedzie. Turystę, prowincjusza, kogoś nieświadomego należało "orżnąć" i tyle. Chyba to jednak specyfika miejsca. Skojarzyło mi się też z przejściem granicznym, o którym pisałeś wcześniej. Znaleźli sobie łatwe źródło zarobku. Każdy zapłaci, jeśli nie widzi innej możliwości albo się spieszy, albo nie umie, czy mu się nie chce szukać innego wyjścia.

    OdpowiedzUsuń