poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Seul - 25 kwietnia - cz. 2

Zatem upór G. sprawił, że zamiast w ciepłym łóżku znaleźliśmy się ponownie w metrze w drodze do Gwanghwamun. Na szczęście dało się usiąść. Tłumów w wagonie nie było. Poziewaliśmy do woli i pogapiliśmy się na młodzież, która gapiła się na własne komórki. Włókna mięśniowe jęcząc z bólu, wciągały resztki cukrów zassanych przez nasze paszcze w Starbucksie. Dzięki temu daliśmy jakoś radę wyjść na powierzchnię w Gwanghwamun.
Otoczenie stacji robi metropolitalne wrażenie. Dookoła wszystko wysokie i błyskające światłami, środkiem płyną dwie rzeki pojazdów, i tylko dołem, po cichutku rzeczka płynie. Taki strumyczek. Cheonggyecheon - to jego imię. Odkryty (dosłownie) z zapomnienia i zabetonowania 10 lat temu ku uciesze i rekreacji mieszkańców i zwiedzańców. Ale strumyk z jego atrakcjami będzie zwiedzany jakoś za tydzień, więc cisza teraz nad nim. Najpierw postarać się nauczyć poprawnej wymowy jego nazwy, oto jest wyzwanie!
Kiosk z biletami znaleźliśmy nieopodal stacji metra. Dostały nam się miejsca na górnym pokładzie i na tylnych siedzeniach, czyli takie, o które się walczyło na wycieczkach szkolnych. Co prawda byli też tacy, którzy woleli bliżej grona pedagogicznego, no, ale to nie nasza wina. Trudno. My wolimy z tyłu. Wiadomo, że można kręcić głową i zapuszczać żyrafę bez obawy, że się coś komuś zasłania. Nałożyliśmy słuchawki i zaczęliśmy słuchać. Przy czym G. zwierzyła mi się, że nic nie słyszy. Podpowiedziałem jej, że ma urwany kabelek elektryczny i przez taką przerwę głos nie przeskakuje. W takim razie odwiesiła słuchawki z ulgą, stwierdzając, że angielski i tak ją męczy. Potem tylko cały czas podpytywała "co mówią?", przez co ja niewiele rozumiałem z tego, co mówili i mówiłem jej, każdorazowo, że zaraz będzie most. Z tych perypetii dostaliśmy oboje głupawki i chichraliśmy się z wszystkiego. Ale faktycznie wycieczka polegała na tym, że kiedy dotarliśmy do rozległej rzeki Han (co za cudownie prosta nazwa w porównaniu do imienia malutkiego ww. strumyka), to wielokrotnie ją przekraczaliśmy, mając wrażenie, że kręcą nas w kółko. Lepiej się w takiej sytuacji chichrać, niż złościć. Ponieważ oprócz śmiechów, kuksaliśmy się czasami, zwróciło to uwagę siedzącej przed nami ładnej pani z małym chłopcem. Nie to, żebyśmy jakoś przesadzali, ale wiadomo - na tylnych siedzeniach zawsze najweselej. Kiedy zatrzymaliśmy się na przerwę zdjęciową, pani spytała G., skąd jesteśmy. "Czo nun pollandu saram imnida" odpowiedziała po angielsku Gosia i wymieniliśmy jeszcze kilka grzecznościowych formułek. Podróżowali w czwórkę. Przed zapoznaną parą siedział jeszcze tatuś z kilkuletnią córeczką. Po powrocie z przerwy pani poczęstowała nas fragmentami obranej pomarańczy, na co zareagowaliśmy rewanżem, przekazując im cztery polskie cukierki typu krówka, zapewniając, że są zrobione z mleka i cukru i są w związku z tym bezpieczne. Na pewno uwierzył w to ich synek, bo wrąbał w szybkim tempie trzy sztuki, oskubując mamę i tatę z ich prezentów. Po skończonej jeździe życzyli nam wspaniałych przygód w Korei i było bardzo sympatycznie, choć obyło się bez wymiany wizytówek.
I jak zwykle w takich razach męczy mnie wątpliwość, czy w trakcie podróży odbywanej w egzotycznym kraju, kilka tysięcy kilometrów od domu, ważniejsze było tych kilka słów i gestów wymienionych w towarzystwie uśmiechów z mieszkańcami tego kraju, czy też zapierające dech w piersiach iluminacje, mosty-fontanny, niebostrzeliste wieżowce o wymyślnych bryłach. Czy bliższe mi będą wspomnienia śmiechu kilkuletniego chłopca, kiedy podkradał krówki rodzicom i jego błyszczące w uśmiechu oczy kierowane z dziecięcą ciekawością na mnie - obcokrajowca, czy może bardziej powinienem doceniać rozmach ponaddwudziestomilionowej metropolii z niebotycznymi ścianami bogatej architektury rozwartej wielkim kanionem po obu stronach monumentalnej rzeki? Zdecydowanie cieplej mi się na sercu robi, kiedy widzę w świeżej jeszcze pamięci miny strojone przez jego młodszą siostrę, która zaglądając przez szczelinę między fotelami, robiła im i nam koreańskie "a kuku!", niż kiedy wspomnę gęsto porozrzucane po nocnym Seulu świetlne czerwone krzyże kościołów chrześcijańskich, które na mnie robią przygnębiające wrażenie krwistych proporców zatkniętych po całym mieście w geście triumfu nad zepchniętymi na dalszy plan tradycyjnymi lokalnymi religiami, w szczególności nad buddyzmem.
Jaka wikicyklopedia, jaki leksykon, jaki katalog czy jaki blog dostarczą Wam emocji związanych z żywym kontaktem z mieszkańcem drugiego końca świata, okraszonym perlistym śmiechem jego dzieci? Odpowiadam: żaden/żadna! Tak przynajmniej odpowiadam sobie zawsze, kiedy podliczam sążniste rachunki z krańcosiężnych wyjazdów.

Powrót wieczornym metrem, nieco już wyludnionym, zawiódł nas zmęczonych, ale usatyfakcjonowanych, do bólu (mięśni i stawów) do gwarnego i jarzącego się wszystkimi barwami neonowej i ledowej techniki Itaewon. 
Dzielnica ta ma rodowód militarno-kurewski, bowiem już od pierwszej inwazji japońskiej w 1592 roku zasiedlili ją japońscy samuraje. Wkrótce do stęsknionych za ojczyzną panów dołączyły z misją pocieszycielską koreańskie piękności i, choć wyspiarze opuścili gościnny Itaewon już w 1598 roku, pozostawili po sobie tradycję obozowania innych wojsk w tym miejscu oraz sporą gromadkę dzieci z wolnego rozdania.
Ponoć w późniejszym czasie nieformalny obóz na tym terenie miało również wojsko chińskie, a efekt ich pobytu był podobny - rozszczebiotane, liczne gromadki maluchów o sino-koreańskich genach.
Garnizon Yongsan powstał na początku XX w. na zachód od handlowo rozrywkowej części Itaewon i pierwotnie był siedzibą Cesarskiej Armii Japońskiej (od 1907 do 1945), a od zakończenia II WŚ stał się bazą USFK, czyli armii amerykańskiej w Korei. 
Tak więc od ponad stu lat (a z długimi przerwami od ponad czterystu) młodzi, nieproszeni, ale pod pewnymi względami mile widziani, goście zaspokajają tu swój głód, a raczej różnej natury głody. Nie znajdziesz tu placu Konstytucji, ale jest Hooker Hill (Wzgórze, a może lepiej - Wzgórek?, Prostytucji) oraz Homo Hill (nie trzeba tłumaczyć). Nie ma teatrów narodowych i sal koncertowych, ale jest mnóstwo małych knajp i barów, w których można śmiało dać i wziąć w mordę.
Jeszcze w 1984 gazeta Kyunghyang Shinmun opisywała tę dzielnicę jako miejsce "dużej przestępczości, melin i ciemnych typków". Pisano o gwałtach i kradzieżach. Może było w tym trochę wychowawczej propagandy, bo szanującym się Koreańczykom odradzano absolutnie zapuszczanie się w ciemne odmęty Gruszowego Sadu (tak brzmi tłumaczenie nazwy dzielnicy i ponoć faktycznie rosły tu niegdyś grusze; inne tłumaczenie tej nazwy to "obcy", co zdecydowanie pasuje do późniejszego charakteru dzielnicy).
Dzisiaj jest znacznie bezpieczniej i trendy. Ściąga tu masowo seulska młodzież obu płci (ponoć o różnych orientacjach seksualnych). Jeden z właścicieli lokalnych barów wspomina, że o ile z początkiem jego działalności w 1997 roku proporcje między obcymi i lokalsami były jak 80/20, to dziś jest dokładnie na odwrót.
Historia tego miejsca, taka, jaką streściłem powyżej, powoli dobiega końca, ponieważ zawarto umowę pomiędzy stronami koreańską i amerykańską o przeniesieniu garnizonu poza Seul. Miało to nastąpić w 2014 roku, ale magnetyzm Itaewon i seulskich piękności jest chyba silniejszy od umów między armiami, bo żołnierze tkwią nadal w Yongsan.
Wydaje się również, że atmosfera szczególnej wolności i luzu pozostanie tu na długo.

Szliśmy w dół ku naszemu Bogwangdong. Granicę między dwiema dzielnicami wytyczają również gromadzące się na chodnikach i w zakamarkach Bogwangdong śmieci. Ta dzielnica nie wyrwała się jeszcze, wzorem popularnej dzisiaj sąsiadki, z atmosfery slamsów i zapyziałych lokali obstawianych przez podejrzanych typków różnej maści i karnacji.

Kroczyliśmy obok ciemnych zakątków niepewnie, trzymając się za ręce. Rozlądaliśmy się czujnie dookoła. I czy to ze strachu, czy z zaułkowego romantyzmu tej chwili zacząełm lekko drżącym głosem śpiewać G. piosenkę:

Pod twoim oknem co nocy stoję – 
przybłęda z dzielnic sytych bourgeois. 
Dokoła szumi swym niepokojem 
twoja dzielnica, dzielnica zła. 

Pod twoim oknem blade rumianki – 
gwiazdki strącone w lamentach ros, 
a w twoim oknie – na tle firanki – 
widzę twój profil i mój zły los. 

Pod twoim oknem krążą oprychy – 
pod twoim oknem pijacy klną. 
Więc ty nie słyszysz canzony cichej, 
co jest szkatułką z miłością mą. 

Pod twoim oknem – gościa pod pachę 
prowadzi dziwka na zmięty koc, 
nad twoim oknem – księżyca majcher, 
którym mi grozi przedmiejska noc. 

Na twoim oknie cień twój lirycznie 
z drugim spleciony w miłosny fresk, 
a ja tu stoję, a ja nie krzyczę 
i tylko za mnie gdzieś wyje pies. 

Pod twoim oknem nożem dostanę 
i wcale serca nie będę krył. 
A potem potknie się o mnie ranek 
i facet, który u ciebie był.

Wzruszyło, a może dodatkowo przeraziło to moją żonę do łez. "Pięknie to wymyśliłeś"- schlebiła mi. "Też tak to czuję" - odrzekłem, nie chcąc się zdradzać, że ten tekst napisał wiele lat temu geniusz siedzący w głowie Jeremiego Przybory, aby później mogli go wykonywać Wiesław Michnikowski, Bohdan Łazuka i Grzegorz Turnau. A zresztą wiem, że G. zna całą Cafe Sułtan na pamięć, więc może jedynie chciała być miła.

Teraz, dzięki słowom mistrza Jeremiego, czuliśmy, jak przepływają przez nas mroczne duchy tych małych uliczek, ale akceptując i szanując ich obecność, zaślubieni z ich naturą polskim tekstem z podobnych zakątków naszej ojczyzny, mogliśmy bezpieczniej i spokojniej dotrzeć do naszego własnego slamsu.


Tu (klik) i tu (klik) znajduje się... więcej obrazków. Można też podglądać nas tu (klik).

7 komentarzy:

  1. Fajnie razem z Wami było pospacerować :) I siem wzruszyłam tym Jeremim !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie - jak to podziałało na wyobraźnię! No i żebym musiała przypominać sobie o Cafe Sułtan, czytając wpis o Seulu - to się rzeczy dzieją nieprawdopodobne! Jak ja lubię Twoje meandry myślowe, Oswajaczu Drogi. :) A teraz idę przegrzebać płytopółkę i zasłuchać sobie w ten deszczowy dzień.

      Dobranoc!

      Usuń
  2. Cóż za smaczny wpis. Będę się powtarzać, bo już kiedyś komuś powiedziałam coś podobnego. Twój sposób pisania odbieram na poziomie zmysłowym - jak smak doskonałej czekolady; gładkość, płynność i raczej gorzkość słodyczą przełamana, niż na odwrót. I nie mam tu na myśli goryczy w sensie psychicznym, ale pewien zespół cech, które tworzą harmonię.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze trochę i zacznę ćwiczyć bezdech, bo tak się to dobrze czyta. No i jeszcze się wzruszyłam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hrehre, takie śpiewanie dla dodania sobie odwagi to jak gwizdanie przy cmentarnym murze - taki sam mechanizm. Ależ ja jestem romantyczna!
    Uważam i robię właśnie tak - chłonę atmosferę i "prawdziwe życie" obcych miejsc, obserwuję ludzi, snuję się. Zabytki też, ale w mniejszym stopniu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Tyle wiadomości w jednym poście, szalenie trudne do zapamiętania nazwy i jeszcze wiersz 6-cio zwrotkowy. Ale masz pamięć.

    OdpowiedzUsuń